C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Siedziałby z nią już od wczesnego ranka, ale był wtedy jeszcze pijany, a miał w sobie na tyle godności i przede wszystkim szacunku do matki, by nie pokazywać jej się na oczy w takim stanie; nawet jeśli czuła się ponoć tak źle, że niewiele ją już obchodziło. Teraz wytrzeźwiał i zaczynał odczuwać pierwsze oznaki nadciągającego kaca, ale ostatnimi czasy pił tyle leczącego go eliksiru, że wykorzystał całe swoje zapasy, a szkoda mu było każdej chwili, którą traciłby bez sensu na zakupach lub przy kociołku. Nie teraz, gdy nie tylko dni, ale może i godziny najważniejszej w jego życiu kobiety dobiegały końca. Choć wcześniej przebywała w szpitalu, teraz przenieśli ją do domu, zapewniając jej stałą opiekę kilku uzdrowicieli, którzy uchodzili za najlepszych. Nie chcieli, by w momencie swojej śmierci, zamiast domu, otaczały ją szpitalne ściany, a zapach, który po latach choroby był dla niej nie do zniesienia, wpychał się brutalnie w nozdrza. Miała zapewnione wszystko co najlepsze, choć żaden z nich – ani on, ani ojciec, ani żaden z magomedyków – nie byli jej w stanie dać jedynej rzeczy, która była jej naprawdę potrzebna: zdrowia. Zszedł na dół, dopinając po drodze guziki koszuli (od kilku dni sypiał w rodzinnym domu, tak na wszelki wypadek) i zatrzymał się przed przymkniętymi drzwiami, wzdychając ciężko. Założył na twarz maskę uśmiechniętego, kochającego syna i zapukał cicho, od razu wchodząc do środka. We wnętrzu niewielkiego pokoju znajdowało się właściwie tylko ogromne łóżko, wobec którego wydawała się tak koszmarnie mała i wątła, fotel, w którym siedział dyżurujący przy niej uzdrowiciel i stolik w całości zastawiony medykamentami. — Mamo? — odezwał się do niej cichą francuszczyzną, a lekarzowi skinął na powitanie głową. Upewnił się, że kobieta nie śpi i podszedł do niej, siadając na brzegu wygodnego łóżka. — Jak się czujesz? — głupie pytanie, ale poczułby się dziwnie, gdyby go nie zadał. Odnalazł jej chłodną dłoń i uścisnął delikatnie. — Wiesz, pomyślałem, że powinniśmy pójść na lody kiedy już poczujesz się lepiej. Jak zwykle w listopadzie — zaśmiał się na wspomnienie ich małej tradycji, starając się, by śmiech ten nie zabrzmiał wymuszenie. Próbował zachowywać się naturalnie, tak, by niepotrzebnie jej nie smucić.
Nie pamiętała już kiedy ostatnio spała fizjologicznym snem. Od dłuższego czasu uzdrowiciele musieli usypiać jej wycieńczony organizm, aby choć na chwilę ulżyć jej w cierpieniu. Utrzymanie otwartych oczu graniczyło z cudem, a więc coraz rzadziej je uchylała, bowiem i tak za granicą powiek nie zastała niczego, co mogłoby jej pomóc. Poddała się, kolejny raz. Wylała z siebie morze łez aż wszystkie skończyły się, wypalone przewlekłą chorobą. Serce jej umierało z żalu nad swym życiem, w którym nie zaznała zbyt wiele szczęścia. Niegdyś najpiękniejsza, powabna, pogodna, pełna ogłady panna z wyższych sfer, a teraz? Wrak. W młodości miała złote włosy, a teraz jej głowę okalała ich przerzedzona ilość, niemal szara, nie mająca niczego wspólnego z jej wilowatym pochodzeniem. Skóra zatraciła swą niegdysiejszą sprężystość, zapadła się na żebrach, kiedy układ pokarmowy zaczął szwankować, przez co raz na zawsze zatraciła swe kobiece kształty. Myśli stały się powolne, niejasne i bardzo chaotyczne. Z jednej strony było to ukojeniem, bowiem nie rozmyślała tak intensywnie o pułapce życia, w jakie niefortunnie wpadła. Dożywotnie uwięziona w małżeństwie z potworem, którego duma, ego i pragnienie wielkości przesłaniały prawdziwe wartości to nie jest coś z czego była dumna. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej obojętna na otoczenie, a wysilała się, by oddychać tylko po to, by móc jeszcze raz porozmawiać z synem. Nie wiedziała kiedy zobaczy go ostatni raz, a więc cieszyła się z jego każdej obecności, nawet chwilowej. Wyczekiwała tych momentów, bowiem jedynie na jego widok w jej sercu ponownie wybudzała się miłość. Słyszała jego kroki, które potrafiła bezbłędnie rozpoznać. Jeszcze nim zapukał, jej spierzchnięte usta rozchyliły się w bardzo słabym uśmiechu. Jej zielone oczy, choć podkrążone, rozjaśniły się na jego widok. - Synku. - zmarszczyła brwi, kiedy zmusiła swą słabą rękę do uniesienia się kilka centymetrów nad grubą pościelą. Nie trzeba było długo się przyglądać, aby zauważyć pod cienką skórą wszystkie żyły. Wydawało się, że byle podmuch wiatru połamie jej kości. Wyciągnęła drżące palce w kierunku Nathaniela dokładnie w tym samym momencie, kiedy i on uczynił ten gest. - Trochę lepiej, eliksiry na bazie morfiny działają. - mówiła cicho, uśmiechała się czule spoglądając na jego podkrążone i przekrwione oczy zdradzające, że poprzedniego wieczoru musiał wypić wiele alkoholu. - Koniecznie. Tak, jak zawsze. Ty i ja. - pogłaskała kciukiem bok jego ciepłej dłoni. - Miałeś ciężką noc. - oznajmiła, nie pytała. Przełknęła ślinę czując jak dopada ją zmęczenie po kilku wypowiedzianych zdaniach. - Masz wciąż tę papierośnicę? - zapytała niewyraźnie, gdy udało się już jej uspokoić oddech. Czuła, że nie pozostało jej zbyt wiele czasu, a jednak walczyła o każdy kolejny dzień, a wraz ze wschodem słońca klarowała się w niej decyzja, której bała się podjąć przez wiele, wiele lat. Czy jeśli Nathaniel pozna w końcu swe korzenie to ukoi jego wewnętrzny ból? Spoglądała na niego z matczyną miłością i marzyła, by ułożył sobie życie lepiej niż ona.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Przejrzała go od razu. Może nawet nie musiała widzieć go ani słyszeć, żeby znać wszystkie jego sposoby na ucieczkę od rzeczywistości; zawsze miał wrażenie, że kiedy kieruje nań zielone oczy, widzi go na wskroś – całego, bez kłamliwej otoczki, z duszą na wyciągniętej dłoni. Nigdy go nie oceniała, a i tak w takich momentach zawsze czuł wstyd, świadom jak paskudna jest prawda. Czy i ona, tak samo jak on, brzydziła się tego jaki naprawdę był jej syn? Skąd było w niej tyle cierpliwości i bezgranicznego zaufania, skoro nigdy tak naprawdę nie pokazał, że naprawdę jest go godzien? Zagryzł wnętrze policzka, powstrzymując się od pełnego niezadowolenia grymasu. Silne eliksiry były koniecznością, był tego świadom... wiedział też jak bardzo ją krzywdzą. Czasem zastanawiał się co tak naprawdę jest gorsze. Posłał ku niej ciepły uśmiech, który nie był wcale taki zakłamany. Nie miał ochoty by unosić kąciki ust, ale kiedy już się do tego zmuszał, przelewanie w ten gest uczuć jakie żywił do matki nie było mu trudnością. Zawsze byli ze sobą blisko – ich relacja była jak ostoja normalności w tym pokręconym domu; jego mała, prywatna Francja. Mama zawsze najpiękniej brzmiała kiedy przemawiała w ojczystym języku. — Nie pamiętam — odparł cicho na jej stwierdzenie i choć brzmiało to jakby ją zbywał, było zgodne z prawdą. Od jakiegoś czasu przestał radzić sobie z rzeczywistością. Kilka dni przed