Chodząc po górach można się natknąć na strumyk,. Od późnej wiosny do wczesnej jesieni woda jest przyjemnie orzeźwiająca, w połowie roku zimna. W okolicy strumyka można znaleźć wiele niezbyt często występujących roślin, będących składnikami przeróżnych eliksirów. Może więc warto czasami udać się na poszukiwania?
- Daj spo… - zaczęła Holly, ale nie dane było jej dokończyć. To, co pojawiło się na linii ich wzroku, zaparło dech w piersiach i skutecznie związało język. Jedyne, co dziewczyna mogła teraz zrobić, to po prostu stać jak taki kołek i wpatrywać się z rozchylonymi ustami w przerażające dziecko. Dreszcz przebiegł przez plecy, a tęczówki rozszerzyły się odrobinę, obserwując w napięciu tę dziwaczną istotkę, która wyglądała jakby właśnie uciekła z pogrzebu.. własnego pogrzebu. To zjawa, halucynacja, czy prawda? Nim zdążyła zdecydować się na którąś z opcji, koszmarne dziecko znikło. Po umyśle Holly błądziło całe mnóstwo przekleństw i tak nie będących w stanie opisać strachu, jaki odczuła. I tylko siekający deszcz otrzeźwił Gryfonkę na tyle, by podjąć jakieś działanie. - Kaia, musimy.. – ale znów nie dokończyła i Kaia już nie dowiedziała się, co też takiego muszą zrobić, ponieważ słowa Wadeówny zagłuszył okropny, kobiecy krzyk. Merlinie, co się tu dzieje? Ktoś robi sobie z nich żarty? Czy może właśnie trafiły w środek imprezy duchów łaknących zemsty, albo krwawej zabawy? Przestań, wariatko!, nakazała sobie Wade, wiedząc, że im bardziej się nakręci w samej sobie, tym większe przerażenie odczuje, a co za tym idzie – możliwy paraliż. A ostatnim, czego by teraz chciała, była nieumiejętność jakiegokolwiek ruchu, nie wspominając już o ucieczce. Wzięła głęboki oddech z zamiarem zaplanowania ratunku z tej chorej sytuacji, a wtedy poczuła pchnięcie i… brrrr, wpadła do lodowatej wody. Uczucie przypominało wbijanie milionów szpilek w ciało w jednej sekundzie. O nie. Nie, nie, nie! Ja tonę? Umieram? Cóż, chyba jednak nie, skoro głos Kai do niej dociera i to tak wyraźnie. - Cholera, Ty to zrobiłaś?! – wrzasnęła Holly, boleśnie wydobywając tak głośny dźwięk ze swych płuc. - Musisz mi pomóc, nie mam siły stąd wyjść. Moje mięśnie.. – jęknęła, licząc na szybką reakcję koleżanki. Czas ucieka szybko, w pewnym momencie jej ciało podda się i opadnie na dno. Tragedia wisiała w powietrzu.
Dziewczęta były w prawdziwych tarapatach, jak tu sobie poradzić. Jedna w wodzie i do tego myśli, że to ją towarzyszka wrzuciła. Tamta nie wie co się dzieje. Krzyczą obie. Mała, nawiedzona dziewczynka już zniknęła. Komu ufać, komu wierzyć, komu pomóc, albo nie pomóc... Jak sobie poradzić w świetle takich wydarzeń? Nijak. Tym bardziej, że nie wiadomo co się dzieje. Czy nie lepiej było zostać w dormitorium i wypić ciepłą herbatę? Nie? To teraz szlajacie się obie i cierpcie. Bo na pewno szybko się nie wydostaniecie z tego małego piekiełka, w które same się wplątałyście... Kiedy Holly na pewno próbowała walczyć ze sobą, aby wydostać się z zimnej wody musiała ulec uczuciu, że coś ciągnie ją ku dnu... I w tej sytuacji już można mieć różne przeczucia! Ale to tylko, albo i aż... Rozwścieczone druzgotki. Jak sobie z nimi poradzisz? Nienawiść w twoim serce pewnie teraz wzrosła, że Kaia była taka zła i niedobra, ażeby odważyć się i wepchnąć cię do wody. A gdzie mała, nawiedzona dziewczynka? Nie ma? Ukradli? No nic. Warto wspomnieć, że nieważne co właśnie próbowała krzyczeć Przyjezdna to Wade nie może tego usłyszeć. Ogłuchła na jej słowa? Co robić, gdzie szukać ratunku? Może uklęknąć i modlić się o przebaczenie? No Kaia musisz coś wybrać.
Kaia rzucasz kostką. Kostka 1,2,3 - wskakujesz do wody, żeby pomóc koleżance, ale orientujesz się dopiero wtedy, że druzgotki atakują. Obie jesteście w opałach. 4,5,6 - próbujesz pomóc koleżance z brzegu, ale ponieważ nie wiesz, co się z nią dzieje szukasz gorączkowo w głowie jakiegoś sposobu. Holly rzucasz jedną kością. Orientujesz się, że coś jest nie tak i masz prawo do jednego manewru zaklęcie czy jakiś gwałtowny ruch, aby wyrwać się "potworowi" KOSTKA PARZYSTA - manewr udany KOSTKA NIEPARZYSTA - manewr nieudany Pamiętaj, że to nie pomoże na zbyt długi czas.
Gdyby Kaia tylko wiedziała, co tu się będzie wyprawiać, z pewnością wybrałaby nudny wieczór w dormitorium ślizgonów! Niestety, wróżbiarstwo nie było jej mocną stroną... zresztą, kto wróżył sobie przed pozornie zwyczajnym wypadem na zakupy? No na pewno nie Kaia, która jak zwykle też była przekonana, iż nic jej zaskoczyć nie może. Co za szok, panienko Chevey! Postanowiła jednak działać szybko i pomimo tego, iż najchętniej to by po prostu stąd zaczęła na oślep uciekać, postanowiła szybko Holly pomóc. Sytuacja naprawdę prezentowała się niezbyt dobrze, szczególnie dla Wade. Chevey podbiegła do brzegu strumyka, gorączkowo zastanawiając się nad jakimś sensownym rozwiązaniem. Jeśli jakieś "sensowne" w takiej groteskowej sytuacji w ogóle istniało... - Ranynamerlina ZŁAP MOJĄ RÓŻDŻKĘ! - wrzasnęła, wyciągając w kierunku gryfonki swój magiczny patyk. Nie mogła sobie przypomnieć jakiegoś zaklęcia, którym mogłaby dziewczynie pomóc. I tak to właśnie jest, sześć lat w magicznej szkole, same wybitne, a tutaj takie coś! No ja nie wiem, ale jakaś reforma edukacji by się przydała, bo to na pewno po tej stronie leży problem, Kaia jest tylko niewinną ofiarą źle skonstruowanego systemu, wiadomka!
