Freyia, bogini miłości, jaka opanowuje ciało i umysł. Pani pożądania, oddania, uniesienia i bliskości. Piękna, płodności… Śmierci i wojny. To jej poświęcono największy diament, jaki kiedykolwiek zrodziła krasnoludzka kopalnia - oprawione w białe złoto Serce Freyi. Bez skaz, bez pęknięć, bez przebarwień. Skarb, który co roku jednoczył krasnoludy w dniu jej święta, kiedy kobiety wznosiły modły o liczne potomstwo, a mężczyźni o piękną śmierć. Dziesięć lat mija już, od kiedy odbyło się ostatnie święto ku czci Freyi. Wszystko stało się w dniu wielkiej wojny, jaka opanowała krasnoludzki klan. Khoungreac rozpoczął krwawe powstanie, niszcząc spore połacie kopalni i zakopując swych pobratymców żywcem. Komora Freyi zapadła się razem z poniższymi tunelami; twarde głazy rozbiły diament. Kiedy stłumiono bunt, próbowano odzyskać fragmenty kamienia, niestety na próżno. Nie tylko skala zniszczeń była zbyt wielka. Także woda z podziemnych rzek czy działalność bestii skutecznie rozniosły elementy tej niezwykłej układanki po nieużywanych już szybach, czyniąc próby odzyskania serca bezsensownymi w oczach krasnoludów. Podobno śmiałkowie, którzy nie boją się zaryzykować, zostaną sowicie wynagrodzeni… Jeśli tylko zdołają odnaleźć choć mały kawałek diamentu. A Wy się przecież nie boicie kilku ciemnych tuneli, prawda?
Konstrukcja labiryntu
• Labirynt ma rozciągłość od A1 do W21 (21x21, bez polskich znaków, bez Q) • Litery idą z góry do dołu, liczby z lewej do prawej. • Zaczynanie w punkcie K11 (środek labiryntu). • Kierunki określamy z użyciem róży wiatrów. NIE prawo, lewo etc. TYLKO północ, południe, wschód, zachód. One nigdy się nie zmieniają, więc nie będzie możliwości się pomylić. • Polecam rozrysowywać sobie labirynt, jako że będę Wam podawać konkretne kratki, po których się poruszacie. Tu macie podgląd. • Na teren labiryntu nie nakładają się efekty z poszczególnych tuneli (takie jak agresja czy halucynacje), jedynie zakłócenia magiczne. • Możecie zabrać do 3 przedmiotów magicznych lub eliksirów, chyba, że postać posiada Kufer. Wówczas może zabrać ich 5. W tę pulę nie wchodzą przedmioty zwykłe/niemagiczne czy ubranie.
Poruszanie się
• Po wybraniu przez Was kierunku, opiszę każdą przebytą kratkę do pierwszego napotkanego rozdroża bądź natrafienia na kratkę specjalną (wszelkie zagadki, znalezione rzeczy, etc.) • Jeden post, jeden ruch. Nie wymagam od Was długich postów, kiedy akurat w korytarzu nie będzie się działo nic ciekawego. • Możecie poruszać się do tyłu i po odkrytych już kratkach. • Kiedy nie będą Was ograniczać wydarzenia i wypadki, możecie wskazać kratkę na którą chcecie się cofnąć, jeżeli już wcześniej na niej byliście. Na przykład: wrócić się do punktu K11 (punkt startowy) w jednym poście, nie musicie od nowa przechodzić całej trasy. • Korytarze są nieużywane - nie ma tam światła. Jesteście w stanie oświetlić tylko tę kratkę, na której stoicie, zatem postać nie widzi nieodkrytych kratek. Nawet jeżeli stoi na rozdrożu, nie jest w stanie zobaczyć, co kryje którykolwiek z korytarzy. Tak samo nie widzi, czy coś nie pojawiło się kratkę za nią. • Nie można latać, nie działa żadna forma komunikacji na odległość, głos nie roznosi się po korytarzach echem. • By wydostać się z labiryntu, wystarczy, że jedna osoba znajdzie wyjście. Nie musicie jednak z niego korzystać. Jeśli zechcecie się wrócić i zbadać nieodkryte jeszcze korytarze - proszę bardzo. Im więcej odkryjecie, tym więcej zdobędziecie.
Dodatkowe
• Termin: 3 dni od postu MG. Osoby nieaktywne (2 opuszczone kolejki) będą uznawane za nieprzytomne i wynoszone przez niezadowolonych z ich braku wytrzymałości NPC. • W wyniku leżenia na zimnych kamieniach, osoby nieaktywne łapią chorobę (losowana rzutem kostką), którą w przeciągu 2 tygodni należy wyleczyć. Jeśli nie zostanie wyleczona, gracz będzie ukarany odebraniem połowy galeonów. • Pod każdym postem proszę pisać skrót (1-2 zdania) najważniejszych akcji postaci (np. "otwiera skrzynię" czy "rzuca zaklęcie i odskakuje za ścianę"). • Może zdarzyć się, iż zagadka będzie obejmować wiedzę usera, ale nie postaci (w rodzaju wiedzy szkolnej czy popularnej). W tym wypadku proszę przymknąć oko na fakt, iż czystokrwista postać nie ma tej wiedzy i odpowiedzieć. Będę starał się unikać podobnych sytuacji, niemniej ostrzegam.