zaręczynowym przyjęciem – kiedy po raz kolejny trafiła do szpitala i wszystko wskazywało na to, że już z niego nie wyjdzie – zaczął spadać coraz niżej i niżej; wciąż spadał, choć trwało to przecież tak długo. Pozostało mu jedynie zastanawiać się czy dno, o które niewątpliwie się rozbije, jest już blisko. Dawniej nie doprowadzał się do stanu, w którym urywałby mu się film, teraz... była to już norma. Wiedział, że gdyby matka miała więcej siły, nie pozwoliłaby mu na to, zawsze hamowała jego niezdrowe zapędy, chroniąc go przed ostateczną zgubą. Czy to oznaczało, że kiedy jej zabraknie, w ogóle nie da sobie rady? Chciał coś powiedzieć, ale była to jedna z tych niewielu sytuacji, kiedy naprawdę brakowało mu słów. — Papierośnicę? — powtórzył po niej, zdezorientowany i niemalże bezwiednie sięgnął do kieszeni spodni, gdzie wsunął ją zaledwie kwadrans temu. Zmarszczył brwi, wpatrując się w jej zmarnowaną twarz — Nie powiesz mi chyba, że chcesz ze mną zapalić? — próbował żartować, ale uśmiech wyszedł mu nader krzywo. Coraz trudniej było mu udawać; ból głowy nasilał się z każdą chwilą i czuł, że zaczyna się rozklejać. — Mam. Zawsze mam, przecież jest od Ciebie. Przesunął kciukiem po wypukłym srebrnym lisie, a potem wsunął chłodne srebro pomiędzy jej słabowite palce. Sam na pamięć znał ciężar i kształt tego przedmiotu, każdy zawijas subtelnego zdobienia, każdą rysę powstałą pod wpływem częstego użytkowania. Papierośnica nosiła w sobie Błękitne Gryfy od tak dawna, że cała przesiąkła już zapachem mięty, choć zdawać by się mogło, że metal nie jest do tego zdolny. — Jesteś zmęczona? Może powinienem zostawić cię samą? — upewnił się przepełnionym troską tonem, bo widział jak wiele wysiłku kosztowała ją zwykła rozmowa.
Im dłużej przyglądała się Nathenielowi tym więcej potrafiła z niego wyczytać. Sposób w jaki układał usta, gdy wywoływał uśmiech wiele jej mówił. Kochała go nad życie, był jej największym skarbem i serce jej pękało na myśl, że musi ją oglądać w takim stanie. Jej synek nie powinien cierpieć; tak bardzo starała się ochronić go przed negatywnym wpływem Christophera, przed jego toksycznością i niekiedy sadyzmem. Spoglądała na kochaną twarz syna i zastanawiała się na ile udało się jej odnieść sukces. Pił coraz więcej alkoholu, a ona nie miała siły, by unieść rękę i wyrwać mu spomiędzy palców kolejną butelkę whiskey. Czuła ból w sercu w obawie, że zostawi go samego na świecie, po którym krąży z zagubieniem skrytym w zielonych tęczówkach. Tak wiele chciała mu powiedzieć, a dzisiaj... dzisiaj czuła jakby jej ciało się już poddawało. Z każdą upływającą minutą oddychała coraz głośniej. Nie trzeba było zaklęć, aby usłyszeć szemranie w jej płucach. Gdyby nie eliksiry znieczulające wyginałaby się w cierpieniu od wielu ran na ciele. Nie chciały się goić tak jak powinny. Co rusz wdawało się jakieś zakażenie... słyszała co mówi uzdrowiciel do służby, która to z kolei przekazuje połowę tych informacji Christopherowi. Nie czuła żalu, że go tu nie ma. Dobrze, że wyjechał poza rezydencję... - Wiem, że ci ciężko... ale... ale od ciebie zależy czy wszystko się ułoży lepiej niż w moim życiu, mon cheri. - szeptała przez co jej francuski akcent zniekształcał się. - Chcę byś był szczęśliwy. Starałam się dzień po dniu. Robiłam wszystko, byleby... bylebyś nie cierpiał. - oczy zaszły wilgotną mgłą, z jej gardła wydobyło się bardzo suche kaszlnięcie rozdrapujące boleśnie wnętrze jej tchawicy. Uzdrowiciel od razu pospieszył z butelką wody, przystawiając do jej ust słomkę. Chłodna woda przyniosła odrobinę ulgi. Szeptanym angielskim poprosiła o podanie Nathanielowi środka znieczulającego na ból głowy. Wróciła wzrokiem do tego młodego mężczyzny i choć próbowała ścisnąć jego dłoń, to nie miała w sobie na to sił. Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu, gdy znów zażartował. Tak dobrze było czuć w sercu moc jego uśmiechu. To koiło bardziej niż eliksiry. - Chciałam ją zobaczyć jeszcze raz. Ma... ma wyjątkowe znaczenie. Wyjątkową historię. - przesunęła chudymi palcami po metalowym pudełku, zapoznając się z pomocą dotyku z każdym grawerem. - Zostań. Chcę ci opowiedzieć historię tej papierośnicy. - jej mimika wykrzywiła się od niezidentyfikowanego bólu, jednak zapytana przez uzdrowiciela czy chciałaby kolejny znieczulacz, potrząsnęła głową. Od razu dostała zawrotów głowy, a jej głośny oddech przyspieszył. - Proszę zostawić nas samych, panie Crawford. Niech nikt nam nie przeszkadza. - odezwała się cicho, a jednak w jej głosie zabrzmiała jeszcze nuta stanowczości, zaś w zielonych oczach nakaz, którego nie dało się zlekceważyć. Rzadko używała tego tonu i wzroku, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, jednak bardzo zależało jej na pełnej prywatności. Zamknęła oczy, gdy uzdrowiciel dyplomatycznie protestował, starając się ją przekonać, że nie powinna pozostać bez opieki. Nie musiała patrzeć na syna, by wiedzieć, że za sekundę zareaguje i używając podobnego tonu wyprosi go z komnaty. Owszem, wymagała nieustannego nadzoru medycznego, jednak miała dość oglądania jego starczej twarzy. Za wszelką cenę potrzebowała zostać z synem sam na sam. - Musisz być zdziwiony, kochanie, że ona ma jakąkolwiek historię. - odezwała się po kilku minutach ciszy, gdy wydawać się mogło, że zasnęła. Uchyliła ciężkie powieki, by ujrzeć za ich zasłoną stroskaną twarz Nathaniela. - Ten... przedmiot ma około czterdziestu lat i należał kiedyś... do kogoś bardzo potężnego. Nie znałam tego... czarodzieja. Ale wiem, że był bardzo, bardzo silny. - szeptała, robiąc przerywniki na złapanie oddechu i bolesne przełknięcie śliny mimo suchości w ustach. Mogło wydawać się, że mówi niczym oderwana od rzeczywistości, być może przez chorobę nie myśli już jasno, jednak wbrew wrażeniu wyjątkowo rozjaśniło się jej w głowie, gdy wróciła pamięcią do wydarzeń sprzed ponad dwudziestu lat. - Czasy wojny... kiedy ważyły się losy naszego świata... - zacisnęła usta czując jak łzy napływają jej do oczu. Tak bardzo chciała mu pomóc zrozumieć gdzie jest jego miejsce na świecie. Mimo, że miał wszystko, o co tylko poprosił to wiedziała, że wciąż czegoś mu brakuje. Prawdy.