Naprawdę starała się pozostać spokojna i opanowana. Próbowała nawet liczyć do dziesięciu, ale przestała na czterech, gdy poczuła jakiś ruch wokół lewej kostki. Coś jakby falowało pod jej stopami a za chwilę.. Merlinie, coś ciągnęło ją ku dnu wody! Próbowała to zwalczyć. Desperacko odnajdywała w sobie siłę, by utrzymać się na powierzchni i nie dać pokonać temu tajemniczemu czemuś. Ledwo widziała Kaię, która chyba krzyczała. Niestety, Wade nic nie słyszała. Ani słówka. Co to za szatańskie sztuczki? Ktoś lub coś zdecydowanie chciało wywołać w niej, Holly, panikę. Gryfonka popatrzyła na Australijkę, a ta wyciągnęła ku niej swoją różdżkę. Właśnie.. różdżka. I z tym jednym magicznym atrybutem przyszła do jej głowy oszałamiająco trzeźwa myśl : druzgotki! Tak, to te natarczywe stworzenia musiały ją atakować. Potrzebuje zaklęcia, czegoś skutecznego.. Wade z trudem wyciągnęła z przemoczonych, teraz jeszcze bardziej obcisłych spodni swoją broń, a wtedy wycelowała w miejsce, gdzie czuła szarpanie obcych, długich palców : - Relashio! – w założeniu wrzątek miał poparzyć te przeklęte demony, ale .. nie stało się nic. Kompletnie nic. Zero, nul. Pięknie. Siła, jakby w odwecie, pociągnęła Holly jeszcze bardziej, tak, że Gryfonka musiała zadrzeć głowę by mieć dostęp do tlenu. Mięśnie były wykończone, zbyt wykończone. Nie miała mocy podnieść ręki i uchwycić różdżki Chevey. Ratunek chyba nigdy nie nadejdzie. Holly wydawało się, że to wszystko trwa dłuuuugie minuty, a tak naprawdę były to ułamki sekund.
W dzieciakach najlepsze było to, że były beztroskie i miały poczucie humoru. Chciały się bawić. Chciały poznać świat, który niekoniecznie przypominał szare ulice. Nawet Hogwart, jako szkoła magii i innych pierduł, które się wszystkim podobały, skrywał w sobie sekrety. Ciemne strony. Czy to możliwe, że każdy nauczyciel był czysty, jak łza? Albo, że każde miejsce oprócz Zakazanego Lasu jest bezpieczne? A czy to możliwe, że każdy uczeń w Hogu jest inteligentny? Nadzieja na zostanie wielkim czarodziejem jest wielka, a kiedy pojawiają się druzgotki to nie wiadomo jakiego zaklęcia użyć. Cała iluzja z nawiedzoną dziewczynką poszczękiwała wesoło gdzieś w otchłani wspomnień, które pewnie nie raz sprawią, że obie dziewczęta obudzą się z krzykiem w nocy. Być może znienawidzą życie, ale dla kogoś kto przygotował tę pułapkę musiało się chyba to podobać. Tylko kto to przygotował? Na pewno ktoś, kto przyczynił się do wepchnięcia drugiej czarodziejki do wody i krzyknął: - Prawdziwe czarownice poradziłby sobie z tym 'problemem.' - Czy ktoś z nich zakpił? Obie w ramionach druzgotek. Może siebie słyszą i mogą do siebie mówić, ale to strumień wody... Pędzi z szybkością, który może porwać niewinne dziewczęta hen daleko.
Hej ofiary losu! Macie po jednym rzucie kostką. Parzysta - udaje się wydostać z wody, zaklęcie/manewr zadziałał, nieparzysta - topcie się dalej dzieci drogie. Jedna może wyciągnąć drugą z tym, że po tym rzucie kostką szukacie tego chłopca, co wam brzydki numer wywinął i musicie zgłosić problem z druzgotkami profesorowi Farid'owi Sheraz'owi, jakoże uczy przedmiotu, który może to ogarnąć! I tu macie ode mnie zt.
Nie chcę mówić, że ten dzień był jakiś wspaniały, zwłaszcza że przewidywane były burze, a opady dawały o sobie znać, tworząc spore kałuże w zagłębieniach. Było jednak znośnie ciepło, a co jakiś czas dawało się dojrzeć przebłysk słońca, które płatało czarodziejom figle, dając nadzieję na zmianę pogody. Weekend był wspaniały pod wieloma względami, a już najbardziej to pod tym, że miało się dużo wolnego czasu, o ile po prostu nie było się typem mola książkowego, który za wszelką cenę musiał każdą minutę życia spędzić w bibliotece, czy też w pokoju wspólnym na nauce. Bambi wybrała to pierwsze. Niefajnie jednak było spędzić cały dzień w czterech ścianach zamku, dlatego stwierdziła, że wybierze się na wspaniałą wycieczkę w okolice Hogsmeade! Na tą wyprawę postanowiła założyć parę fikuśnych kaloszy, które pozwolą jej pokonać każdą, złą kałużę, która stanie na jej drodze. Do tego ubrała się w żółty sztormiak z wymalowanym uśmiechniętym słoneczkiem kolory fioletowego na plecach. Czemu fioletowe? No nie wiem. Bambi sama je malowała, taką ekstra czarodziejską farbą, której nie straszny żaden deszcz! Na swoją blond czuprynkę zarzuciła, obszerny kaptur co by chronił ją przed pogodą i tak właśnie ubrana, wyśliznęła się z zamku, w radosnym podskokach przemierzając cały dziedziniec żeby znaleźć się poza terenami Hogwartu. Jej ulubionym prawie, że magicznym miejscem (prawie, bo nie był z wiadomych powodów, dostępny dla wszystkich, więc już nie taki pro) był górski strumyk. Kiedy się szło wzdłuż niego, można było zaobserwować mini wodospady, które elegancko rozbryzgały się w niższych partiach wody. Idąc tanecznym krokiem podśpiewywała sobie pod nosem jedną z ulubionych piosenek Sex Wands. A tak jakoś ją naszło. W końcu było trochę szaro buro, więc trzeba było sobie czymś umilić nastrój. Trochę jej smutno było, że spaceruje tak samotnie, więc wyciągnęła z kieszeni papierową torebkę pełną słodkich ptysiów, wypełnionych bitą śmietaną i jeden z nich wepchnęła sobie do ust. Uhu, trzeba będzie potem uzupełnić zapasy, w jakiejś fajnej cukierence kiedy już znudzi jej się przechadzanie po lesie!
Ślizgoni to ambitne bestie, aczkolwiek nie zawsze cierpliwe i skore do pracy. Weźmy takiego trzeciorocznego panicza, któremu ktoś za Lamarowymi plecami szepnął do kogo mógłby się udać w poszukiwaniu korepetycji z eliksirów. Pół wolnego dnia poświęcił Llamas, żeby siedzieć niepotrzebnie w szkole, by zobaczyć jak młody ostatecznie rzuca zeszytem w ziemię i zirytowany opuszcza pokój Ślizgonów. Cóż. Lamarowa skala cierpliwości i opanowania jest naprawdę wysoka, a jednak po tym męczącym początku dnia, potrzebował wyjść na spacer. Trochę z tym zwlekał, bo zmienna pogoda wcale nie sprzyjała planom. Brać płaszcz przeciwdeszczowy? Nie, nie brać. Nie, znów pada – brać. A szkicownik? Przejaśnia się więc może wziąć i trochę poskrobać ołówkiem? Nie, znów kropi, więc iść bez. W końcu Ślizgon odkleił się od okna, wrzucił na siebie szybko koszulę, ciepły sweter z nordyckimi wzorkami i lekką brązową kurtkę, która zaraz przesiąknie wodą, ale who cares, jest w końcu tak fajnie hipsterska. Czerwona czapka pod kolor swetra i możemy iść! A, że akurat za oknem przechodził ktoś z pączkiem, Ora postanowił podrasować plany i wybrać się gdzieś po jakieś zapasy nieubłagalnie kończących się słodyczy. Ale i ten plan długo nie poegzystował, bo w Lamarowej głowie pojawiła się niespodziewana chęć zobaczenia jak jesień przeżywa las ze strumykiem w okolicach miasteczka. Tak więc powędrował do lasu, podziwiając dzieła pani jesieni. Nie miał niestety papierowej torebki z ptysiami, ale na dnie kieszeni znalazł jakąś landrynkę. No cóż, bierz co dają. Szumiący w oddali strumyk w końcu został znaleziony po długim, bezsensowym zataczaniu dziwnych kółek w środku lasu. Było to jednak warte zachodu. Śliczne widoczki, choćby je widywał nie wiadomo ile razy, zawsze musiały zatrząść artystycznym serduchem Ślizgona. Uśmiechnięty pod nosem ruszył dalej trzymając się strumyka, kiedy dostrzegł daleko daleko przed sobą coś żółtego. Ów punkcik poruszał się, zdaje się, w tę samą stronę co on. Więc czemu nie mięliby pospacerować razem? Swoją drogą trochę głupio mu się zrobiło, że nie miał nawet drugiej landrynki, żeby nią poczęstować tej osóbki kimkolwiek była. Nawet jeśli był to ktoś nieznajomy, miłym gestem jest obdarowanie cukierkiem. Kilka razy sprawdził kieszenie dla pewności, ale niestety. To nie landrynki chodzą parami. Przyspieszył trochę i już niedługo ich dystans się znacząco zmniejszył. - Hej hej! – rzucił wesoło, doskakując do żółtego punkcika, który teraz już był osobą i to w uroczym płaszczyku. Mało się nie poślizgnął, to znaczy poślizgnął się, ale tak ładnie zabalansował, że nie upadł, czyli sukces. Ogarnął się i mógł dojrzeć komu to przeszkodził w spacerze.