Różne były reakcje na Waszą obecność, kiedy mijaliście główne korytarze i schodziliście coraz dalej w boczne odnogi. Jedni górnicy zerkali po Was, jakbyście już potracili głowy - z rezygnacją, ale też kpiną - inni z kolei z politowaniem. Nikt jednak Was nie zatrzymywał. A kto nie patrzył w Waszym kierunku, to odwracał głowę, zbyt zajęty własnymi sprawami. Nie wierzono, aby miało Wam się cokolwiek udać. Banda dzieciaków nie okaże się nagle cudownymi poszukiwaczami i nie przyniesie im odłamków serca Freyi. Nawet jeżeli, będą to zbyt małe szczątki, dobre tylko do wyrzucenia na śmiecie. Kto w ogóle wpadł na ten pomysł? Ciężko rzec. Rozeszło się między przyjezdnymi, plotki wszak mnożą się na potęgę. Szczególnie w okolicy święta Freyi, kiedy starsze krasnoludy wspominają cudowne obrzędy, jednoczące ich w te zimowe dni. Od słowa do słowa, wieść o tragedii sprzed lat dotarła niemalże do każdego ucznia, studenta i opiekuna wycieczki z Hogwartu. Tak samo informacja o nagrodzie. Chciwość? Żądza przygody? A może litość połączona z brawurą? Cokolwiek pchało Was do zejścia w głąb krasnoludzkich kopalń, nie było teraz istotne. Liczyło się, iż zebraliście się przed jednym z najstarszych korytarzy, w towarzystwie krasnoludów-przewodników. Łącznie było ich pięciu, każdy z pochodnią oraz każdy brudny. Korytarze były tutaj zupełnie nieoświetlone, wyraźnie zaniedbane i niebudzące zaufania. Jeden z brodatych mężczyzn postąpił krok w przód i zadarł głowę, patrząc po Waszych twarzach. Bardzo długo milczał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, zanim wziął wdech i odezwał się donośnym, acz zdartym głosem. Ochrypłym od lat wykrzykiwania komend. - Chciałem zapamiętać twarze samobójców. Potem na nagrobki. Póki jeszcze macie skórę na wszystkich kościach - klasnął w dłonie. - Dobra, długonogie panienki. Zachciało się szczytnych wycieczek w poszukiwaniu odłamków serca? W porządku. Ale my zostajemy tutaj. Ta część kopalni jest obecnie nieużywana. Doprowadziliśmy was najdalej, jak możemy. Teraz jest jedna droga - w dół. Komora Freyi znajdowała się w tym miejscu - tupnął nogą, wsuwając teraz dłonie w kieszenie skórzanego odzienia - zanim zapadła się podczas pamiętnej walki o władzę dziesięć zim temu. Odbudowaliśmy sufit, poprowadziliśmy parę szybów, połączyliśmy stare korytarze hodowlane w jedno. Ale po sercu ani widu, ani słychu. Rozleciało się w perzynę. A gdzie idziecie, nas nie było lata. Nie mam pojęcia, w jakim stanie są te szyby, w jakim korytarze i czy przypadkiem nie zalęgło się tam jakie krwiożercze cholerstwo. Idziecie na własną odpowiedzialność. Ale jak powiedziałem na wstępie. My swój honor mamy. Kto umrze, może liczyć na pochówek. Jak nie wrócicie do jutra, zejdziemy szukać zwłok - tym optymistycznym akcentem zakończył wstęp. Przerwał na chwilę, pociągnął się dwa razy za brodę i rozejrzał. - Macie tu kilka szybów. Niektóre sięgają poniżej Helheim, inne kończą się wcześniej. Wybierajta sobie. I bawcie się dobrze - odszedł z jedną z pochodni. Rozdzieliliście się wedle własnego uznania, a do każdej grupy dołączył się jeden z przewodników. Szedł przed Wami, czekając, aż wybierzecie szyb. Wizualnie nie różniły się niczym - każdy tak samo ciemny, tak samo gorący i tak samo potencjalnie niebezpieczny. Przy każdym znajdowało się trochę lin nie pierwszej młodości - zapewne leżą tu od lat, porzucone przez górników po zakończonym odrestaurowywaniu szybów. Z wnętrza wystawała oparta o bok drewniana drabina, acz ciężko rzec, czy nie zdążyła spróchnieć i ile tak naprawdę ma metrów. Kawałek dalej ktoś wykopał kilka schodków - wąskich, biegnących spiralnie wgłębień w ścianie szybu, niknących w ciemności poniżej Was. Pochodnia oświetlała też kawałek windy - wiszącej nad mrokiem szybu płyty metalowej, do której doczepiony został łańcuch oraz prosty mechanizm na zwykłą korbkę. Odkręcając ją, można opuścić siebie lub potrzebne narzędzia na dno. Stanęliście przed pierwszym problemem. Krasnoludy nie zejdą z Wami niżej. Musicie sami to zrobić. Którą z dróg wybierzecie?
Dodatkowe: - Stoicie na poziomie 0 kopalni. Fabularnie zaczynacie razem (wszyscy zgłoszeni do eventu), a potem rozdzielacie się na umówione przy zapisach grupy i każda podchodzi do innego szybu. Technicznie możecie w poście wspomnieć o rozglądaniu się po innych osobach, zanim opuścicie ich grono, proszę tylko bez między-wątkowych rozmów. Możecie za to zwracać się do NPC z jakimiś pytaniami. - Warunki pogodowe: 5 stopni. Wilgotno. Z wnętrz szybów bucha gorące powietrze. - Krasnoludy czekają, każdy przy jednym szybie, oświetlając Wam najbliższe otoczenie. Światło pada maksymalnie dwa metry w dół szybu. Nie widzicie, co jest niżej.
Polecenia MG: - Opiszcie swoje motywy - co Was skłoniło do poszukiwań diamentów? - Wymieńcie (pod postem) ekwipunek i ubrania. Dokładnie. Bieliznę i skarpetki mogę Wam darować, ale nie chcę potem sytuacji, że ktoś wyciąga skórzany pasek znikąd. - Ograniczenie przedmiotów magicznych/eliksirów: 3 na osobę, 5 jeśli macie Kufer. Ograniczenie przedmiotów niemagicznych: zdrowy rozsądek. Nie bierzcie więcej, niż przeciętny człowiek byłby w stanie unieść. Jak uznam, iż objuczyliście się niczym muły, znajdę sposób, aby pozbawić Was losowych rzeczy z inwentarza. - Wybierzcie sposób dostania się do punktu startowego labiryntu. Spuszczenie się po linie, zejście drabiną, zjechanie windą lub użycie schodów. Ewentualnie inne Wasze pomysły, kreatywność mile widziana. Nie opisujcie jednak jeszcze samego dotarcia na pożądany poziom. - Podajcie (pod postem) stan swojego zdrowia. Jeśli nic Wam nie dolega, napiszcie “zdrowy/a”.
Franklin bardzo, ale to bardzo chciał "zwiedzić" kopalnię. Ciągnęło go w dół jak misia do miodu - i w końcu nadarzyła się sposobność! Historia i pogłoski o zaginionych kryształach Freyi(i?) rozniosły się po grupie z taką prędkością, iż w bardzo krótkim czasie zebrała się spora ilość chętnych osób, które chciałyby zejść do kopalni i poszukać odłamków diamentu. Eastwood oczywiście zasilał szeregi owych śmiałków, wręcz krocząc na czele grupy za prowadzącymi ich krasnoludami. Wizja nadchodzącej przygody sprawiała, że serce biło mu mocniej, a z oczu bił zapał i determinacja. Uwielbiał czuć adrenalinę! Gdy przyszło do rozdzielenia się, zagarnął szybkimi ruchami rąk dwie najlepsze kandydatki do towarzyszenia mu w ciemnych tunelach - Silvię i Harriette. - No, panienki, zabieramy się do roboty! - powiedział, bowiem czy też tego chciały, czy nie, były na niego skazane. Nie zamierzał się odczepić. - Przepraszam, prze pana, jaka jest szansa, że ten szyb się zawali? - rzucił pytaniem niezwykle istotnym, trochę na żarty, trochę na serio. Nie podejrzewał, że w kopalni krasnoludy nie zabezpieczyłyby odpowiednio niższych pięter, by nie runęły, z drugiej jednak strony szukał jakiegoś potwierdzenia, że ów scenariusz na pewno się nie spełni. On sam skłaniał się bardziej ku schodkom - nie prezentowały się jakoś najlepiej, też nie był w stanie zobaczyć, jak daleko był w stanie nimi dojść wgłąb szybu, lecz uznał, że najwyżej zjedzie w dół na tyłku (tak, w ten sposób działała jego wyobraźnia). - Co wolicie? Wiecie, ja tej windzie trochę nie ufam, ale jak chcecie to pokręcę korbką - stwierdził, czekając na decyzję lasek. Podejrzewał, że wolałyby taką opcję, niż drabinę lub ledwo co widoczne schodki.