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Odwrócił na moment wzrok, wbijając go w ścianę za łóżkiem, tak jakby pokrywająca ją sztukateria nagle zaintrygowała go swoim nietypowym wzornictwem. Nie potrafił wytrzymać przygaszonego spojrzenia matki, kiedy spomiędzy spierzchniętych warg wypływały słowa wypełnione tak bezbrzeżną miłością – miłością, na którą sobie nie zasłużył. Nie chciał się z nią kłócić, nie w dniach, które zdaniem uzdrowicieli były jej ostatnimi, ale w ogóle się z nią nie zgadzał. Nie mógł niczego zmienić, nie potrafił tego zrobić. Kompletnie spierdolił swoje życie i nie chodziło nawet o to, że znajdował się w sytuacji bez wyjścia – problem leżał w nim samym, w jego własnym umyśle, w którym postrzegał siebie jako niegodnego jakichkolwiek zmian. Zwykłe słowa, bez względu na to jak szczere i przepełnione ciepłem by one nie były, nie miały mocy by to zmienić. W jaki sposób pomóc komuś, kto tej pomocy nie chciał; kto nie wiedział, że jej chce? Skrzywił się kiedy uzdrowiciel podał mu lek, ale wziął go bez marudzenia. Unikał picia eliksirów z niesprawdzonych źródeł... z drugiej strony, był przecież w domu, a mężczyzna cieszył się ponadprzeciętną wypłatą, nie miał powodu by mu szkodzić. Widział jak się męczy, ale była zbyt dumna, aby się do tego przyznał. Rozumiał to, miał to chyba po niej. Poprawił jej poduszkę, nie pytając jej nawet o zdanie i szczelniej otulił kołdrą, by nie doskwierał jej listopadowy chłód. Kiedy wyprosiła uzdrowiciela, spojrzał na nią z wyraźnym zdziwieniem, którego wcale nie chciał skrywać, ale bez wahania przeniósł wzrok na mężczyznę; wyraz jego twarzy zmienił się nagle – nie był już przepełniony ciepłem i smutkiem, a chłodem. Był niewzruszony, nieznoszący sprzeciwu. Nie musiał mówić ani słowa, Crawford bezzwłocznie wyszedł na korytarz, a Nathaniel, korzystając z tej chwili spokoju, nachylił się nad żylastą ręką i musnął ją wargami, składając pocałunek na cienkiej skórze. Nic nie mówił, słowa były zbędne. Był przy niej, mógł poświęcić jej nawet cały dzień. Niemal nieustannie trzymał jej dłoń, jakby bał się, że w chwili gdy ją puści, odejdzie. Nie spodziewał się, że znowu przemówi, a jednak po chwili dało się słyszeć cichy głos i czuć było, że miała mu coś do powiedzenia. Coś konkretnego, może ważnego? Postanowił, że będzie jej słuchać bez zbędnego przerywania; zmarszczył jedynie brwi, gdy powiedziała, że przedmiot jest znacznie starszy, niż przypuszczał. Odruchowo pomyślał o dziadku; nigdy go nie poznał, rodzice ojca zmarli stosunkowo młodo, a i on był najmłodszym ich synem. Być może i mama nigdy nie miała okazji go poznać? Zielone oczy Nathaniela rozbłysły niemym zainteresowaniem, kiedy wpatrywał się w nią, pragnąc wiedzy na temat pochodzenia głupiej papierośnicy, która była dla niego najcenniejszym skarbem... choć nigdy do końca nie rozumiał skąd wzięła się ta wartość. — Spokojnie — przemówił łagodnie, widząc, że jest jej ciężko. Czy to fizyczny ból tak nią targał? Serce zabiło mu pełnym przerażenia rytmem, bo uświadomił sobie, że to naprawdę koniec. Że straci ją – dziś albo jutro. Nieodwracalnie. — Do kogo należała? Do dziadka? Pogładził jej dłoń, czekając na odpowiedź, choć zdawała mu się oczywista. Ojciec nie palił zwykłych papierosów, gustował w cygarach, nie mogła więc być jego własnością. Zresztą... gdyby tak było, dostałby ją wtedy od niego, nie od matki, prawda? Czuł, że musiała należeć do Lionela Bloodwortha, którego nigdy nie było mu dane poznać.
Uśmiechnęła się blado, gdy poprawił jej poduszkę. Dzięki temu mogła spoglądać na niego z lepszej perspektywy i dostrzec błysk zainteresowania w jego oczach. Zmobilizowała wszystkie swoje siły, by unieść drżącą rękę do szorstkiego policzka syna i pogładzić go czule. To nic, że kończyny miała niczym trafione bolesną Drętwotą. - Czasami trzeba podjąć ważną decyzję, która zmieni całe przyszłe życie. Jedni pragną jej nad życie, inni traktują jako ostateczność. - szeptała, gdy palce spadły po jego brodzie, wprost do wnętrza jego dłoni. - Dawno, dawno temu ja i... i Christopher musieliśmy stanąć przed taką decyzją. Pragnęliśmy jej z różnych pobudek... ja z miłości, a Christopher z aktu desperacji. - mówiła cicho lecz spokojna aura panująca w komnacie pozwalała jej słowom wyraźnie rozbrzmieć i rozpłynąć się w atmosferze pomieszczenia. Wydawało się, że zapomniała jakoby miała opowiedzieć historię papierośnicy. Wydawało się, że dopada ją amnezja, skoro zaczyna opowiadać o dawnych latach zamiast o właścicielu przedmiotu. A jednak wiązała te dwa aspekty, a gdy wspominała o swym mężu czuła w sercu bardzo dojmujący smutek, przygnębienie i rezygnację. Pułapka życia. - Papierośnicę znalazłam właśnie przy właścicielu... rezydencji, w której podjęliśmy decyzję, która zmieniła naszą przyszłość. - oczyma wyobraźni wróciła do tamtego dnia. Ogrom zniszczeń, wokół pełno czarnej magii i odoru jej obfitego wylęgania się z każdego kąta. Sączyła się w powietrzu niczym zaraza... w smaku tak paskudna, w spojrzeniu tak odrażająca... a jednak w całym tym ustrojstwie odnalazła miłość swojego nieszczęsnego życia. W mroku znalazła światełko nadziei i właśnie siedziało przed nią. Dorosłe, o zielonych zagubionych oczach i ustach wygiętych w wiecznej goryczy. - Nathanielu. - uniosła dłoń, wołając go bliżej siebie, by móc spojrzeć mu głęboko w oczy. W jej własnych czaiła się wilgoć. - Kocham cię, synku. Jesteś moim największym szczęściem. Jestem taka... taka dumna, że wyrosłeś na... na... silnego czarodzieja. - pociągnęła nosem, gdy z kąciku jej oczu popłynęła przezroczysta łza. - Widzę jak ciężko ci na sercu. Widzę i słyszę twoje spory z... z Christopherem. Nigdy nie mogliście się porozumieć... to tak... tak jakby nic was nie łączyło. Chcę ci pomóc, ale oboje wiemy, że nie zostało mi dużo czasu. - nie pozwoliła mu zaprotestować ani ogłosić naiwnego optymizmu, skoro oboje wiedzieli jak wygląda sytuacja. Była umierająca, ale nie głucha. Każde wypowiadane przez uzdrowicieli słowo było jej powtarzane przez specjalnie wyuczone do tego skrzaty. - Jest tylko... tylko jeden sposób, byś w końcu się odnalazł. M-musisz... m-musisz poznać... p-prawdę o... o tym, co się wydarzyło sprzed ponad dwudziestu laty. - jej usta wygięły się ku dołowi w niemym żalu i rozpaczy.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Zdesperowany ojciec? Trudno było mu sobie to wyobrazić. Zawsze miał wszystko zaplanowane, bez wyjątku dopięte na ostatni guzik. Wszystko musiało dziać się tak jak on sobie tego życzył i właśnie dlatego pozostawał wieczną oazą pozornego spokoju. On nawet rzadkie wybuchy złości zdawał się mieć pod względną kontrolą... tak jakby cały wszechświat grał pod jego nuty. Nie rozumiał o jakiej decyzji mówi mama, ale nie zasypywał ją pytaniami, które miał na końcu języka, bo wiedział, że w niczym nie pomoże to ich rozmowie. Była zbyt słaba, by odpowiedzieć na każdą drobnostkę. Tak bardzo żałował, że nie rozmawiał z nią więcej kiedy miał taką możliwość. Zawsze byli sobie bliscy, ale jak by nie patrzeć, zniknął na długie cztery lata, kiedy wcale nie pojawiał się w domu. Wtedy wymieniali ze sobą jedynie korespondencję i teraz widział, że to nie wystarczało. Stracił tak wiele czasu... tak cholernie dużo czasu. Gdyby mógł cofnąć się do momentu pobytu w Kanadzie i przyłożyć sobie w twarz, zrobiłby to bez wahania. Niestety, pozostawało mu jedynie żałosne plucie w brodę. Przymknął powieki pod wpływem delikatnej pieszczoty. — Ukradłaś ją? — wtrącił z nieadekwatnym do sytuacji rozbawieniem, bo tak właśnie wynikało z jej opowieści. Czy chciała