Bambi należała do tego gatunku istot, które może niekoniecznie wyruszały na wycieczki parami (tu miała w sobie coś z Lamarowej landrynki), ale zawsze pod ręką miała to co najważniejsze, czyli prowiant. Obszerne kieszenie przeciwdeszczowego płaszczyka okazały się być zbawieniem, bo nie tylko mogła w nie zapakować ptysiową torebkę, a i wszystkie zakupy jakich dokona w cukierni! O ile oczywiście w późniejszych planach dalej będzie miała zamiar tam pójść, bo plany Beatrice zmieniały się częściej niż pogoda, a nawet częściej niż deszcz, który nie wiedział czy ma padać, czy w końcu przestać. Ostatecznie zazwyczaj robiła coś zupełnie innego niż zamiar z jakim wychodziła z domu, ale warto dodać, że słodkości rządziły się w życiu Noorthwood specjalnymi prawami, toteż jest duże prawdopodobieństwo, że jednak w drodze powrotnej po nie zajdzie. Zauważyła, że krople deszczu odbijające się od liści i szum strumyka dawały bardzo ciekawy akompaniament do piosenki, którą właśnie nuciła, ale jeszcze fajniej będzie brzmiała jeszcze inna, która właśnie jej wpadła do głowy, tym samym wypierając poprzednią i nie zostawiając po niej żadnego śladu. Ale fajnie tak spacerować sobie, zmierzając nieuchronnie donikąd. Może nawet dzisiaj się zgubi albo odkryje kolejne magiczne miejsce? Jeśli się zgubi to pewnie będzie musiała rozbić sobie jakiś szałas żeby nie zmarznąć. No bo o zmoknięciu to nawet mowy nie było, skoro ubrana była w pełen przeciwdeszczowy outfit. Zastanawiało ją tylko czym sobie wyścieła ziemię, bo kłaść się spać tak na liściach nawet osuszonych zaklęciem nie było ani trochę przyjemne. Nie żeby próbowała. No dobra, może zdarzyło jej się raz czy dwa wylądować na ziemi plackiem, z twarzą w liściach, ale to nie było to samo! W przeciwieństwie do Lamara jej koordynacja ruchowa czasami pozostawiała sobie wiele do życzenia i nie raz, nie dwa wpadła na coś, bądź kogoś, wyrządzając przy tym szkody. Niech ma się więc Ślizgon w opiece i nie daj Merlinie nie próbuje towarzysząc jej, iść od strony wody, bo umarłby w butach. Taka zajęta była swoimi rozmyślaniami na temat tego co zrobi kiedy już się zgubi i wszelaka nadzieja ją opuści, że nawet nie zauważyła, że ktoś się do niej zbliża! Kiedy Ora wesoło doskoczył do drepczącej sobie w zadumie Puchonki ta okropnie się przestraszyła i wystrzeliła do góry na całe kilkanaście centymetrów, z rozszerzonymi oczami zwracając się do intruza. - Lamaaar! - pisnęła radośnie na powitanie, zupełnie nie przejmując się tym, że omalże nie dostała zawału. - Wystraszyłeś mnie trochę. Właśnie myślałam nad tym co by było jakbym się zgubiła i nie wiedziała jak wrócić i doszłam do wniosku, że dobrze by było wybudować sobie szałas, a wiesz, jakby zastała mnie głucha noc to nie wiadomo co to by wylazło z tego lasu i czy by nie chciało mnie pożreć i tu nagle zjawiasz się Ty i tak głośno krzyczysz, że na serio myślałam, że to ten potwór i ja rzeczywiście się zgubiłam!- dodała zaraz rozentuzjazmowana z prędkością karabinu maszynowego. Skłonna jestem nawet stwierdzić, że na jednym wydechu, bo jakby nie patrzeć to Bee potrafi zabić prędkością swoich wypowiedzi. Taka była podekscytowana tym, że widzi Lamara, którego już tak dawno nie miała okazji spotkać i trochę nawet zawstydzona tym, że przyłapał ją na takich głupiutkich rozmyślaniach, że na jej bladych policzkach pojawiły się dwa wielkie rumieńce, a ona na chwilę musiała spuścić wzrok na swoje gumiaki. - Chcesz ze mną pospacerować?- zapytała chłopaka, nieśmiało unosząc wzrok ku górze. Skoro są tutaj razem to Bambi nie widziała żadnych przeciwwskazań żeby mieli tego nie zrobić. Właściwie to nawet się cieszyła, że się zjawił, bo od spacerów w samotności wolała takie w jego towarzystwie (w końcu miała nawracać jego puchońską duszę!), a poza tym jeśli mieli już się zgubić to w dwójkę więcej pomysłów przychodzi! - A właśnie, zapomniałabym. Częstuj się - wyszczerzyła się teraz szeroko, wysuwając przed siebie swoje słodziutkie ptysie, wypełnione pyszną, bitą śmietaną własnej produkcji. To znaczy nie takiej do końca własnej, bo Bambi jej nie robiła, ale wiedziała, że w tamtej cukierni z której je bierze, są wyrabiane świeżutkie i pyszniutkie, ah, ah, a Lamar lubił dobre ciacha, więc tym bardziej żółciutką Puchoneczkę rozpierała dumna.