Franklin ma na sobie zimowe, ciepłe buty, spodnie (bez paska), bokserki (specjalnie dla twojej informacji), koszulkę z długim rękawem i ciepłą kurtkę zimową (jest ciepła, bo Franek jest raczej ciepłolubny i klimat Islandii trochę mu przeszkadza). Ma też rękawiczki (w kieszeni kurtki), lecz nie ubrał ich do tej pory. Ekwipunek: różdżka, kompas miotlarski. Ma pewnie jakieś monety w kieszeni spodni (uznajmy, że 20 galeonów), jakiś ładny kamyk, który zebrał spod domku, materiałową chusteczkę do nosa, miętówki. Stan zdrowia: zdrowy, choć czasem siąka nosem
Z racji tego, że zadaję pytanie dziewczynom: Jeśli Silvia będzie chciała windę w swoim poście - Franklin zjeżdża z nią windą. Jeśli chce cokolwiek innego - Franklin idzie schodami.
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Jej pierwsza prawdziwa przygoda - ta w Kolumbii - była wprawdzie ogromnym zawodem, Ettie nie traciła jednak ducha i nadal wierzyła w przygody rodem z książek. Jeszcze bardziej wierzyła w to, że była do nich stworzona. Poszukiwanie zaginionych skarbów było dokładnie tym, czym chciałaby się zajmować, gdyby nie to, że była bardzo skoncentrowana na zostaniu sędzią Wizengamotu. Póki nie była - mogła jednak korzystać. - Oczywiście, że możemy liczyć na pochówek - prychnęła do kogokolwiek, kto stał obok niej - Jesteśmy pod ziemią. Nie kupowała za bardzo przemowy krasnoluda. Albo tylko ich straszył, albo był bardzo nielogicznym idiotą. Teraz z nimi nie zejdą, bo niby aż tak niebezpiecznie, ale po zwłoki, to już bez problemu? Leniwe kurduple - nie chciało im się szukać własnych klejnotów. Zastanawiała ją ta cała "sowita nagroda". Ciekawe czy to się w ogóle opłacało. Może lepiej by zrobili, gdyby udawali, że nic nie znaleźli, a kawałek bezcennego kamienia wzięli sobie? W tym jednak przeszkodziłoby jej sumienie, które czasem aż przeklinała. Ile by mogła w życiu łatwo osiągnąć, gdyby jej nie wychowano na mimo wszystko dobrego człowieka? A z resztą... nie była tu dla bogactwa. Nim zdążyła jakkolwiek zareagować, przyciągnął ją do siebie Franklin. - Nazwij mnie panienką jeszcze raz, a zawalony sufit będzie twoim najmniejszym problemem, chłoptasiu - warknęła. Nie była w najlepszym nastroju. Biorąc pod uwagę jak silny był jej lęk przed ciemnością, zaskakująco często go lekceważyła. Jakoś nie przyszło jej do głowy, że w kopalniach jest ciemno, a kiedy w końcu to do niej dotarło, stwierdziła, że da radę. Widok pochłaniającego schody mroku sprawiał jednak, że oblewał ją zimny pot. Powtarzała sobie jednak, że było to irracjonalne i siedziało wyłącznie w jej głowie, którą koniecznie musiała zachować trzeźwą. Mieli pochodnie, miała Rękę Glorii - to nic, że ciemność otaczała ją z każdej strony. To naprawdę nic. Rozpraszała się przed nią dokładnie tak, jak powinno robić normalne niegroźne dla ludzi zjawisko. Było dobrze. - Ja nie ufam twojemu kręceniu - znowu wyładowała się na Eastwoodzie. Odszukała wzrok Sylvii, którą Gryfon chwycił drugą ręką i posyłała jej siostrzane spojrzenie. Brakowało jej ostatnimi czasy towarzystwa innych jajników. Po wnikliwszej analizie opcji, doszła jednak do wniosku, że naprawdę również nie chciała zjeżdżać windą. Wolała już zejść w ciemność we własnym tempie, niż zjeżdżaniem w nią z Merlin wie jaką prędkością. - Jestem za schodami - drabina w ogóle odpadała. Jedną rękę miała zajętą Ręką. Kucnęła przy leżących przy szybie linach. Faktycznie mogła się przydać. Żałowała, że sama o tym wcześniej nie pomyślała, bo te leżące w kopalni, nie wyglądały najlepiej. Lepsze jednak to niż nic. Wybrała jakąś wyglądającą na najsolidniejszą, po czym zwinęła ją i przerzuciła sobie przez ramię. Bardziej gotowa być już nie mogła i liczyła na to, że szybko zejdą, zanim zdąży minąć jej bojowe nastawienie.
Ciuchy: trapery, długie skarpetki, bojówki, ciepłe majtki (bo o pęcherz trzeba dbać), bluzkę z długim rękawem, bluzę, kurtkę zimową, szalik, czapkę, rękawiczki z uciętymi palcami i grubsze z palcami (na razie w kieszeniach). Na szyi pod wszystkimi ciuchami ma obrączkę na łańcuszku i gumkę do włosów (na włosach - prosty kucyk). Ekwipunek: błogosławiony różaniec, Ręka Glorii, różdżka butelka wody (0,5l), nóż motylkowy, 2 świece (do Ręki), zapałki, lina (ta chwycona spod szybu). Stan zdrowia: zdrowa fizycznie; psychicznie - nyktofobia, ale trzyma się dzielnie i nie będzie panikować, dopóki ma przy sobie światło.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
To było coś na zasadzie: działaj szybko zanim w ogóle do Ciebie dotrze, jak bardzo jest to bezsensu! Nic więc dziwnego, że Silvia była jedną z pierwszy kandydatek, które zgłosiły się na poszukiwanie serca Frei w tych nieszczęsnych kopalniach. Im bliżej było zagłębienia się w ich wnętrzach, tym bardziej uznawała to za kompletnie bezsensowne. Wycofać się jednak nie zamierzała, chyba było już za późno. W szczelności, że w jej grupie znalazł się Franklin i Harriette. Słuchała słów krasnoluda, coraz mocniej żałując, że w ogóle postanowiła podjąć się tego zadania. Zaczynała się bać. Nie ciemności, tego nigdy się nie bała. Przerażał ją fakt, że być może w głębi mroku znajdą jakieś stworzenia, które będą tylko czekały na to, aby ich zabić, bądź przynajmniej mocno pokaleczyć. Prychnęła, kiedy Eastwood nazwał je panienkami i już miała coś odpowiedzieć, kiedy to Ette postanowiła odpowiedzieć w taki sposób, że nie musiała sama dodawać żadnych słów. Nic dziwnego, że uśmiechnęła się ciepło w kierunku Gryfonki. Chyba potrzebowała takiego towarzystwa, jakim była dziewczyna, przy kimś takim jak Franklin. Na tę wyprawę postanowiła wziąć kilka przedmiotów, które mogły bardzo im pomóc. Po pierwsze kompas wskazujący skarb. Był o tyle inny, że nigdy nie wskazywał północy, tylko kierunek, w którym należało się udać, aby odnaleźć to, czego się pragnęło. Silvia od wejścia do kopani mocno ściskała kompas w jednej dłoni, cały czas myśląc o sercu Frei i o tym, aby odnaleźć je w tej głębinie. Wskazówka początkowo szalała, ale niedługo później uspokoiła się i wskazywała jeden kierunek. Różdżki nigdy by nie zostawiał, to było dla niej tak oczywiste jak oddychanie. No i świetlista muszla, która miała tę wspaniałą właściwość, że oświetlała niewielką przestrzeń wokół. Przynajmniej powinno wystarczyć i nigdy nie gasła, bez względu na to, czy ktoś rzucił na nią jakieś zaklęcie. - Również uważam, że schody są najlepszym rozwiązaniem. - stwierdziła krótko, gotowa od razu udać się za nimi w dół, używając schodów. Miała dziwne przeczucie, że to najlepsze rozwiązania, a i kompas jakoś tak wskazywał bardziej na nie, niż na szyb windy czy drabinę.