mu wyznać grzechy młodości? Czy obrabowała potężnego czarodzieja, zabierając mu urokliwą papierośnicę? Myśl o tym sprawiła, że wyobraził ją sobie silną i młodą, piękną, hipnotyzującą – taką jak kiedyś. Ale ona nie żartowała. Była całkowicie poważna, sprawiając, że i on spoważniał, nabrał odpowiedniej do chwili powagi, choć nawet nie wiedział z czego ona wynikała. Czuł ją, zupełnie podświadomie. Przybliżył się do niej, choć widok wilgotnych od łez oczu przyprawiał go o ból. — Mamo... — powiedział z delikatnym wyrzutem, trochę tak małe dziecko, kiedy matka zawstydza go przed kolegami. Znów powróciła myśl, że nie zasłużył sobie na to wszystko... najgorsze było zaś to, że nie potrafił odwzajemnić jej się podobną wylewnością. Czuł smutek, ale nie płakał – nigdy przecież mu się to nie zdarzyło. Czuł miłość, ale nie potrafił jej nazwać – nigdy nie był w tym zbyt dobry. Starł łzę z jej policzka delikatnym muśnięciem dłoni. — Ja Ciebie też, przecież wiesz... Nie powiedział tego na głos. „Ja też Cię kocham” nie przeszło mu to przez gardło ani razu, odkąd stracił dawną miłość. Nie zwykł też mówić tego jako pierwszy. Udawał, że nie jest do tego zdolny i całkiem nieźle mu to wychodziło... a jedyny świadek jego wylewności, miał zabrać tę wiedzę do grobu. Kiedy zabraknie matki, nikt już nie będzie wiedział jaki jest głęboko w środku. Może to i dobrze? Westchnął na wspomnienie o ojcu i pokręcił nieznacznie głową. Nic ich nie łączyło, tak... to dobre określenie. A jednocześnie łączyło ich przecież tak wiele. Wychował go. Nauczył go wszystkiego, od trzymania gardy, po oklumencję. Nigdy nie był dobrym ojcem, ale miał wpływ na to jakim Nathaniel stał się człowiekiem – czy sobie tego życzył, czy też nie. Był jak jego nieudana kopia. Lubił myśleć, że nie chce być taki jak on, ale patrząc w przeszłość, dostrzegał, że jedyne co robił przez całe swoje życie to nieudolne go naśladowanie, mimo że nie miał do tego odpowiednich predyspozycji. Szedł po jego śladach, ale widać było, że nie należały do niego. Bycie Christopherem Blodowrotem jr. było jak noszenie źle skrojonego garnituru – wciskał się w niego bez problemu, ale zupełnie mu to nie leżało. Brakowało mu ogłady i bezwzględności, miał za to nadmiar talentu do podejmowania złych decyzji. — Więc... co się wtedy stało? — był cierpliwy, ale niecierpliwość w jego głosie była łatwo wyczuwalna. Z napięciem patrzył wprost w jej oczy, jakby liczył, że to w nich znajdzie odpowiedź.
Choć łzy utrzymywały się jeszcze na jej rzęsach, to uśmiechnęła się pod wpływem jego słów. - Kiedyś łatwo zdobywałam wszystko, czego pragnę. Papierośnica nie była wyjątkiem. - odparła nieco pogodniejszym tonem, przesuwając jednocześnie palcami po grawerze papierośnicy. - Użyj... Finite... na lisie. Zobaczysz nazwisko. - wątpiła, by kiedykolwiek wpadł na pomysł stosowania czaru kończącego na przedmiocie. Wystarczył jeden szept, aby list wsiąkł w metal, odsłaniając wyryty w tym miejscu napis - Daniel Blais. Tym samym mógł poznać godność osoby, od której pochodził. Żal ścisnął jej gardło, a to spowodowało potrzebę odkaszlnięcia. To jak reakcja łańcuchowa. Każdy skurcz płuc wywoływał falę paraliżującego bólu płynącego z wszystkich czerwonawych i spuchniętych blizn na jej ciele, gdy ją otwierali, czyścili z chorych komórek i znów zamykali wierząc, że to był ostatni raz. - Wiem, Nathanielu. Ja to wiem. - najważniejsze, że wiedział jak wiele dla niej znaczył. Mogła tylko mieć nadzieję, że jej nie znienawidzi za prawdę, którą mu wyzna, łamiąc tym samym złożoną Christoperowi obietnicę. Już się go nie bała, skoro leżała na łożu śmierci. Cieszyła się jedynie, iż nie zmusił jej do złożenia Wieczystej Przysięgi, poprzez którą nie mogłaby wyznać synowi prawdy. Potrzebowała chwili przerwy na złapanie kilku spokojniejszych wdechów. Musiała przetrzymać Nathaniela w zniecierpliwieniu inaczej nie byłaby w stanie dalej mówić, a zbliżała się nieuchronnie do sedna. - Christopher... on zawsze był mną rozczarowany. - zdawała sobie sprawę, że mówiła chaotycznie, jednak powolność myśli nie pozwalała jej na ułożenie ich w odpowiednią kolejność. - Byłam idealną żoną. Wspierałam go w każdym przedsięwzięciu nawet, jeśli w nie wątpiłam. Dawałam mu wszystko oprócz jednego, co było dla niego najważniejsze. Obarczał mnie winą mimo, że leżała po jego stronie, ale... ale nie protestowałam. Sam wiesz jak Christopher reaguje na jakąkolwiek odmowę. - ani razu nie nazwała go dzisiaj jego ojcem. W ten sposób przygotowywała go na najcięższą część nawet, jeśli sobie nie zdawał z tego sprawy. - Mieliśmy... problem, gdy staraliśmy się... o dziecko, Nathanielu. Bardzo duży... problem. Tak bardzo... naciskał na mnie, byleby miał potomka, którego wychowa na podobnego sobie... - jej ramiona zadrżały od tłumionych emocji. Przypomniała sobie tamte noce, w których wygasała młodzieńcza namiętność ustępując bierności i uległości. - Właśnie wtedy znaleźliśmy się w rezydencji Daniela Blaisa. Bardzo bogatej, ale opuszczonej, pełnej smutku i śmierci. Po latach uzbierałam informacje o jego życiu. Został pokonany w bitwie przez oddział aurorów, zaś jego małżonka długi czas uciekała przed wymiarem sprawiedliwości aż... znalazła się w potrzasku. Odebrała sobie życie, a swemu dziecku matkę i jedyną rodzinę, gdyś reszta... trafiła do Azkabanu albo pomarła. - miała bardzo dużo czasu na zebranie informacji i ułożenie ich w jedną spójną całość. W dawnych latach posiadała mnóstwo energii, charyzmy, mocy, wpływów... wszystko stało przed nią otworem dopóki nie wpadła w łapska Christophera, całkowicie odpornego na jej wdzięk. - To było bardzo smutne miejsce. Gęsta atmosfera była przeszywana jedynie dziecięcym płaczem. - ponownie po jej policzkach popłynęły łzy, tym razem gęstsze, jakby cięższe od siły prawdy. Zakryła palcami dłoń syna, a jej ciałem wstrząsnął suchy szloch. - Christopher okazał się bezpłodny. - wypłakała te kilka słów, ledwie widząc syna przez ich mglistą zasłonę. - A to dziecko było darem od Merlina. Te zielone oczy... te małe rączki ściskające mój palec... od razu je pokochałam. Od razu ciebie pokochałam, Nathanielu. - trzęsła się, oddychając z coraz większym trudem. Po jej ciele zaczęły spływać krople potu, a im dalej mówiła, tym wilgoć jej ciała wsiąkała w prześcieradło i pościel, sklepiała jej bezbarwne włosy na czole. - Tuliłam cię i szeptałam ci do ucha. Składałam ci matczyną przysięgę, że będę ci matką najlepszą jaką będę potrafiła. Obiecywałam ci, że nie pozwolę Christopherowi zabić twych uczuć. Rozjaśniłeś naszą przyszłość. Znaleziony w ciemności stałeś się naszą miłością mimo, że mój mąż nie potrafi jej... okazać. - jej wargi drżały, wilgotne od słonych łez wciąż opuszczających kąciki jej oczu. Myślała, że ich nie ma, a jednak myliła się. Ścisnęła mocno jego palce, choć dla niego musiałoby to być słabo wyczuwalne. Zamilkła, zalana łzami, ale i bezkresną miłością skierowaną do jedynego sensu jej egzystencji - Nathaniela Bloodwortha.