Lamar uśmiechnął się szeroko na widok Nothwood, bo właśnie ta osóbka skrywała się pod tajemniczym żółtym kapturkiem. Jak bardzo z każdego towarzystwa by się ucieszył, to widok Puchonki był naprawdę miłą niespodzianką, bo kiedy tak dłużej się nad tym zastanowił, to kawał czasu się z nią nie widział. Biedna ona, wcale się go nie spodziewała, tak samo jak on jej. No ale czemu niby nie zachodzić od tyłu ludzi w ciemnym lesie? W chwili gdy Bambi skoczyła w górę jak trusia, to i Lamar drgnął przestraszony jej przestraszeniem. - Oj, Bambi, wybacz, że się tak skradam – wymamrotał, gdy już oboje wylądowali na ziemi, żywo poruszony, że biedna Puchonka wzięła go za leśnego potwora, a nawet nie miał nieszczęsnej landrynki na przeprosiny. Jak można nie mieć poczucia winy po przestraszeniu biednego Puchoniaka? Lamar miał. Ale to właściwie nie istotne, bo ta przeskoczyła już sobie na inny temat i była nim żywo zainteresowana. Więc i Lamar się wsłuchał w przejmującą historię o rozmyślaniach swojej towarzyszki. Historia iście ujmująca. Właśnie dlatego nigdy nie miał nic przeciwko zarzucaniu go najrozmaitszymi opowiastkami i miał nadzieję, że Beatrice dobrze o tym wie, bo nie chciał rozstawać się z takimi mądrymi mądrościami jakimi dysponowała podopieczna Helgi, gotowa się nimi podzielić. Uśmiechnął się znów przepraszająco, gdy blondynka zakończyła. - Ręczę, że nie widziałem po drodze żadnego potwora – powiedział poważnie. Poważnie bo z niebezpieczeństwa potworów nie wolno żartować! Przez cały czas Llamas spoglądał na Bambi, ale stety/niestety nie spostrzegł tych uroczych rumieńców. Może był zbyt zaabsorbowany wesołymi oczami i wdzięcznym uśmiechem? W każdym razie nie zauważył nic podejrzanego, gdy spuściła wzrok. Był tym nieszczęsnym artystą o wrażliwej, niezorganizowanej duszy, ale czasami zachowywał się jak taki stereotypowy chłop, dla którego komunikaty musiałby być przekazywane w sposób bardzo łopatologiczny. W każdym razie nie powinno to Beatrice zawstydzać, bo Ora był bardzo zadowolony, że jest powiernikiem szczerych rozmyślań Puchonki. I wcale a wcale nie uważał ich za głupiutkie. Dlatego ucieszył się z oficjalnego zaproszenia do spaceru, bo słuchanie i rozmawianie z Bambi to czysta przyjemność. - Z chęcią – powiedział, chociaż nawet gdyby go nie dostał, jako stworzenie lgnące do towarzystwa, narzuciłby żółtej pannie swoją obecność – teraz nawet jak się zgubimy i zrobimy szałas, będziesz miała obstawę – zapewnił rycersko, puszczając oko do dziewczyny. Ach och, niczym sam Godryk! No i oprócz poczucia bycia stróżem i wspaniałym obrońcą – spacerek z Puchonką miał kolejny plus, bo ona niosła ciastkaaaaaaa! A on dopiero teraz zwrócił na to uwagę, DZIWNE. Zajrzał niepewnie do torebki - nie dlatego, że bał się, że zostanie otruty, raczej nie chciał za bardzo objadać Puchonki, bo gentelmanowi nie wypada. Cóż Lamar mógł jednak począć? To były najprawdziwsze, pachnące ptysie. Szkoda, że zazwyczaj kawałki ciasta rozwalały mu się w dłoniach, a on kończył cały w kremie i okruszkach, ale to były ptysie! - Dziękuuuję – odpowiadał pochłaniając się wydobywaniem ptysia z torebki, który byłby w całości. Udało się. Teraz pozostawało mieć nadzieję, że średnio ciepła i średnio przeciwdeszczowa kurtka wyjdzie czysto z tego ptysiowego spotkania. - Mm, Bambi, pyszne, domowe? – spytał, pochłonąwszy pierwszego ptysia w trybie ekspresowym i łapiąc w między czasie wolną ręką, wszystkie lecące na ubranie kawałeczki ciastka.
Sophie upadła, gdy tylko udało im się dotrzeć na miejsce. Niestety nie było w tym za grosz wilowatego wdzięku, co najwyżej ktoś mógłby mieć teraz uczucie, że to jej należy wpierw pomóc, a nie Krukonce, która krwawiła. Jednak Beatrice nie dbała o szczegóły, a przynajmniej dzisiaj je zignorowała i tak oto podniosła się sama po niefortunnym lądowaniu i zlustrowała wzrokiem miejsce, w którym się znajdowali po czym wyciągnęła różdżkę i zaczęła kreślić jakieś tajemnice wzory w powietrzu sprawiając tym samym, że ich położenie stało się nie do namierzenia, a i nikt ich teraz nie widział. Cokolwiek to wszystko miało znaczyć zostało im niewiele czasu. Soph przygryzła dolną wargę ust prawie się potykając po raz kolejny, jednak udało się jej temu zapobiec i w końcu spojrzała na Madness'a. - Przysięga wieczysta. Musimy ją zmusić do przysięgi wieczystej, albo zabić. Nie wiem jak Ty, ale mam tylko swoją różdżkę. Możemy też połamać jej kości i gdzieś ją tu porzucić. Zanim zaklęcie przestanie działać będzie martwa, lecz... Wolałabym, żeby jednak złożyła przysięgę. Nie wiemy jak zakończy się sprawa w siedzibie, aczkolwiek Sherazi pewnie wolałby sam wydać wyrok. - Rzuciła zimno gapiąc się na Ślizgona licząc na jakąś konkretną odpowiedź i konkretne działanie. Wszak nie rozwodzą się nad zwłokami. Sparks nadal oddychała.
Co do chuja? Pierwszy pytanie które pojawiło się w głowie Madnessa po tym jak w salonie zjawił się Ramirez. Cisnęło mu się na usta tak boleśnie, że omal nie wypowiedział go na głos. Udało mu się jednak powstrzymać, bo wiedział, że to i tak by nic nie zmieniło. Zresztą czy nie chciał już tego dawno? Walki w której będzie mógł się sprawdzić? W której nie będzie musiał się hamować? Gdzie najważniejsze będzie, aby dotkliwiej zranić przeciwnika, przeżyć jego doprowadzając do skraju albo posunąć dalej? Przekroczyć granicę, która do tej pory była namalowana grubą kreską, do której zbliżyć się tak bardzo pragnął od dawna. Wyciągnął różdżkę od razu, a widząc jak pojawiają się kolejni wykrzywił usta w uśmiechu pod maską. Naprawdę chciał tego, naprawdę czekał na to. Kiedy poczuł rękę Sophie na ramieniu odchylił się lekko w jej stronę nie spuszczając jednak oczu z wciąż napływających osób, to byłoby skrajnie głupie… Nie wiedział gdzie się znajduje, nie rozpoznał tego miejsca w ogóle, ale to nie było ważne. Nie zamierzał rozglądać się po bokach w poszukiwaniu czegoś znajomego. Nie miał z tym problemu, nie teraz kiedy leżała przed nim Sparks, która… W tej chwili mieszało się w nim mnóstwo emocji, które dotyczyły Krukonki właśnie. Nie zamierzał nic mówić, jeszcze nie teraz, a może wcale. Sophie jeszcze w domu powiedziała mu najważniejsze żeby, skinął wtedy głową, więc rozumiał. Przysięga. Wieczysta przysięga, której ona nie złożyła. W głowie teraz układał różne scenariusze tego co rozgrywało się obecnie w salonie. Wkurwiało go, że nie mógł być tam. I tutaj. Patrzył na Sparks i trącił ją lekko butem. Nie wiedział jak mogła doprowadzić do tego w jakiej sytuacji się znalazła, jak mogła… Kopnął ją żebra miało mu to przynieść ukojenie. I chociaż nadal trzymał różdżkę w dłoni nie miał zamiaru na razie się nią posłużyć. Co z tym do cholery było nie tak, że w takich sytuacjach niemal tak samo często wybierał przemoc fizyczką jak rozwiązania zaklęciami? Nie był mugolem, nie wychowywał się między nimi, ale tak czy inaczej zachowywał się jak oni. Nie myślał teraz o tym, skupił się na kolejnym ciosie wymierzonym Krukonce, która w tej chwili nie była do siebie zupełnie podobna. Z każdym kolejnym razem coraz mniej hamował, był coraz ostrzejszy, brutalniejszy, a w jego oczach można było zobaczyć wiele emocji. Nie liczył ile razy ja obił, ile razy obił jej delikatne ciało, niebezpiecznie zbliżył się do własnej granicy, a teraz bujał się na jej skraju. - Sparks, przysięga - nachylił się nad nią, boleśnie wbijając palce w jej policzki, które teraz znajdowały się w jego dłoni. W żelaznym uścisku, z którego prędko nie miał zamiaru jej puści. Różdżką przejechał po jej szyi na skórze zostawiając po niej ślad. Odepchnął ją od siebie i położył jej rękę różdżki na kamieniu. - Wingardium Leviosa - uniósł jeden z większych kamieni, aby przerwać zaklęcie nad jej dłonią. Wiedział jedno, nie było to przyjemne. Może gdyby wszystko rozgrywało się w innych okolicznościach skrzywiłby się teraz, ale… cóż, to nie były inne okoliczności.