ekwipunek: Kompas wskazujący skarb, Różdżka, 1x eliksir wiggenowy, świetlista muszla, 3 batoniki. Ubiór: Puchowa kurtka, sweter wełniany, podkoszulka na ramiączka, spodnie długie, buty z wysoka cholewą, skórzany pasek do spodni (bo inaczej spodnie jej się zsuwają), grube ciepłe skarpety. Czapka schowana w kieszeni, rękawiczki, również schowane. Zdrowie: brak żadnych dolegliwości.
Krasnolud przystanął przy wybranym przez Was szybie i zaczął nerwowo kopać kamyki, które spadały w ciemność wykopanej dziury. Nikt nie usłyszał, aby uderzyły o dno. - Niby tam były porobione zabezpieczenia, ale to było dawno. Powinniśmy się wybrać i je odnowić, ale tak… Trochę trudno manewrować między tym, co się tam zalęgło oraz resztkami zabudowań po powstaniu. Nawet nie obejrzeliśmy wszystkich korytarzy w poszukiwaniu diamentów. Więc nie chcę straszyć, ale jak coś zacznie Wam się sypać na głowy, to raczej uciekajcie, a nie ufajcie wspornikom - uśmiechnął się nerwowo, nie patrząc na ludzi. Było mu trochę głupio, że tę część kopalni od dawna ignorowano. Poczekał, aż zejdziecie, zanim wycofał się, zabierając pochodnię. Ale nie sprawiło Wam to wielkiego problemu. Harriette miała swą Rękę, która przeganiała przed nią mrok szybu, uwidaczniając zarys schodów i chropowatego kamienia. Mogłaś dostrzec lśniące kropelki wody, spływające niespiesznie po ścianie. Gorące powietrze buchało z dołu, od ścian ciągnęło jednak chłodem, wyraźnie wyczuwalnym pod palcami. Stopnie również zrobiły się wilgotne i śliskie, ale nikomu nie groziło potknięcie - Silvia i Franklin chociaż nie mogli skorzystać ze światła padającego od świecy dzierżonej przez Rękę, mieli wciąż świetlistą muszlę. Połyskiwała wyraźnie, pozwalając bezpiecznie schodzić po kolejnych stopniach i malując długie cienie na lśniących od wody ścianach. Początkowo mogliście dosłyszeć strzępki rozmów, jakie niosły się echem po kopalni. Inny krasnolud musiał przechodzić nieopodal, bo usłyszeliście uderzenia jego ciężkich butów. Acz szybko ziemia wszystko pochłonęła. Cisza zrobiła się wręcz nienaturalna. Miękka. Zwały ziemi wokół Was tłumiły gro odgłosów, zostawiając z poczuciem niepokojącego odizolowania oraz zagubienia. Im niżej byliście, tym dziwniej muszla zaczęła się zachowywać. Pulsowała światłem, a potem gwałtownie rozbłysła. Biel zalała szyb po samo dno, lecz Wasze oczy nie były gotowe na taką jasność. Zabolało, musieliście szybko zacisnąć powieki. Może pod wpływem szoku albo odruchu, ale szarpnęliście głowami, tracąc równowagę na śliskich kamieniach. Na szczęście upadek nie był nazbyt bolesny - znajdowaliście się niedaleko drewnianej drabinki łączącej dno korytarza z ostatnim stopniem schodów. Ziemia na dnie okazała się miękka od skapującej ze ścian wody. Wilgotna i tłumiąca wcześniej odgłos spadających kamyczków, a teraz także ciał. Powpadaliście na siebie, acz poza siniakami nie stało się za wiele. Najgorzej z upadku wyszła Silvia. Idąc na końcu korowodu miała najwięcej twardych schodów do “zaliczenia” pośladkami oraz wystającymi częściami ciała. A zanim spadła na dno szybu, coś nieprzyjemnie chrupnęło w jej ekwipunku. Jednakże nie te odgłosy były najgorsze. Nie siniaki i nie ziemia w ustach od wciśnięcia siłą upadku twarzy w grunt. A to, iż nie byliście w stanie nic zobaczyć. Światło od muszli było tak jasne, iż zajmie Wam jeszcze trochę, nim oczy przyzwyczają się na nowo do półmroku. Znajdujecie się w centrum labiryntu korytarzy (kratka K11). Gdyby nie przejściowa ślepota, moglibyście zobaczyć cztery odnogi, idące w cztery różne strony świata. Ziejące pustką korytarze, ginące w ciemności. Na razie pozostaje Wam brodzenie po omacku. Jeśli zechcecie, namacacie krawędzie ścian dzielących korytarze.
Stan zdrowia: - Wszyscy: niegroźne siniaki i obicia. Oślepieni na 2 kolejki.
Polecenia MG: - Wybierzcie korytarz: północny, południowy, wschodni lub zachodni. Możecie się rozdzielić, możecie iść parami, możecie iść razem. A możecie i posiedzieć jeszcze na K11, aż Wam nie przejdzie. - Silvia: w wyniku upadku jedna rzecz z Twojego ekwipunku rozbiła się. Wybierz, czy jest to świetlista muszla, czy kompas wskazujący skarb. Rozbitą rzecz da się po evencie naprawić zwykłym Reparo. Jeśli wybierzesz, iż zniszczeniu uległ kompas, muszla uspokaja się i powraca do wcześniejszego połyskiwania. Jeśli wybierzesz, iż rozbiła się muszla - ta kompletnie gaśnie.
Dodatkowe: - Warunki: 25 stopni, gorąco. Ze ścian szybu nad Waszymi głowami skapuje woda, ale dalej korytarze są suche. - Korytarze wizualnie nie różnią się niczym. Bez wejścia do któregoś nie możecie zobaczyć, co jest dalej. I aż nie zejdzie ślepota. - Przypominam, że macie tylko to, co wpisaliście jako “ekwipunek”. Nic więcej, nic mniej. Na razie. - Warto przypomnieć sobie wszystkie zasady opisane w pierwszym poście. Szczególnie proszę pamiętać o zapisywaniu pod postem najważniejszych akcji postaci (w tym wypadku proszę o podanie wybranego kierunku). - Kolejność dowolna. - Jeśli bardzo chcecie, możecie wybrać kolor, jakim będę oznaczać Wasze ścieżki na moich mapkach. Każdy sobie albo jeden na grupkę, jeśli idziecie razem. Tak w ramach zabawy. Napiszcie mi pod postem nazwę/kod.