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Nietrudno było mu to sobie wyobrazić. Choć była jego matką, bez trudu dostrzegał jej urok. Dawniej myślał, że to po prostu uroda i magnetyzujący charakter, zwykłe, wyjątkowo udane połączenie stworzone przez naturę. Dopiero jakiś czas temu zrozumiał, że prawda jest inna. To znaczy... w jakimś stopniu zawsze wiedział, że jego mama jest wyjątkowa i to w inny sposób, niż inni ludzie. Widział jak reagowano na nią na salonach i czuł, że nie jest to normalne. Długo wmawiał sobie, że nie ma w tym nic dziwnego, że wcale nie wygląda i nie zachowuje się jak wila. W pełni zrozumiał to dopiero, kiedy dowiedział się o tym, że ojciec włada oklumencją... to przecież wyjaśniało tak wiele. Jako jeden z nielicznych zdawał się być na nią odporny, a powodem tego była możliwość odcięcia się od jej uroku. Niemniej, starał się o tym nie myśleć. W potrzasku znalazł się dopiero w chwili kiedy Gabrielle pokazała mu swoją moc, a potem wprost przyznała się kim jest. Uniemożliwiła mu tym dalsze oszukiwanie samego siebie i musiał w końcu przyznać, że Madeleine – bez względu na to jak jest mu bliska – nie jest jego prawdziwą matką. Ta wiadomość wiązała się z goryczą, ale nie była przecież taka znowu zaskakująca; znał ojca, spodziewał się, że nie dochował wierności żonie. Nie uśmiechało mu się to, że w pewnym sensie był bękartem, ale dopóki nie miało to wpływu na jego życie, był w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. Starał się nie roztrząsać tej kwestii przy rodzicach i koniec końców nigdy nie poruszył z nimi tego tematu. Pobolało, pouwierało i w końcu przestało; tak to już jest z niewygodną wiedzą. Niechętnie skinął głową. Wiedział – wiedział aż za dobrze. Dla ojca słowo „nie” nie istniało tak długo, jak długo on sobie tego życzył. Nie przyjmował odmowy, a i znaleźć takich, którzy odważyliby się to zrobić nie było łatwo. Miał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie się z nim zgadzali – tak po prostu. I on również zaliczał się do ich grona, mimo że był przecież jego synem. Słuchał jej w napięciu, wpatrując się to w nią, to w wygrawerowane nazwisko, niby obce, a jednak w jakiś sposób przykuwające jego uwagę. Przyciągało jego spojrzenie i tłumaczył sobie to tym, że nie może się nadziwić czarowi, który przez cały ten czas miał tuż przed oczyma. Zmarszczył brwi, słysząc, że kobieta odebrała sobie życie i nie odrywał przy tym wzroku od srebrnego przedmiotu, nie potrafiąc spojrzeć teraz na matkę. Po co mówiła mu to wszystko? Chciała wykrzesać z niego empatię? Nigdy jej na tym nie zależało, wręcz przeciwnie – uczyła go żeby sięgać po swoje i nie przejmować się innymi. Co miał jej powiedzieć? „Przykro mi, że ludzie umierają”? Albo... „tak, wojna musiała być straszna, to smutne”? Cokolwiek nie wypłynęłoby teraz spomiędzy jego ust, brzmiałoby jak banał. Musiała wiedzieć, że nie zrozumie jej intencji... a mimo to... mimo że sprawiało jej to tak wiele trudności, nieprzerwanie mówiła o tragicznej historii Blaisów, tak jakby było to dla niej istotne. Sens płaczliwego „Christopher okazał się bezpłodny” dotarł do niego jakby z opóźnieniem. Niby zrozumiał to od razu, ale potraktował jak część opowieści, która niezbyt go dotyczyła. Z sekundy na sekundę zaczęło to jednak nabierać coraz głębszego sensu, a jej dalsze słowa zaczęły mieszać się w pozbawiony barwy, „kształtu” i przede wszystkim sensu szum. Były jak mucha uniemożliwiająca skupienie wtedy, kiedy najbardziej się go potrzebowało. Przede wszystkim zaś utrudniał mu to dotyk, niby ciągły, a jednak wzmożony, niewygodny, ograniczający. — Nie. — Odezwał się po angielsku pierwszy raz odkąd wszedł do tego pomieszczenia i w tym samym momencie wyszarpnął dłoń spomiędzy więzienia jej szczupłych, chłodnych palców. Znalazłszy się w labiryncie własnych myśli, nie dostrzegał jak zły był stan jego matki – jak drastycznie się pogarszał. Ociężale, trochę jakby brakło mu sił podniósł się z łóżka — Nie — powtórzył, robiąc kilka kroków. Wczepił palce obu dłoni w gęste kosmyki włosów i uniósł twarz ku sufitowi, próbując zebrać myśli, które nieskładnie trzepotały się w jego głowie. — Nie, nie nie. Nie! Milcz — warknął do niej, a potem przełknął głośno ślinę, czując jakby coś zaciskało łapska na jego gardle. Wziął głęboki wdech, jakby potrzebował udowodnić sobie, że jeszcze to potrafi; a choć mu się to udało, uczucie, jakoby się dusił wcale nie ustępowało. — Proszę...— dodał ciszej, łagodniej. Dodał słowo, którego używał tak rzadko, które z tak dużym trudem przechodziło mu przez gardło. Miał ochotę wrzasnąć z czystej bezsilności – bo i co więcej mu zostało? Odważył się na nią spojrzeć, aby upewnić się, że sobie z niego nie żartuje. To nie byłoby w jej stylu, ale to co mu powiedziała brzmiało tak nieprawdopodobnie, że brał pod uwagę wszystkie możliwe opcje. Ona jednak nie tylko wyglądała na poważną, ale przede wszystkim na słabszą niż była jeszcze przed momentem. Wargi zadrżały mu w dziwnym grymasie kiedy zawahał się przez moment. Siłował się z własną dumą i ostatecznie wygrał, bo udało mu się zmusić, aby znowu przysiąść na skraju łóżka. Chwilowo milcząc, sięgnął do ustawionej na nocnej szafce miseczki z wodą i zamoczonego w niej ręcznika, wyżął go porządnie i z zagryzionymi wargami zaczął ocierać jej twarz z potu i łez. Nie wyglądał wcale spokojnie – maska na jego twarzy pękała to i ówdzie, zdradzając cały ogrom nagromadzonych w nim nagle emocji, a oczy błyszczały czymś niewątpliwie niedobrym, choć jeszcze nieokreślonym. W ustach czuł smak własnej krwi, ale ledwie to do niego docierało. Kiedy odezwał się znowu, głos miał zachrypnięty; twardy, zimny i kanciasty jak kawał lodu. — M... — zawahał się, bo słowo „mamo” okazało się trudniejsze do wymówienia niż kiedykolwiek do tej pory — opowiadałaś mi o Blaisach, chcesz powiedzieć, że jestem... — przestał ocierać jej skórę ręcznikiem i spojrzał jej prosto w oczy. „Jak mogłaś? Przez tyle lat... jak mogłaś mi nie powiedzieć?” – miał ochotę spytać, ale nie zrobił tego, aż za dobrze świadom jakie to uczucie kiedy trzeba było przeciwstawić się ojcu. Czy kiedykolwiek mu się to udało? Gdyby tak było, pierścień będący niegdyś własnością matki nie należałby teraz do Emily. Pretensje odbijały się na jego twarzy, ale nie znajdywały ujścia w słowach. — To ma być moja rodzina? — zapytał w końcu, chwytając papierośnicę i zawieszając ją na poziomie jej oczu — To? Grawer na starej papierośnicy? Szereg trupów, stara rezydencja i kryminaliści gnijący w Azkabanie? To moje dziedzictwo? A ojciec? MÓJ ojciec? Straciłem tyle lat... — gorycz przybierała na sile z każdym słowem. Wrzucił ręcznik z powrotem do miski z wodą — Straciłem tyle lat na tego człowieka, a Ty nie odezwałaś się nawet słowem.