To nieco żałosne, a może nieco śmieszne, bo ileż tego mogło być jeszcze… Przed nią. Przed nimi. Co los jej miał zgotować? Nie spodziewała się oberwać cruciatusem, ale furia Farida była zbyt przewidywalna, by wierzyć w to że mężczyzna jej odpuści. Nawet w pewnym momencie miała wrażenie, że dostanie avadą, ale nie… Oberwała tylko crucio. Może to i nawet lepiej? Chociaż jej krzyk było słychać w całym salonie, który służył za siedzibę lunarnych. Nie mogła opanować strachu, który ogarnął wtedy jej wątłe ciało, ale krew buzująca w żyłach, była wręcz nie do wytrzymania. Gdyby tylko była w stanie, to z pewnością rozdrapałaby skórę, byle gorąco wydobyło się z jej organizmu i rozlało wokół niej. To było nie do wytrzymania. Dość. Dość. Dość. I nagle męki zostały ukrócone, i choć nie była tego świadoma, i choć została przeniesiona do innego miejsca, i choć krwawiła, to miała wrażenie jakby to co w tym momencie się działo, nie było już jej życiem, a co najwyżej wspomnieniem, czegoś – po jej egzystencjalności. I nie wiedziała kiedy to się zaczęło, ale poczuła silne kopnięcie na wysokości żeber, potem drugie… Trzecie… Skuliła się do pozycji embrionalnej, płacząc i łkając, ale nawet przez sekundę nie poprosiła o litość. Zagryzła wargi i choć bolało ją całe ciało. I choć czuła jak kości są niemal miażdżone pod każdym kopnięciem Madnessa, to nie mogła się poddać. Śmierć była bliska? Właśnie jej pluła w tym momencie w oczy. I nagłe szarpnięcie sprowadziło ją niemal do pionu. Poczuła palce chłopaka zaciskające się na Sparksowych policzkach, po czym odepchnięcie sprawiło, że zawyła z bólu. Była pewna, że złamał jej żebra. Miała tego zupełną świadomość, dlatego każdy ruch sprawiał jej ból. Podobnie jak poruszanie szczęką, czy mrużenie oczu, bo i twarz nie była w najlepszej formie. Dlaczego to się stało? Chciała uratować tylko i wyłącznie Reyesa. Czy miał tego świadomość, że to właśnie dla niego w tym momencie się poświęcała? A co jeśli nie żył? Nawet tego do siebie nie dopuszczała. Była w kiepskiej kondycji. Potrzebowała uciec. Potrzebowała walczyć, ale nawet nie miała siły by wstać. Podniosła się ledwo, a po chwili czuła jak spadający kamień miażdży jej dłoń, co w końcu wywołało niemy krzyk, a zaraz potem spływające po policzkach łzy. Zagryzła dolną wargę aż do krwi, nie mogąc stłumić w sobie fizycznego cierpienia. Było zbyt silne. Zbyt intensywne. -Do… Do… Dość… Bła… Błagam… - Szeptała, ledwo słyszalnym głosem, a po chwili zagryzła nieskalaną dłoń, wbijając w nią mocno zęby, by czasem nie krzyczeć z bólu, który był jej zadawany przy każdej najmniejszym ruchu. -Przy… przysięgnę, ale… Proszę… Dość...
Choć nigdy nie paliła, to już od wielu osób słyszała, że to pozwala opanować myśli, odłączyć na moment stres, dać upust złym emocjom gdzieś w płucach, które stają się czarne jak przegniłe nienawiścią serca. Zdecydowanie potrzebowała teraz środka, który przebiłby balon mieszanki wszystkiego, co kłębiło się w jej głowie i tańczyło niebezpieczny taniec pomiędzy kolejnymi pseudo rozwiązaniami z tej chorej sytuacji... Choć czuła się teraz królową, a na jej twarz wpełzł pełen zadowolenia uśmiech, to nie do końca wiedziała, co teraz powinna poczynić. Pozwolić mu ją katować czy wręcz przeciwnie? W gruncie rzeczy jej chora żądza podziwiania cierpienia rosła z każdym ciosem i krzykiem, który wydobywał się z jej gardła, ale czy mogła go już pochwalić? Cóż, nie była tu od nagradzania go, więc może wręcz przeciwnie... Może powinna przerwać tę farsę? Pewnie dlatego zamknęła na moment oczy odwracając głowę w drugą stronę, co by tylko nie musieć zaprzeczać w między czasie sama sobie, swoim decyzjom. - Zostaw już ją. - A gdy przebrnęła przez te zdanie, które ledwo co przemknęło przez jej krtań, to mogła kontynuować dalej, wszak każda komórka jej ciała wydzierała się: pozwól mu kontynuować. - Ma być żywa i ma jakoś wyglądać. Szkoda by było skatować taką buźkę, choć w sumie jakbyśmy pozostawili na niej parę blizn... Mogłaby aplikować o przyjęcie do plemienia Indian, wszak to oni na policzkach mają urocze malunki. Ona miałaby lepiej, bo nie musiałaby odnawiać tych wzorów, a co raz po prostu rozdrapałaby rany... Albo gdyby potraktować to zaklęciem, który nie pozwoli się tym ranom zagoić. Czyż to nie byłby piękny widok? Zamiast łzami... Zalewać się krwią. Chciałabyś Sparks? Godfrey pewnie byłby gotów patrzeć na ten widok cały czas. A jako wilkołak... Zapewne byłby głodny wrażeń. - Paplała rozbudzona jak nigdy. A przecież zawsze była lakoniczna, sucha i nieprzejednana. Zatem co się dzisiaj stało? Uniosła wzrok w górę powoli składając słowa w całość. - Niech przysięgnie. Złap ją za dłoń, zostanę gwarantem. Niech przysięgnie, że nigdy nie zdradzi tego, co stało się w siedzibie, ani tutaj. Niech przysięgnie, że nie zdradzi żadnego nazwiska Lunarnego, którego zobaczyła. Podejrzeniami niech się zadławi... I niech przysięgnie, że nigdy nie przyjdzie jej do głowy mówić o tym stowarzyszeniu... To chyba wystarczy. - Przecież była pewna siebie, wiedziała czego żąda. Toksyczne uczucia rozpływały się teraz po jej ciele rozdając skórze przyjemne dreszcze. Przyłożyła różdżkę do ich splecionych dłoni. Wszak teraz musiała czekać na ich znak czy oboje są gotowi i świadomi tego jakie to pociąga za sobą konsekwencje... Choć... Nie obchodziło jej ich zdanie, a szczególnie Sparks.