Franklin poczuł, że po plecach przebiegł mu dreszcz i nie wiedział, czy to za sprawą niskiej temperatury w kopalni, czy też może przez słowa krasnoluda... Nie przyznałby się nawet sam przed sobą, że obleciał go strach, wobec tego gdy ich przewodnik od siedmiu boleści udzielił im informacji, że szyby na niższych poziomach są mało bezpieczne i nieodpowiednio zabezpieczone przed zawaleniem, uśmiechnął się szeroko, jakby właśnie na to liczył. - Obyście szybko biegały! - zwrócił się do dziewczyn, które już chyba stworzyły jakąś koalicję antyjądrową, sądząc po ich nastawieniu do Gryfona i jego prób rozluźnienia pełnej napięcia sytuacji żartami. Może nie były one zbyt wyszukane, ale nie można mu odmówić starań! Żadna z jego towarzyszek nie była chętna na przejażdżkę windą, wobec tego gęsiego ruszyli na schody i zaczęli ostrożnie i powoli schodzić nimi w dół szybu. Z każdym kolejnym stopniem temperatura w szybie zdawała się rosnąć, a w związku z tym Franklin zaczął odczuwać dyskomfort w związku ze swoim odzieniem, które z pewnością nie nadawało się na takie warunki. Przed nim szła Harriette, która jako pierwsza wyrwała się do przodu, za nim z kolei szła Silvia, która patrząc na sytuację logicznie powinna właśnie przodować, jako że niosła jedyne (oczami Franklina) światło dla grupy. - Fikuśne to cacko, skąd masz? - zapytał ją, zerkając w tył na pulsującą światłem muszlę. Nie do końca zdawał sobie sprawę, że jej zachowanie zaczynało się zmieniać i nie było normalne. Zorientował się dopiero wtedy, gdy wręcz wybuchnęła oślepiająco jasnym światłem. - Aaaaaaa - wydał z siebie zaskoczony okrzyk. Zacisnął powieki bolących od jasności oczu, zachwiał się, po czym poślizgnął się na schodku, który okazał się być krótszy niż inne, aż w rezultacie upadł na tyłek i zjechał na sam dół, pociągając przy tym Silvię i Harriette. Wylądowali nie tak daleko - okazało się, że znajdowali się już blisko dna szybu. Czuł pod sobą wilgotny grunt. Odrywają rękę od ziemi usłyszał niemiłe dla ucha plaśnięcie, które wywołało u niego dreszcz obrzydzenia. No pięknie, oby to nie było gówno. Chociaż je by pewnie poczuł... - Na gacie Merlina, nie dość, że nic nie widzę, to jestem brudny jak świnia - stwierdził, wciąż trzymając zamknięte oczy, pod powiekami oglądając całe przedstawienie kolorowych mroczków. Miał wielką ochotę je potrzeć, lecz brud na rękach skutecznie go od tego powstrzymał. Otworzenie oczu było wyzwaniem, któremu nie podołał - niezależnie od tego, czy muszla nadal raziła światłem, czy też się rozbiła i zgasła, Franklin nie był w stanie zbyt wiele zobaczyć. Obraz przed oczami miał ciemny, zamazany, pełny jasnych i kolorowych plamek, a do tego świat tak bardzo bolał... Dźwignął się na nogi po omacku, zrobił kilka kroków, po czym wyciągnął ręce na boki, starając się dojść do jakiejś ściany czy znaleźć jakiś przedmiot do oparcia. - Widzicie coś? Wiecie, gdzie jesteśmy? Merlinie bobki, ja oślepłem... - I jak on miał dalej grać w Quidditcha?! Tak, to była jego największa obawa. Nawet nie to, że nie wie jak się wydostać z tego przeklętego szybu, w którym już oślepł, zgubił się, ubrudził i niesamowicie spocił. Wymacał zamek kurtki i rozpiął się, chcąc uwolnić zgromadzone pod materiałem ciepło. Rękami dotarł do wilgotnej ściany, a podążając wzdłuż niej trafił na korytarz. - Tu jest jakiś korytarz - poinformował dziewczyny, których oczywiście nie widział, nadal zaciskając powieki. - Czy ta muszla nadal tak razi? - rzucił jeszcze, po czym zaczął w ślimaczym tempie przemieszczać się przy wymacanej ścianie, rękami dotykając ją niemalże od podłoża do najwyższego punktu, którego sięgnął zamaszystymi ruchami. Największa zmiana, jaką odnotował, to taka, że im dalej, tym bardziej sucho. Już nawet mu nic na głowę nie kapało... I odważył się otworzyć oczy! Nadal był oślepiony, lecz chociaż starał się intensywnym mruganiem odgonić mroczki i mgiełkę spowijającą mu "widziany" obraz.