Próbowała przygotować siebie i jego do tej rozmowy, a jednak gdy przyszło co do czego to odnosiła wrażenie, że choćby poświęciła na to wiele lat (wszak w istocie tyle to trwało) to i tak Nathaniel cierpiałby tak samo. Wysunąwszy dłonie spomiędzy jej ciepłych palców zabrał ze sobą i jej serce, które oddała mu dokładnie dwadzieścia dwa lata temu. Widziała jak bardzo cierpi z powodu prawdy, jednak dość miała kłamstw. Nade życie pragnęła dla syna jak najlepiej i wierzyła, że gdy odkryje, że nie jest z krwi i kości Bloodworthem to jakimś dziwnym trafem mu to pomoże. Czy myliła się? A może to tylko pierwszy etap - szok - na drodze go odnalezieniu swojego miejsca na świecie? Zacisnęła mocno powieki, by powstrzymać potok niekontrolowanych słów umykających spomiędzy jej ust. Potrzebował czasu, by się z tym oswoić, zrozumieć... a ona nie miała pojęcia jak długo utrzyma przytomność umysłu. Narastająca gorączka wywoływała w jej ciele serię zimnych dreszczy, przez co nie poczuła, jak jedna z ran na wysokości nerek rozwarła się pomimo nałożenia na niej zaklęć gojących skórę. Zbyt wiele ich miała na sobie, aby jej cienka skóra była w stanie przyjąć taką moc. Słowo "proszę" nie dotarło do niej, bowiem w tym samym momencie przytrzymała oddech w płucach, by nie dać po sobie poznać, że gorzej się poczuła. Teraz najważniejszy jest Nathaniel, nikt inny. Kagonotria musi poczekać. Otworzyła z powrotem oczy, gdy poczuła uginający się pod ciężarem materac. Na twarzy Nate'a dostrzegła walkę, którą zwyciężyła troska i miłość. Ma dobre serce, udowadniał to tymi gestami, do których był zdolny pomimo ostrości w głosie i spojrzeniu. Gdy ocierał jej skórę z potu, przyglądała się popękanej masce, cierpiąc wraz z nim z powodu swych słów. Nauczył się przemawiać lodowatym tonem jak jego... zastępczy ojciec, choć jeden Merlin tylko wie czy nie odziedziczył tego po swym biologicznym rodzicu, który był czarnoksiężnikiem. Czuła na sobie jego pytające spojrzenie, ten pełen wyrzutu wzrok i niewypowiedziane słowa, które i tak nasączyły atmosferę swoją gęstością i żalem. Przełknęła głośno ślinę i starała się usilnie ignorować fakt, że przestawała czuć już stopy... nie umiałaby nimi poruszyć, ale to teraz też nie było istotne. Modliła się w duchu, aby Merlin dał jej jeszcze trochę czasu z synem... jeszcze odrobinę, by wyjaśnić, by pomóc mu ułożyć myśli... Christopher może mu zaszkodzić, a więc to w jej obowiązku należało wsparcie go w tej trudnej chwili. Potrząsnęła głową i dostała od tego zawrotów głowy, jednak dalej zamglonym wzrokiem wpatrywała się w syna. - To tylko spadek, Nathanielu. To tylko... to tylko pamiątka... ale... my jesteśmy twoją... rodziną. A pochodzisz... od Blaise'ów. Nie mogłam pozwolić... byś był sam w tym wielkim... domu albo... sierocińcu. - próbowała przebić się słabym i cichym głosem przez gorycz w jakiej zaczął tonąć. Rozmazywał się jej przed oczyma, ale i tak ich nie zamknęła. - Próbowałam... porozmawiać z tobą... gdy... - urwała by zaczerpnąć tchu i odsunąć swoje myśli od schorowanego ciała. - ... miałeś siedemnaście lat. Ale... wydawałeś się taki... za młody na to... - musiała przerwać, bowiem deficyt sił odmawiał jej dalszych wyjaśnień. Wiedziała, że prędzej czy później ją zrozumie. Potrzebował czasu na ułożenie swych myśli, a miał go naprawdę wiele.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Był jakby ślepy na jej cierpienie. A w każdym razem chwilo zaślepiony, bo przez nadmiar wewnętrznych przeżyć nie potrafił należycie skupić się na otaczającym go świecie. To błąd, ogromny błąd i, och, bez wątpienia miał go jeszcze dziś pożałować. Teraz jednak skupiał się na samym sobie – egoistycznie, egocentrycznie, zupełnie samolubnie. W stylu Nathaniela Bloodwortha, bez względu na to kto był jego ojcem i kto go wychował. Zaczął się zastanawiać – czy tego chciał, czy też nie – ile z jego cech było zachowaniami przez lata wbitymi mu do głowy, a na ile wynikało z jego charakteru: tego wrodzonego, na który niewiele czynników mogło mieć jakikolwiek wpływ. Czy to, że nie potrafił być jak ojciec wynikało z genów? A może jego genetyczny ojciec (Merlinie, jak dziwnie było nawet w myślach nazywać go w ten sposób) byłby nim tak samo zawiedziony? Zaczynał odczuwać złość, że nigdy nie dostanie szansy żeby się o tym przekonać. Jak wyglądali? Jak się zachowywali? Kim byli? Czy uzyskanie odpowiedzi na te pytania było w ogóle możliwe do zrealizowania? Jak wiele energii będzie go to kosztować? Za jak wiele sznurków będzie musiał pociągnąć? Ile galeonów wyciągnąć z bankowego konta? Nie zdążył jeszcze pogodzić się z myślą, że Christopher Bloodworth nie jest tak naprawdę jego ojcem, a już wiedział, że nie spocznie, dopóki nie dowie się wszystkiego o swojej prawdziwej rodzinie. Tylko... czy naprawdę nią była? Czy mogło być coś prawdziwszego niż umierająca matka marnująca tak wiele energii, by zdążyć przekazać mu tę informację? Musiała wiedzieć, że