Nie myślał, dał się ponieść temu wszystkiemu. Był wściekły i teraz dał upust swoim emocjom koncentrując się na kolejnych sposobach zadawania bólu. W jego oczach teraz kryło się szaleństwo, nie hamował się. Słowa Sophie doszły do niego po jakiś czasie, być może musiała powtórzyć żeby przestał, ale nie dbał teraz o to. Jego oddech stał się cięższy, a patrząc na Sparks leżącą i błagającą o to żeby przestał czuł… odrazę pomieszaną z zadowoleniem, satysfakcję płynącą z tego co było po części również jego dziełem. Patrzył na nią i gdzieś tam w środku żałował, że na jej miejscu nie ma kogoś innego. Nie rozumiał tego co rozegrało się w salonie i dlaczego tamten chłopak był wart tego wszystkiego, czy nie kpili razem z wszelkich uczuć? Czy nie mówili, że są ponad to? Że nigdy nie pozwolą sobie ślepo podążać za drugą osobą? A teraz tak to wszystko dla niego wyglądało. Uważał, że może jej ufać. I choć początkowo miał z tym problem po pewnym czasie w końcu to zrobił, a teraz okazało się, że dla jakiegoś faceta jest w stanie wszystko przekreślić. Czuł się jakby dostał od niej w policzek, a najgorsze było to, że nie był to ból fizyczny. Był wściekły na nią i pozwolił sobie skumulować na niej wszystkie te emocje. - Daj spokój przecież oddycha jeszcze, a buźkę ma prawie nietknięta - już nawet nie chciał mu się patrzyć na Sparks nie z tego powodu, że wyglądała teraz żałośnie, po prostu czuł do niej odrazę w tej chwili. Słuchał Lorrain uświadamiając sobie, że nigdy nie słyszał, aby tyle mówiła. Żeby tyle słów jednym ciągiem padło z jej ust. - Kurwa, wiersz napisz o tym - doprawdy nie miał ochoty na wysłuchiwanie jej w tej chwili. Wolał skupić na słowach przysięgi, którą zaraz przyjdzie złożyć Sparks. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć blondyna znów otworzyła usta… Nie przerywał jej jednak, pozwolił wszystko powiedzieć. Wiedział co ma zrobić, co ma znaleźć się w przysiędze, aby wszystko poszło jak należy. - Przysięgnij Sparks, że nigdy nie zdradzisz żadnego nazwiska Lunarnego, które znasz i którego zobaczyłaś, że nie zdradzisz naszego przywódcy, że nie zdradzisz tego co rozgrywało się w siedzibie ani tego co zaszło tutaj, że nigdy nie będziesz mówić o Lunarnych - trzymał ją za rękę i patrzył w jej oczy, kiedy jednak nic nie padło z jego ust mocniej ścisnął palce - Przysięgnij.
Wiesz jak to jest kogoś kochać i po prostu chcieć oddać za niego życie, nie myśląc nawet o tym, że to będzie rozłąka na zawsze? Tak pojmowała to Sparks. Dla niej tym był Jack. Mogła się poświęcić. Mogła to zrobić właśnie dla niego, o ile będzie mieć gwarancję, że on żyje. Wiedziała to? Czuła. Żadna jej cząstka nie umarła i mimo, że Madness tego nie zrozumie, to stracił w oczach Sparks cały szacunek i to było nadzwyczaj oczywiste. I może i oddychała. I może jeszcze żyła, tylko nadal pozostawało pytanie po co, skoro jedyne czego pragnęła to śmierć. I tak by było dobrze. Może szpital. Może Madness. Może Sophie. No kurwa, zmieńcie to. Czemu stoicie jak życiowe pizdy nie potrafiąc mnie zabić? Śmieszne. Jakie to kurwa jest zajebiście śmieszne. Tak śmieszne, że aż kurewsko żałosne. -Przysięgam… - Rzuciła lakonicznie, czując jak ściska jej dłoń i jedyne czego miała świadomość to tego, że po prostu jest w tym momencie wykończona ostatnimi wydarzeniami i już nawet nie miała siły tego składać dla kogokolwiek. Tyle.
Beatrice obserwowała to wszystko, może nieco zdekoncentrowana. Nigdy nie przypadł jej zaszczyt tego, by przyjąć przysięgę wieczystą, ani być jej gwarantem, aczkolwiek zawsze musi być ten pierwszy raz. Zatem przyjrzała się ich twarzom. Nieco przerażonym, albo może nie. Kto wie, co krył pod sobą Madness czy tam Sparks, która chyba otrzymała już odpowiednią karę za wyciąganie rąk do Godfrey'a. Teraz jednak zajęła się przede wszystkim obserwacją, a później wymówieniem zaklęcia, które spowodowało wysunięciem się niebieskich pętli z jej różdżki które oplotły niczym języki splecione dłonie tych dwojga, aż do momentu, w którym dziewczę powiedziało "przysięgaj". Sophie przyglądała się im jeszcze przez sekundę, a potem schowała różdżkę. - Świetnie. Zostawmy ją tu teraz, jak dla mnie może tu zgnić. Coś ją zawsze znajdzie i rozerwie. Mamy niewiele czasu. Musimy wracać do siedziby. - Rzuciła lakonicznie, bo przecież nie będzie się teraz rozwlekła nad tym jak wspaniale załatwili sprawę. Była zadowolona z przebiegu sprawy i tak miało zostać. Koniec tego wszystkiego, prawda?
zatem ztx2 dla Madness'a i Sophie. Zakładamy, że byliśmy w siedzibie, ale tam już po wszystkim, więc ulotniliśmy do Miodowego Królestwa, w którym nastąpi już zakończenie fabuły co byśmy mogli swoje postaci ogarnąć. Co do Sapphire przyślę tu MG.
Mary zamierzała dzisiaj po prostu się przejść, dać upust swoim emocjom w postaci zranionego serca, które mówiło tylko o zmartwieniach. Wszak nie mogła już tego znieść, że nie mogła wszystkim pomóc. Bogu ducha winnym Puchonom szczególnie. Gdyby mogła to przychyliłaby im nieba. Dla Daenerys, która ma kłopoty z eliksirów czy dla Mathilde, która ostatnio poruszała się po zamku jak cień człowieka. Poza tym ten nowy chłopiec Filip był dość przyjemny, ale wciąż obcy. Wypadałoby się poznać z nowym wychowankiem, ale ostatnio zdrowie nieco podupadło szanowanej pani profesor, a bieżących problemów nie dało się utopić w szklance najulubieńszej herbatki. Trochę szkoda, gdyby taki manewr działał pewnie nie byłoby żadnego problemu. Teraz jednak szła okryta jednym z tych swoich beżowych płaszczyków i z czapeczką na głowie, bo przecież nie ufała wczesnej wiośnie i zawsze obawiała się, że się przeziębi, a przecież nie chciała robić dodatkowego problemu dla Hampsona, żeby jeszcze szukał za nią zastępstw. Wolała już po prostu o siebie zadbać. Lecz właśnie przy tych rozmyślaniach pewnie padłaby tu na zawał, gdyby w porę nie oparła się o jedno z drzew widząc zakrwawione dziewczę, gdy już weszła w "zaczarowaną strefę" o której nie miała wcześniej pojęcia. Poruszała się żwawo na tyle ile pozwalał jej wiek i w końcu kucnęła z trudem czy Sparks, którą rozpoznała dopiero po dłuższych oględzinach. - O mateczko kochana, Szafirku kochana Ty, co się stało? Szafirku słyszysz mnie? - Ale nie uzyskawszy odpowiedzi ścisnęła mocno drobną postać i teleportowała się z nią przed bramy zamku, gdzie pomógł już jej szkolny woźny, gdzie razem udało im się dociągnąć panią prefekt do Skrzydła Szpitalnego.