KIERUNEK: wschód
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Jakoś uleciało jej z głowy, że światło, które dawała Ręka było widoczne tylko dla niej i nie zastanawiała się w związku z tym nad wygodną dla wszystkich pozycją w szeregu. Dość typowo dla siebie wyrwała przodem - nie było co zwlekać. Ettie była sceptycznie nastawiona do przeznaczenia, ani nie znała praw Murphy'ego, podświadomie wychodziła jednak z założenia, że jeśli coś złego miało im się przytrafić, to prędzej czy później do tego dojdzie. Osobiście zawsze wolała działać i szybciej ze wszystkim uporać, niż czekać i stresować w nieskończoność. Starała się nie patrzeć w czarną otchłań w której ginęły schody, całkowicie skupiając się na tych kilku stopniach, które oświetlała jej świeca. Z tyłu głowy kotłował się irracjonalny strach, że w pewnym momencie cienie przestaną ustępować przed jej blaskiem, że niewyraźna granica oddzielająca ją od ciemności przestanie przesuwać się wraz z jej krokami i mrok pochłonie światło. Stało się jednak wprost przeciwnie. W jej głowie wszystko stało się jednocześnie - oślepiający rozbłysk światła, wrzask Franklina i twarde stopnie pod plecami. Gdyby była w stanie myśleć tocząc się w dół pewnie stwierdziłaby, że lepszy był rozbłysk światła niż odwrotna ewentualność. Oczy bolały ją chyba bardziej niż siniaki. Przycisnęła dłonie do zaciśniętych powiek, pod którymi szalały jasne, kolorowe plamy. Znowu - lepiej tak, niż w drugą stronę. Jeszcze nie zdążyła zastanowić się nad przerażającą perspektywą wiecznej ślepoty. Prawdę mówiąc nie wiedziała nawet, czy faktycznie nie widzi, czy to muszla Sylvii nadal świeci. Straciła orientację na tyle, że nie była nawet pewna, czy otworzyła już oczy. Na dole było gorąco jak w piekle i chwilowo jej priorytetem było pozbyć z grzbietu wszystkich warstw. Kurtkę najchętniej zostawiłaby gdziekolwiek, nie miała jednak innej ze sobą na Islandii i głupio byłoby przesiedzieć resztę ferii w domku. Ostatecznie zawiązała sobie wokół pasa i kurtę, i bluzę, upychając w rękawy i kieszenie szalik, rękawiczki i czapkę. Podwinęła rękawy bluzki i właściwie nic więcej zrobić nie mogła, choć korciło ją, żeby iść dalej w samych majtkach. Albo nawet i bez. Franklinowi nie zamykała się jadaczka i w sumie dobrze, bo dzięki temu było wiadomo, gdzie jest. - Czekaj - krzyknęła za nim, podnosząc się z ziemi. Po omacku wymacała Sylvię i łapiąc ją za rękę, ruszyła w stronę Franklina, nawigując słuchem - Nie możemy się zgubić - stwierdziła, puszczając dziewczynę, ścigając z ramienia linę - A ja nie zamierzam spacerować z tobą za rączkę - te słowa kierowała oczywiście do chłopaka. Przełożyła Rękę Glorii pod pachę (świeca zgasła podczas upadku) i zawiązała na linie trzy nieduże pętle, z których dwie podała towarzyszom, a przez trzecią przełożyła Ręki Glorii, która na której znów zacisnęła palce. Drugą rękę wolała mieć wolną. Mrugając intensywnie próbowała odzyskać wzrok, ale na marne, chociaż czasem miała wrażenie, że widzi jakiś cień Silvii, albo Franklina. A może jej się zdawało. Pytanie o muszlę było bardzo dobre. Co jeżeli równie nagle co rozbłysła, zgaśnie. Może powinna była zapalić Rękę? Tylko jak do cholery dokonać tego po omacku, bez wsadzenia w ogień palców albo zajęcia zeschniętej, magicznej kończyny.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Powoli zaczęli poruszać się w głąb szybu. Silvii odpowiadała pozycja ostatniej w kolejce. To dziwne i irracjonalne, ale czuła się dzięki temu pewniej. Nienawidziła, kiedy ktokolwiek schodził za nią po schodach. Zawsze, bez wyjątku, miała wrażenie, że za chwilę ktoś na nią wpadnie, popchnie ją, a ona poleci twarzą w dół, w nieznane. Dlatego, kiedy szła ostatnia, czuła że w pełni kontroluje sytuację. No... do pewnego momentu. A konkretniej mówiąc, do momentu, kiedy nie zdarzyło się wiele rzeczy na raz. Uśmiechnęła się, kiedy Franklin pochwalił jej świetlistą muszlę. Faktycznie, ona sama była bardzo zadowolona z jej działania. Prezent gwiazdkowy okazał się być idealnie dobrany dla nastolatki i tej dziwnej eskapady. Magiczne światło zapewniało widoczność wszystkim. - Dostałam w prezencie. Jak do tej pory, jeszcze się na niej nie zawiodłam. - zdążyła tylko powiedzieć, a potem to małe gówno, rozbłysło cholernie jasnym światłem, oślepiając wszystkich. Włoszka zapiszczała i runęła do przodu jak długa, spadając na leżącego na dnie Franklina. Chociaż tyle dobrego spotkało ją w tej całej sytuacji, że nie upadła z łoskotem na glebę, tylko na Gryfona. Wszystko zaczęło ją przerażać. Przez ten cholerny rozbłysk nic nie widziała, nie była w stanie nawet nakreślić położenia swoich towarzyszy. O ile przez chwilę wiedziała, gdzie znajduje się Eastwood, tak położenie Harriette było dla niej kompletną zagadką, której nie była w stanie rozwiązać. Zaczęła wpadać w panikę. Czuła się cholernie źle pośród ciemności i jeszcze ten dziwny dźwięk towarzyszący upadkowi... Po omacku namacała przedmiot, który uległ niszczeniu i po prostu łzy wezbrały w jej oczach, kiedy zrozumiała, że to był niewątpliwe kompas! Ten sam, który miał ich doprowadzić bezproblemowo do celu! -Cazzo! Mój kompas się połamał! - stwierdziła, że to dosyć ważne, aby podzielić się tą informacją z kompanami. Czuła, że jest tutaj kompletnie zbędna, bezsensu, że w ogóle udała się na tę cholerną wyprawę. I było tak do momentu, kiedy nie poczuła dłoń Etty zaciskającą się na jej własnej. To dodało jej pewności siebie. Potem poczuła w swojej dłoni linę, gdzie na pewno została ona również dostarczona innym. Dobrze, że ktoś tutaj zachował zimną krew. Powoli wracał jej wzrok. Jednak na tyle wolno, że wciąż widziała tylko zamazane, kompletnie niewyraźne obiekty. Mogła jednak spokojnie odpowiedzieć na pytanie postawione przez Franklina. - Nie, już nie oślepia. Chyba się uspokoiła. - stwierdziła, znacznie pewniejszym głosem, niż jeszcze przed kilkoma minutami. Wszyscy narzekali na gorąco na dnie szybu. Jej ono kompletnie nie przeszkadzało. Jako Włoszka z krwi i kości, przywykła do tego, że niektóre temperatury nie robiły na niej wrażenia. Niejednokrotnie spotykała się z faktem, że kiedy na dworze panowało ok. 25 stopni Celsiusza, ludzie chodzili poubierani w same t-shirty, krótkie spodnie. A jak ubierała się wtedy Silvia? W sweter, płaszcz i coś ciepłego na nogi. Dla niej to było normalnie. Dla niej ciepła pogoda to minimum 35 stopni Celsiusza. Do tego przywykła na Sycylii i tutaj nie robiło na niej nic wrażenia. Nie zamierzała się rozdzielać. Ochoczo złapała linę i postanowiła udać się tam, gdzie reszta. Pozostanie w tyle, bądź pójście w inną stronę, w jej opinii było skrajną głupotą.