nie przyjmie tego dobrze, była zbyt inteligentna by się tego nie spodziewać, a mimo to zaryzykowała, przedkładając szczerość ponad swoją wygodę. Zobaczył w jej oczach ból, który osobiście jej sprawił i poczuł wstyd, że zachował się jak dziecko. Nie zasługiwała na to – na pewno nie teraz, kiedy była tak słaba. — I tak zostanę tutaj sam. Ja i ojciec, dwóch Bloodworthów i tylko jeden jest tym prawdziwym. Z jednego umierającego rodu do drugiego. — to nie był zarzut wobec niej, bardziej wobec losu. Trudno było nie myśleć o tym w taki sposób. Został osierocony, teraz tracił matkę, a za jakiś czas – Merlin da by jak najkrótszy – osierocą go po raz drugi. Zostanie sam, nie wiedząc kim jest: Blaisem, czy Bloodworthem; nie wiedząc która opcja była tą gorszą. Bez rodziny, w wielkiej posiadłości przesiąkniętej złem – niby różnego kalibru, ale jednak złem. Przymknął oczy, próbując przypomnieć sobie swoje siedemnaste urodziny. Pamiętał, że dała mu wtedy papierośnicę, ale tak trudno było odświeżyć sobie szczegóły ich rozmowy. Czy wyglądała wtedy jakby chciała mu coś powiedzieć? Nie wiedział. Sześć lat młodszy Nathaniel był pełny życia i zupełnie pochłonięty jego smakowaniem. Nie przywiązywał tak dużej wagi do szczegółów. Zapewne zamiast o matce, myślał wtedy o zbliżającej się urodzinowej imprezie. O Alicii, która podarowała mu wtedy... och, sam już nie pamiętał co to było. Jedna z tych rzeczy, która dopiero z perspektywy czasu wydaje się być zupełnie nieważną. Pokręcił głową i przyłożył dłoń do jej czoła, by sprawdzić czy nie miała gorączki. Poraził go gorąc cienkiej skóry. — Już dobrze... nie myśl o tym. — Przemówił do niej łagodnie, uświadamiając sobie, że jest z nią coraz gorzej. Po prawdzie nigdy dotąd nie widział jej w aż tak złym stanie. — Zrobiłaś co uważałaś za słuszne, rozumiem to. Teraz ja powinienem zrobić to samo. — W jego głosie rozbrzmiała pewność, na twarzy pojawiła się zaś zaciętość. Ale to tylko gra, pozory, wieczna maska; w rzeczywistości nie miał pojęcia co robi. Był jak dziecko porzucone we mgle, bezskutecznie wołające o pomoc. Właśnie, pomoc. — Panie Crawford! — zawołał uzdrowiciela, widząc, że z matką jest już naprawdę źle. Potrzebowała leków i spokoju, tak długa i trudna rozmowa bez wątpienia ją wykończyła. Odczekał chwilę, ale medyk nie wchodził do pomieszczenia. Zaniepokoiło go to, ale nie dał tego po sobie poznać. — Zaraz przyjdzie, odpoczywaj — dodał, nie wiedząc czy próbuje uspokoić ją, czy samego siebie.
Tak bardzo chciałaby opowiedzieć mu o jego biologicznych rodzicach czegoś więcej aniżeli same imiona i sposób śmierci. Niestety nie znała ich osobiście, a plotki nie były zbyt dobrym źródłem informacji. Nawet gdyby wygrzebała je z pamięci to nie wiedziała czy usta posłuchają je i ułożą się w odpowiednie słowa. Nie widziała już jego miny, rozmazywała się, a jedyne, co zdołała dostrzec to zieloną toń jego oczu, ruch ramion, głowy, słyszała zniekształcony głos, jakby dochodził zza szklanej ściany. Jej wymęczone płuca kurczyły się boleśnie ilekroć unosiła klatkę piersiową, aby nabrać tchu i jednak coś jeszcze powiedzieć. To tylko chwilowy kryzys. Miewała je nie raz i nie dwa i zawsze udawało się ją wyrwać ze szponów śmierci. Zacisnęła mocno usta, a resztki jej magii wydostały się na zewnątrz, wprawiając wszystkie fiolki z eliksirami w niespokojny ruch, przez co głos Nathaniela został zagłuszony dźwiękiem uderzającego delikatnie o siebie szkła. Doniczka z kwiatem spadła na podłogę, a końcówki włosów Madelaine uniosły się nieznacznie nad jej ramionami, jakby magia uciekała z jej dogorywającego ciała… a sama Mad szukała wzrokiem syna. O czym rozmawiali? Tak trudno było sobie przypomnieć… Miał chłodną dłoń, cudownie chłodną w porównaniu z jej rozpalonym czołem. Usłyszała "rozumiem to", co wywołało na jej ustach słaby uśmiech. Jego głośne zawołanie uzdrowiciela wyrzynało się w jej bębenki, ale nie miała sił już wykrzywić się. Spoglądała na niego, a oddychała już coraz ciszej. Magia ucichła, uspokoiła się, końcówki włosów opadły z powrotem na jej obojczyk, a twarz kobiety przestały kalać już zmarszczki. Mrugała bardzo powoli, jej usta siniały, a krew odpływała z twarzy, by dotlenić z trudem bijące serce. Poruszyła palcem, lecz jej cicha potrzeba dotknięcia Nathaniela nie opuściła jej myśli. Koncentrowała się na uczuciu do syna. Nie chciała rozpamiętywać smutnego życia. Wiedziała, że nim Nathaniel stąd wyjdzie to jej już nie będzie. Czyżby to jej wewnętrzna intuicja? Czy będąc już jedną nogą "po drugiej stronie" czarodziej wie, kiedy to nastąpi? Gdyby pamiętała o czym rozmawiali… gdyby tylko mogła wyraźnie dojrzeć jego minę… a więc przyglądała się mu w ciszy, a na jej suchych wargach zakotwiczył się słabiutki uśmiech. Nawet z wycieńczonym ciałem wydawała się teraz piękna. Na wpół świadomie poruszała ustami, a ledwie słyszalnie mamrotała "Nie martw się, kocham cię. Nie martw się, kocham cię". Cóż więcej mogła?