Angelus dawno już nie wychodził z domu. Można było nawet stwierdzić, że wygląda niczym wampir. Był bowiem strasznie blady, wcale nie tknięty przez słoneczne promienie. Unikał słońca i nie chodził ostatnio na żadne zajęcia. Zazwyczaj wędrował wieczorami, gdy nikt już nie mógł się kręcić w pobliżu. Zabierał więc ze sobą swoją gitarę. Aktualnie to ona była jego nierozłączną parą na długie noce. Ciekawie wyglądał ubrany na czarno. Jego jasne, wręcz platynowe włosy cudnie wyglądały na tle tej całej ciemności. Teraz usiadł nad górskim strumykiem i szarpał struny próbując wymyślić jakąś nową melodię do swojej nowej piosenki. Co chwilę zmieniał rytm i ułożenie dźwięków. To co stworzy musiało być nieskazitelne, a gdy tak tworzył potrafił się temu oddawać nawet godzinami. Nie spodziewał się że kogoś tu spotka, bo zazwyczaj nikt tu nie przychodził nad strumyk, zwłaszcza o tej porze.
Ta dziewczyna naprawdę musiała mieć jakieś ADHD. Nie potrafiła chwili usiedzieć na miejscu! Od samego rana gdzieś była. Szybkie śniadanko, jakaś tam lekcja (szczerze mówiąc nawet nie pamiętała jaka, bo się zanudziła, a jeśli coś mało ją interesuje, to jej główka ma taki myk, że od razu to zapomina. Tak samo było ze złymi zdarzeniami, ale to już inna i trudniejsza kwestia). Co dalej... A no tak, goniła swoją upierdliwą sowę, która znowu przyniosła list od ojca... I ZNOWU postanowiła, że go nie odda, tylko się będzie skubaniec droczył. Zabić to mało! Ale kurcze, za urocza była. W każdym razie dorwała list, a że nie chciała go czytać w pokoju wśród ślizgonek, z którymi nie miała za dobrych stosunków („No, bo pół krwi i jeszcze się w samochodzikach mugolskich babrze”) to wyszła na spacer. I w ten oto sposób szalony początek dnia sprawił, że wylądowała nad strumykiem... A tak konkretnie gołą nogą (nie licząc zielonych trampek. Jak to dobrze, że ubrała dzisiaj białą i kompletnie do butów nie pasującą, zwiewną kieckę!) w strumyk. Tak to jest, jak się idzie i czyta jednocześnie. Boże, a było się urodzić brunetką. Przynajmniej nikt by tego nie mógł skomentować jako głupotę. Zostałoby to tylko uroczą nieuwagą. Stereotypy? Owszem. Tolerancja wszystkich na świecie i takie tam, to nie jej bajka. A teraz moment... Czy łubudubu, plusk i „No rzesz cholera jasna” nie przerwało komuś w pięknej grze na gitarze? Znała się na muzyce. Śpiewała w końcu. Ale ciężko się skupić na dwóch pasjach naraz, a list od ojca opiewał w szczegóły na temat pierwszej – samochody.
Czy ktoś albo coś mógł mu przerwać to spokojne siedzenie nad strumykiem? Mogło to być jakieś zbłąkane nocne zwierzę chcące się napić zimnej wody, albo jakiś nocny ptak przelatujący mu nad głową. Dalej grał sobie spokojnie na gitarze, a nawet zaczął powoli śpiewaj tekst piosenki, którą sam stworzył. -Piękna nimfo rzeczna, czemu się chowasz przed mym spojrzeniem- nucił sobie po kawałeczku a potem układał do tego melodię. Potem był tylko jakiś plusk a ten poderwał się gwałtownie i opuścił swój kamień by skierować się bliżej strumyczka a tym samym pokazać się, bowiem był bardziej schowany za skałami więc niewidoczny. Dostrzegł jakąś dziewczynę w wodzie. -Ej, piękna, nie za późno na kąpiel w strumyku?- rzucił rozbawionym tonem w jej kierunku, na tyle głośno by ta go mogła wyraźnie usłyszeć.
Hm... Właściwie nie pomyślała o tym, że to noc mogła sprawić, że nie widziała, gdzie lezie. W końcu naprawdę długo spacerowała. Chciała wychwycić każdy szczegół z listu. Dawno nie widziała się z rodzicami. Z jednej strony było jej to na rękę – matka lubiła ją kontrolować aż do przesady czasem mimo iż była dorosła. Z drugiej jednak strony tęskniła. A poza tym był jeszcze jeden powód dlaczego czytała tak długo... Bo jej ojciec napisał go po JAPOŃSKU! Wiedziała, że chciał by się nauczyła tego języka lepiej (dwa lata to naprawdę mało), no ale rzesz no bez przesady tak człowiekowi życie utrudniać. Ale wróćmy może to chwili obecnej, bo jej mokro. - No rzesz cholera jasna – Na tym skończyliśmy. Spojrzała na swoje piękne, mokre tramposzki. Boże, jak dobrze, że tego nikt nie widzi... Znaczy tak tylko jej się zdawało do momentu, aż usłyszała głos. I jak to na kobietę przystało wydarła się momentalnie przyjmując pozycję obronną! Tylko nie wiem czy ułożenie pięści jak do profesjonalnej walki bokserskiej zamiast wyciągnięcia różdżki to normalne zachowanie. Widząc jednak, że to nie jest ani gadający niedźwiedź, ani gadający dementor opuściła gardę i uśmiechnęła się delikatnie. - Nie wiesz, że kąpiel w środku nocy w butach ożywczo działa na stopy? Ewentualnie zmieniają kolor na siny, a potem odpadają. Ale to tylko ewentualnie. Polecam i zapraszam do wspólnej kąpieli – Rzuciła wytykając lekko język w jego stronę, chowając bezczelnie poskładany chwilkę temu list do stanika i wychodząc powoli z wody. Zimne!
Chłopak stał wyżej patrząc z góry na dziewczę w strumyku. Nie garnął się jednak do tego by jej pomóc, albo też chociaż podać pomocną dłoń. Zaśmiał się tylko. -Niunia z chęcią bym do ciebie dołączył, ale uwielbiam swoje stopy więc wolę je mieć na miejscu, niż żeby mi odpadły. Nie pogardzę jednak z kąpielą w jeziorze. Świetnie pływam, więc nie musisz się martwić przy mnie że zatoniesz- powiedział pewnym siebie tonem, wcześniej odwracając się i opierając swoją gitarę o głaz. -Skoro poradzisz sobie sama to chyba mogę wrócić do dalszej pracy? A ty? Nie zgubiłaś się przypadkiem na łonie natury? - zapytał znowu tym swoim kąśliwym tonem. Coś w tym momencie Aniołek chyba nie miał zbyt dobrego humoru. Na nieszczęście dziewczyny, akurat teraz musiała na niego wpaść i zakłócić mu spokój i kontemplację.