Osobliwy sposób Harriette zadziałał w miarę bezproblemowo. Wszyscy trzymali się niczym dzieci w przedszkolu - włącznie z Ręką - grzecznie podążając za prowadzącym ich Franklinem. Przed oczami dalej była ciemność, z której tylko wyłaniała się muszla, połyskując lekkim, spokojnym już blaskiem. Wasze oczy powoli zaczynają odróżniać światło od ciemności, ale nic więcej. Żadnych zarysów przedmiotów, żadnych przeszkód na drodze. Same ściany trzeba było lokalizować dotykiem, wodząc dłonią po jej powierzchni. Ziemia była ciepła. Sucha, kruszyła się pod palcami, zostawiając nieprzyjemne, brudne uczucie na skórze. Aż Franklik nie natrafił ręką na coś dużego i włochatego. Jeśli odruchem to chwycił, mógł przekonać się, że to spory pająk. Nie jest agresywny, raczej spłoszony i stara się uciec. Jeśli Franklin nie złapał go, ośmionóg przebiegł po jego ręce i zniknął gdzieś za Waszymi plecami. Podobnie inne. Kilka kolejnych osobników różnej wielkości przebiegło po Was lub pomiędzy Wami, wycofując się w stronę szybu, w którym zaczęliście przygodę. Wokół Was na powrót zapanowała cisza i spokój. Słyszeliście tylko siebie i swoje oddechy przez długi czas. Ocieranie się ubrania, odgłosy naprężającej się liny i niezbyt głośne tupanie nóg o podłoże. Korytarz kręcił się nieco, wijąc wężykiem pomiędzy ścianami, co mogło być równie frustrujące, jak zabawne. Zależy, kto by na to spojrzał. Niespieszną, acz niezaprzeczalnie długą drogę przerwało Wam nagłe poruszenie. Donośny szczek przeciął ciszę wokół Was, docierając ze stanowczo zbyt małej odległości. Pies musiał być metr-dwa od Was. Po tej miękkiej i spokojnej ciszy taki ostry, przeszywający dźwięk mógłby przerazić każdego. Łapy uderzyły o podłoże, kiedy kundel na coś ujadał, biegnąc wyraźnie w Waszą stronę. Musiał jednak zauważyć Was za późno. Franklin poczuł, jak włochate ciało uderza w jego kolana, mało nie zwalając z nóg. Dałeś jednak radę ustać. Ale pies zakręcił się w miejscu, depcząc po Twoich stopach łapami. Zanim padł bez życia na Twoje buty. Nie było żadnego krzyku. Wizgu bólu, odgłosów walki czy ataku. Jakby stworzenie raził grom, padło martwe tam, gdzie stało. Na parę chwil zapadła przerażająca cisza. Co tak spłoszyło psa? Co go zabiło? Wsłuchując się w otoczenie, można było odnieść wrażenie, iż czworonóg wyzionął ducha sam z siebie. Zdawało się, że nie ma w tym korytarzu niczego poza Wami i truchłem zabiedzonego kundla. A potem z ciszy przed Wami dobiegło ostrzegawcze syczenie.
Stan zdrowia: - Wszyscy: niegroźne siniaki i obicia. Oślepieni jeszcze 1 kolejkę.
Stan ekwipunku: - Silvia: Kompas wskazujący skarb, Różdżka, 1x eliksir wiggenowy, świetlista muszla, 3 batoniki. - Harriette, Franklin: bez zmian.
- No weź, a już miałem nadzieję - powiedział, wywracając oczami pod zamkniętymi powiekami, chcąc nieco rozluźnić atmosferę, gdy Harriette zapowiedziała, że nie zamierza z nim chodzić za rączkę. Dobrze, że ton wypowiedzi miał rzeczywiście żartobliwy, a także, że wszyscy byli oślepieni, bo nie miał okazji zobaczyć ewentualnej miny Silvii, a także nie znalazł się w zasięgu jej dłoni, gdyby postanowiła wymierzyć mu sprawiedliwość za podobne teksty do koleżanki z drużyny. Lina, którą wcisnęła mu Wykeham, była jakaś stara i rozlatująca się. - Skąd to masz? - zapytał, jako że on sam nie był na tyle spostrzegawczy, by zauważyć kupkę lin na szczycie szybu. Może był ślepy już od początku "wycieczki"? Czuł dziwną mieszankę uczuć, gdy przyszło mu prowadzić w nieznanym korytarzu, którego przebieg mógł śledzić wyłącznie po omacku, dotykając trzęsącą się mimo gorąca dłonią po suchej ścianie. Mrugał gwałtownie oczami, próbując pozbyć się jarzących się przed oczami kolorowych mroczków. Cholerna muszla... Na szczęście już się uspokoiła i świeciła normalnie. Niemniej jednak on wciąż miał problemy z dostrojeniem swoich oczu do warunków świetlnych panujących w tunelu. Szli i szli, a jemu po szyi zaczęły spływać kropelki potu. Nie miał się jak rozebrać i bardzo nad tym ubolewał. Nie chciał puszczać liny, bo jeszcze dostałby opieprz od koleżanek, a też nie chciał się nagle wić jak piskorz, żeby wyskoczyć z kurtki, nie zgubić ściany i nie puścić liny. Zresztą szybko zapomniał o tym, że mu ciepło. Jego palce napotkały na drodze coś, co było duże i włochate. Nie zamierzał tego łapać, broń Merlinie - Franklin nie był zbyt entuzjastycznie nastawiony do zwierząt, zarówno magicznych, jak i niemagicznych, a na dodatek dużej części z nich się brzydził. Kotek jeszcze spoczko, na smoki można było popatrzeć na obrazkach i się zachwycić, ale taki pająk, który przebiegł po jego ręce, wywołał wyłącznie dreszcz obrzydzenia przebiegający na plecach i wykrzywioną minę. - UGH - wydał z siebie jęk wstrętu, po czym potrząsnął ręką energicznie, jakby chciał zrzucić stworzenie z siebie. - Japierdolecotomabyć - dodał, nieco piskliwiej niż zamierzał, gdy z tunelu ruszyło na nich jeszcze kilka takich osobników. Okazało się, że nie miały jednak w planach ataku. Raczej ucieczkę przed czymś, co było na końcu tego korytarza. Franklin czuł, jak w ciągu tych kilku chwil przyspieszyło mu tętno, a serce waliło mu w piersiach jak oszalałe. Wciąż nie widział zbyt wiele, chociaż kontury zaczynały mu się wyostrzać w świetle z muszli Silvii. Na szczęście owo światło nie pokazało mu sylwetek włochatych ośmionogów... Ruszyli dalej, kręcąc się razem z korytarzem wężykiem, co Franklina po pewnym czasie zaczęło frustrować, bowiem gubił orientację, w którym kierunku się poruszali. Wciąż wodził ręką po brudnej, nieprzyjemnej, ale chociaż suchej i niewłochatej ścianie, nieco ostrożniej przykładając do niej opuszki, chcąc się jak najszybciej cofnąć w przypadku natrafienia na jakieś inne żyjątko. Przez psem jednak nie zdołał się cofnąć. Szczeknięcie zdawało się rozerwać ciszę, raniąc mu uszy i sprawiając, że serce podleciało mu pod samo gardło. Skąd tu się wziął pies?! I czemu, do diaska, biegł na nich? Zwierzę obiło się o nogi Eastwooda, przez co chłopak zachwiał się, lecz na szczęście ustał i wrócił szybko do stabilniejszej pozycji. Niestety dla psa był to koniec. Ciałko padło na stopy Franklina, a ten stał jak wrośnięty w ziemię i nie wiedział, co zrobić. Czuł ciężar truchła, lecz wciąż będąc niedowidzącym, nie był w stanie określić, czy pies ten był stary, ciężko ranny, czy udawał? Zapadła cisza, w której Franklin nie słyszał nic poza dudniącą mu w uszach krwią. Zacisnął pięść na linie, wpatrując się w ciemność przed sobą i próbując rozpoznać jakiś, jakikolwiek kształt. Aż nagle coś zasyczało. - Co to... - rzucił szeptem do dziewczyn, chcąc wyrazić zaniepokojenie usłyszanym dźwiękiem, a jednocześnie wybadać, czy one również to słyszały.