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Wpatrywał się nerwowo w ciemne drewno drzwi, jakby samym wzrokiem miał przywołać mężczyznę na miejsce. Gdzie był, do jasnej avady, w momencie kiedy był im tak bardzo potrzebny?! Co się z nim działo, skoro miał przecież posłusznie czekać pod drzwiami?! Za coś mu przecież płacili, a w dodatku suma ta była dość pokaźna. Czuł jak gromadzą się w nim ogromne pokłady złości, której nie mógł dać upustu – nie przy matce, która z sekundy na sekundę zdawała się wyglądać coraz gorzej. Serce podjechało mu aż do samego gardła i poczuł jak zalewa go przerażenie, bo oto był z nią tu, sam na sam i wszystko wskazywało na to, że jako ostatni ujrzy na jej twarzy życie. Nie chciał tego, na Merlina, tak bardzo mógłby chcieć wyjść stąd i nie przyglądać się jej cierpieniu; ale nogi miał jak z waty, a tyłek jakby z ołowiu i nie byłby w stanie ruszyć się stąd choćby o krok, gdyby jednak tego spróbował. Magia wypełniająca pomieszczenie była niemalże namacalna; zdawało mu się, że czuje jak delikatnie łaskocze jego twarz, drażni nos i sprawia, że potrzebuje częściej mrugać – a może to tak wilgoć to sprawiała? Nagle nagromadziła się pod powiekami, odrobinę rozmazując obraz drzwi. Nie miał pojęcia co to i skąd się wzięło, ale przeszło równie szybko co się pojawiło. Zaczerpnął powietrza i spojrzał w końcu na matkę. Uspokoił się, otrzeźwiał. Podniósł się z łóżka i dopadł do szafki wypełnionej fiolkami z eliksirami, nerwowo przeszukując ją, fiolka po fiolce, by znaleźć coś, co będzie w stanie jej pomóc. Wszystkie opisany były typowo lekarskim pismem, którego za nic nie mógł rozczytać; próbował ocenić czym są po barwie i zapachu, w końcu udało mu się wybrać dwie z nich, które wydawały się być przydatne. Po drodze strącił część fiolek, które pospadały na ziemię i potłukły się, tworząc bałagan; nie patrzył na to. Usiadł znów przy matce i odkorkował pierwszą z nich. — Pij. Pij, szybko — powiedział, trzęsącą ręką przybliżając fiolkę do suchych, posiniałych warg. I wtedy to zobaczył; dostrzegł, że nie ma już żadnej nadziei. Nawet nie znając się zbytnio na magomedycynie, wiedział, że sam nie ma szans aby jakkolwiek jej pomóc. Zmełł w ustach przekleństwo, które jedynie naruszyłoby potrzebny jej spokój i nieodwracalnie zniszczyłoby wzniosłość tej chwili. Nie mógł pozwolić sobie na to, by pospolitą kurwą zbrukać tak tragiczny moment. — Mamo. Mamo, słyszysz mnie? — zapytał, wypuszczając z rąk fiolki. Zawartość tej otwartej leniwie wsiąkała w śnieżnobiałą pościel. Nie słyszała; mamrotała coś półprzytomnie, a było to tak ciche, że musiał przybliżyć się do niej, by usłyszeć. Kiedy zaś usłyszał, do reszty pękło mu serce. Przytulił się do niej, tak jakby wciąż był małym chłopcem i złożył głowę na wątłym, wzruszanym chrapliwymi oddechami barku.
Obraz zniekształcał się, kolory blakły, a powieki stały się bardzo ciężkie. Gdzieś w tle rozbijało się szkło, dobiegał ją stłumiony szelest ubrań poruszającego się Nathaniela i gdyby nie rozmawiała z nim przed paroma momentami to nie wiedziałaby, że to on tutaj jest. Myśl uciekała, osuwała się w nicość udowadniając, iż to plotki jakoby przed śmiercią umysł stawał się jasny, a zmysły wyostrzone. Nie, to był przykry proces poddawania się organizmu, kiedy to każdy oddech sprawiał niewyobrażalny ból. Cichł, ale wciąż świszczał cicho w płucach zdradzając ostatnie chwile walki. Poczuła przy ustach chłód fiolki, jednak nie dałaby rady nic przełknąć. Drżały od niemo wypowiadanych słów, a oczy zwilgotniały od ostatniej łzy, spływającej po jej bladym i gładkim poliku. Ciężar na barku uczynił jej ostatnie chwile najszczęśliwszymi. Nic nie miało już znaczenia, a jedynie jego ciepły policzek na ramieniu odprowadzał ją tam, gdzie pchała ją choroba - w objęcia śmierci. Przez jeszcze kilka minut Nathaniel mógł słyszeć świszczący oddech swej matki. Jeden, drugi, kolejny... a im dalej tym ciszej, ciszej, aż w pewnym momencie nastała cisza. Być może niezauważona, a jednak zgasła, niczym zniszczony wiatrem płomyk świecy. Jej gładka twarz znieruchomiała, zastygła z półprzymkniętymi powiekami i rozchylonymi wargami i gdyby nie groza całej sytuacji, każdy mógłby podejrzewać, że przysnęła na moment i za parę chwil obudzi się po następną porcję lekarstw i zaklęć. Serce stanęło, opuszczając swym rytmem jej umęczoną klatkę piersiową, a jednak ciało wciąż było ciepłe, jakby chciało zaprzeczyć temu, co się wydarzyło. Madelaine Bloodworth odeszła. Po bardzo długiej chorobie, zmaganiach z nią umarła, a warto wiedzieć, że w ostatnich chwilach była szczęśliwa. Gdzieś w wielkiej rezydencji rozniosło się echo przeraźliwego wrzasku... to skrzat domowy, który służył jej od maleńkości dawał upust emocjom, jakby wiedział, że po drugiej stronie rezydencji umarła jego pani. Teraz jej dusza pomknęła w zaświaty, by mogła znów być piękna, zdrowa, wolna, pełna blasku i energii, charyzmy i arystokratycznego gestu. A jej syn? Wiedziała, że sobie poradzi. Jest silny, bardziej niż przypuszcza i istotą tej pewności jest fakt, by w końcu w to uwierzył.
(wieczne zt, npc umarł :c)
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Chciałby, by choć raz – jeden, jedyny raz, ten ostatni – uśmiechnęła się do niego w pełni świadomie; żeby zażartowała w ten najbardziej cięty i inteligentny sposób, w jaki tylko ona potrafiła to zrobić; żeby nawet zganiła go za to, że za dużo pali, a alkohol powinien odłożyć na dno szafy. Nie lubił kiedy go pouczała, a teraz oddałby wszystko, by znów mogła to zrobić. Iskra życia zdaje się być czymś oczywistym, prawda? Wciśnięta w powłokę z ludzkiego ciała, przylepiona doń z siłą trwałego przylepca, niemożliwa do zgaszenia. W niektórych osobach jaśnieje słabiej, w innych mocniej, ale zawsze tam jest; czai się gdzieś w oczach, rozbrzmiewa w oddechu, porusza się w rytmie wybijanym przez serce. Tak wiele mówi się o ulotności życia, ale prawda jest taka, że nie wierzy się w nią tak długo, jak długo nie ujrzy się jej z bliska. Jeszcze przed momentem rozmawiali, a teraz słabła w drastycznym tempie, sprawiając, że czuł się, jakby tuląc ją, starał się nabrać w garści powietrza. Całe jego dwudziestoparoletnie życie, wszystkie te lata, które z nią spędził, zdały mu się teraz niewyobrażalnie krótkim czasem – mgnieniem oka. Sekunda, dwie, dwie i pół. I już jej tu nie było. Nie był na to gotowy, ale nie winił się za to, bo nie wyobrażał sobie, by dało się przygotować na coś podobnego. Winił ją. Winił uzdrowicieli. Winił wszechświat za to, że odebrał mu ją tak szybko. Zamknął oczy i z całej siły zacisnął zęby, czując, jak ogarnia go nie spodziewany smutek, a nagła złość: gwałtowna, płomienna, pulsująca w rozgrzanych żyłach, doprowadzając go do wrzenia. Coś w nim zawyło – zachrypniętym głosem, jak pazurami, rozdarło jego wnętrze; nieprzyjemne, jakby świeżo rozbudzone. I on sam też chciał wyć. Dzikim skowytem wypełnić ziejącą pustkę. Zaszlochać, tak jak nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło. Marzył o tym, by w ludzki sposób dać upust swoim emocjom, ale nie potrafił tego zrobić. Nic nie chciało wyjść z jego gardła, choć próbował ze wszystkich sił. W końcu zacisnął złożoną na pościeli dłoń w pięść i poderwał się, nie patrząc na tę pustą skorupę, którą obejmował. Jak mógłby teraz na nią spojrzeć? Wyszedł na korytarz i bez mała wpadł na zmierzającego w jego stronę, pobladłego uzdrowiciela. Zacisnął palce na jego koszuli i z całej siły cisnął nim o ścianę, zaraz potem wymierzając celny cios. Ulga? Tak, chyba niosło to za sobą ulgę. Wymierzył więc kolejny i jeszcze jeden, i Merlin mu świadkiem, że nie przestałby nigdy, gdyby nie zaciśnięta na jego barku dłoń, której siła była mu aż nadto znajoma. Szarpnął się, ale przestał. Posłał ojcu rozwścieczone spojrzenie i, wciąż milcząc, deportował się jak najdalej od tego przeklętego domu. Chyba potrzebował się napić.