- No proszę, ratownik się znalazł. Ale jak tonęłam przed chwilą w wodzie po kolana, to nie można się było rzucić mi na pomoc? - Powiedziała fukając pod nosem, ale nadal się jeszcze uśmiechając Po tym ostatecznie wyszła sama z wody. No dzieckiem to ona nie była i w gruncie rzeczy zaradna z niej osóbka, ale nie pogardziłaby pomocą. Zresztą fajnie, jak ktoś się nią opiekuje. Bo się mogła oficjalnie awanturować, że wcale tego nie chce, a w głębi serca cieszyć się z troski. Ależ po co, teraz już wylazła. W sumie to nawet lepiej. Jeszcze by chciał usta usta robić, czy coś. Ten typ tak ma... Moment, przecież ona go ledwo zna. Czasem jej gdzieś mignie w pokoju wspólnym i tyle. Mniejsza. Na czym to ona skończyła? A tak. Biedne ślizgońskie trampeczki. - Polowałam na jednorożce. No i popatrz... - Mówiąc to zamilkła, a jej wzrok z jego twarzy nagle przewędrował najzwyczajniej w świecie na krocze. Bez rumieńca, bez wstydu, bez speszenia. Tam niebieskie oczka zatrzymały się na 3-4 wyraźne sekundy, po czym odwróciła wzrok w bok i wydała z siebie teatralne i mocno prowokujące westchnięcie -... Nie znalazłam.
-Gdybyś tonęła niunia, to już bym zdejmował koszulę, rzucał moją gitarę dla ciebie i pędził ci na ratunek. Po prostu uznałem, że jesteś na tyle dzielna, że poradzisz sobie sama- powiedział pewnym siebie tonem przy tym z szerokim uśmiechem na twarzy. Oparty nonszalancko o wielki głaz i wpatrywał się w nią niczym w cudowne zjawisko. Gdy powiedziała coś na temat jednorożców od razu znalazł odpowiedni do tej sytuacji żart sytuacyjny. -Polowałaś? Jednorożce ufają tylko dziewicą, skoro nie lgną do ciebie to ....- powiedział po czym zostawił sobie cisze na koniec, by dziewczę mogło sobie dalszą część zdania sama dopowiedzieć, przecież chyba była na tyle inteligentna by wiedzieć o co mu chodziło. -Tak wgl, masz jakieś imię ? Ja jestem Angel. Miło mi poznać dziewczę o tak słodkim charakterze jak ty, zwłaszcza o tej porze. Szkoda że tylko nóżki zmoczyłaś w tym strumyku. Miałbym przyjemniejszy widok- oznajmił, może zbyt chamsko, no ale w końcu to był nasz Angelus .
- Oh dziękuję. Byłbyś moim bohaterem – Rzuciła Eli teatralnym głosem pełnym zachwytu nad jego osobą i tak brzmiącym, jakby miała zemdleć na jego widok. Niestety nie było to w planach. Zamiast upadać wolała skupić się na tym, żeby zdjąć buty i wylać z nich wodę po czym podejść bliżej do chłopaka i postawić je obok głazu. Uwielbiała chodzić w samych skarpetkach, ale nie koniecznie, kiedy były one mokre i po trawie. Westchnęła. No trudno, sama jest sobie winna. -... To znaczy, że lubię wyzwania – Odpowiedziała mu zadziornie na niego spoglądając. Nikt nie powiedział, że z niej grzeczna dziewczynka. Nikt też nie powiedział, że jest wielce zdemoralizowana. Dlatego też bez większych problemów tajemnicą mogła owiać swoje jakiekolwiek kontakty damsko-męskie. Bo nie było w jej przeszłości żadnych wielce przełomowych zdarzeń. Ot nudna normalność. Czasem aż za wiele jej było. - Aniołek? Poważnie? - Powiedziała unosząc zdziwioną brew. Nie mogła się nie uśmiechnąć, ale nie był to kpiący wyraz twarzy tylko po prostu rozbawienie. Świat lubił dysonanse, ale i tak nie pomyślałaby, że ten oto blondyn stojący obok mógłby się tak nazywać. - Elishia – Przedstawiła się zaczesując swoje jasne kosmyki za ucho – Ewentualnie zmokły hipogryf – Dodała kątem oka spoglądając na swoje buty i lekko się szczerząc. Bez chwili ciszy kontynuowała swoją wypowiedź – No szkoda. Mimo wszystko widziałeś mnie mokrą. Coś mi się za to chyba należy prawda? - Kiedy można czerpać korzyści, to należy to robić. I dlatego też jej niebieskie oczy przeszywały go czekając na to, jak zareaguje. Miała teraz milion pomysłów na minutę, ale jak na razie Cii... Zachowajmy je dla siebie.
Wszystko wydawało się dla Chapmana takie.. cudowne. Proste, łatwe, nieskomplikowane. Takie, jakie powinno być od samego początku, od momentu, w którym przekroczył bramy Hogwartu. Teraz jednak tak wiele się zmieniło. Zrozumiał, że sam tworzył barierę między sobą i szczęściem, i bardzo, bardzo kurczowo się jej trzymał. Porażka! Dobrze jednak, że wreszcie odkrył co jest tego przyczyną i mógł spokojnie rozkoszować się szczęściem, jakie w ostatnim czasie go spotykało. Był szczęśliwy i o dziwo mógł tak powiedzieć pierwszy raz od dość długiego czasu. Dzisiaj, idąc z Angven za rękę i zwiedzając okolice Hogsmeade, o których nie miał zielonego pojęcia, wszystko wydawało się idealne. Wakacje minęły tak szybko, że nie zdążył się nimi porządnie nacieszyć, jednak ostatnie zadanie w Złotym Sfinksie poszło mu naprawdę dobrze i był pewien, że awansuje o kilka miejsc w tabeli. - Nie mogę uwierzyć, że to nasze lenistwo już się skończyło i nie mogę uwierzyć, że dalej jestem w tej szkole. Pamiętam, jak bardzo chciałem z niej uciekać, a teraz.. wiele bym dał, żeby móc pozostać tu przez najbliższe kilka lat, jeśli właśnie tak ma wyglądać nasze życie - zamruczał cicho, łapiąc dziewczynę za biodra i delikatnie przyciągając ją do siebie, coby złożyć na jej ustach delikatny, słodki i pełen uwielbienia pocałunek. Mimo że z Angven wszystko wydawało się inne niż z jego wcześniejszymi dziewczynami, to podobało mu się to o wiele bardziej. Nie wiedział, dlaczego wcześniej nie pomyślał o związku, który opiera się na czymś innym niż seks. Uśmiechnął się lekko i zajął miejsce na jednym z kamieni, obserwując wolno płynący strumyk, który delikatnie szumiał obok jego nóg. Pociągnął pannę Shay na swoje kolana, delikatnie obejmując ją w pasie i opierając swoją głowę o jej ramię. - Wiesz, nigdy wcześniej tu nie byłem. Ciekawe, że z Tobą znajduję coraz to ciekawsze miejsca. Musimy chyba zwiedzić zamek od samego początku, może znajdziemy tam coś interesującego? - uniósł lekko brew do góry, dając jej do zrozumienia, że najchętniej znalazłby jakiś cichy kąt z wielkim, miękkim łóżkiem, na którym mogliby leżeć całymi dniami i robić różne, niegrzeczne rzeczy. Odrobinę tęsknił za tym sposobem spędzania wolnego czasu, ale postanowił uszanować wolę panny Shay. Powoli przesuwali się do przodu, zaliczając kolejne bazy, a samo oczekiwanie również było podniecające.