Na razie jestem na M11, chciałabym iść na północ
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Poruszanie się po omacku, trzymając w dłoni linę i muszlę, której światła wciąż nie widziała, bo została wcześniej przez nią oślepiona, z pewnością nie było najmilszym doświadczeniem w życiu Włoszki. Nienawidziła sytuacji, gdzie nie mogła mieć chociaż minimalnej kontroli nad rozwojem wypadków. Tutaj owszem, mogła oddzielić się od grupy, co pewnie zakrawałoby o skrajną głupotę, ale nie zamierzała tego robić. Była wręcz przekonana, że w pojedynkę nie zdziałałaby kompletnie niczego. Teraz mogła chociaż mieć nadzieję, że podążając w nieznane za dwojgiem Gryfonów, nie zginie marnie na dnie jakiejś kopalni. Kurwa, przygód jej się zachciało... Pomimo faktu, że przez całe życie była przyzwyczajona do wysokich temperatur, to teraz jednak dawały jej się one we znaki. Kurta którą wciąż miała na sobie, była kompletnie zbędna. Nie miała jednak jej jak w tym momencie zdjąć. Wciąż jej widoczność pozostawała mocno ograniczona. Co prawda COŚ widziała, ale to wciąż było zdecydowanie za mało, aby mogła zaufać samej sobie na tyle, by puścić tę linę i się rozebrać. Czuła, jak po jej plecach zaczynały spływać stróżki potu, ale nie zamierzała pozwolić sobie na ten komfort rozebrania się. Szli tak powoli przed siebie, do momentu w którym to Franklin nie postanowił uraczyć je całą gamą pięknych, kompletnie nie męskich odgłosów. Jego panika w momencie jej się udzieliła. I powiększyła się, gdy poczuła jak i na niej coś przeszło po jej dłoni. Zapiszczała głośno ze strachu, nieświadoma faktu, że to przecież tylko pająk. Na ogól nie bała się tych stworzeń, ale kiedy widziała tylko delikatny zarys tego czegoś, jej reakcja była jedną prawidłową w takiej sytuacji. Szybko strzepnęła to coś z siebie, błagając w myślach wszystkie bóstwa, aby jej wzrok już wrócił do normalności. Wtedy to usłyszała warczenie. Włosy na karku stanęły jej dęba a ona sama zatrzymała się w miejscu niczym sparaliżowana. Jej serce przyspieszyło do tak drastycznego tępa, że bała się, iż za chwilę będzie zbierać je z gruntu pod stopami. Wtedy to zapiszczała drugi raz, znacznie głośniej niż poprzednio. Po zarysie sylwetki rozpoznała, że to coś było psem oraz wpadło na Franklina. Domyślała się, że to Eastwood, bo był najpostawniejszy z ich małej drużyny. Pies padł i nastała głucha cisza, zakłócana tylko biciem serca dziewczyny. Nie zwróciła uwagi na syk, zbyt zajęta swoim przyspieszonym oddechem, do momentu, kiedy Franklin nie powiedział o nim głośno. Teraz stał się dla niej bardzo wyraźny. Dodanie dwa do dwóch było banalne, kiedy trybiki spotkały się ze sobą. Dlaczego pies nie zaatakował? Czemu po prostu padł trupem przy ich stopach. I co to za syk. Chyba już wiedziała o co chodzi. -Zbierajmy się stąd i to szybko! Mam dziwne wrażenie, że tutaj ulatnia się coś trującego! - jej głos niebezpiecznie podwyższył się w stosunku do normalnej tonacji. Miała jednak nadzieję, że jej znajomi postanowią iść dalej.
Dla mnie również północ może być
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Nie miała siły na uprzejmości. Bała się przez cały czas. Bała się ataku paniki, którego dostałaby jeżeli zrobiłoby się ciemno, a to mogło nastąpić w każdej chwili. Skoro muszla raz zwariowała i ich oślepiła, następnym razem mogła zepsuć się w drugą stronę. A nadal była zbyt ślepa, by zapalić świecę. Nie chciała jednak okazywać lęku przed resztą ekipy, toteż w obronnym mechanizmie zrobiła się okrutnie opryskliwa. - Z dupy - oburknęła Franklinowi, robiąc sobie z niego jakiś osobisty cel do złośliwości - Powinieneś wiedzieć, skoro najwyraźniej tam trzymasz oczy. Być może zepsuła humor innym, a może też nie byli w nastroju na pogawędki, w każdym razie dalej szli w milczeniu. Po jakimś czasie jednak znów przerwał je Franklin, tym razem dość lękliwie. Ettie w reakcji cała się napięła, ale poza tym nic nie zrobiła. Bez oczu czuła się zupełnie bezradna. Silvia również pisnęła z niewiadomego dla Gryfonki powodu. Po chwili jednak i po niej coś przedreptało, powodując, że odruchowo próbowała odskoczyć od własnej ręki. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że były to tylko pająki, odetchnęła z ulgą. Tych akurat spodziewała się w jaskini. Nie spodziewałaby się natomiast nigdy żadnych zwierząt domowych, a jednak po jakimś czasie ich uszu doszło szczeknięcie. Zamarła najpierw ze strachu, potem ze zdziwienia. Silvia i Franklin najwidoczniej też to usłyszeli. - Czy to był... - nie dokończyła, bo pies zaczął ujadać wściekle zbliżając się w ich stronę i nie pozostawiając żadnych złudzeń. Od razu pomyślała, że pewnie przed czymś uciekała, ale nie zdążyła zaproponować wzięcia nóg za pas, bo pies już był przy nich, o czym dowiedziała się, gdy Franklina prawie zwaliło z nóg. Nie wiedziała co się dzieje, a wszystkiego mogła się domyślić jedynie po dźwiękach. Nagle skomlenie i odgłos drapiących po ziemi pazurów psa ucichł. Zdechł? Chciała zapytać, ale nie zdążyła. Coś zasyczało. Jej pierwszą myślą był wąż, więc zamarła bez ruchu. Nawet nie była pewna, czy tak się powinno robić, ale wydawało się to dość logiczne. Wtedy Silvia wyskoczyła z inną interpretacją dźwięku, a ponieważ Ettie nie była przekonana, czy jej pomysł na przeżycie spotkania z wężem był właściwy, chętnie go w pierwszej chwili przyjęła. Zwłaszcza, że przecież żaden jad nie działał tak błyskawicznie. Ocknęła się i już miała zbierać się do biegu, kiedy w ostatniej chwili uświadomiła sobie coś jeszcze - żaden trujący gaz również nie działał tak błyskawicznie. Pies by się chyba dusił, albo chociaż osłabł, zamiast zapierdalać i drzeć japę. On zaś padł jak... Złapała Silvię i Franklina, i z zaskakującą siłą przyciągnęła do siebie. Nigdy w życiu poziom adrenaliny w jej krwi, nie był tak wysoki. Odsunęła Franka i jakimś z całej siły kopnęła truchło psa, w stronę, z której dobiegało syczenie. Nadal ściskając towarzyszy błyskawicznie przylgnęła plecami do ściany tunelu i zamarła tam bez ruchu. - Nie ruszajcie się - rozkazała szeptem - I ani słowa. I zamknijcie oczy. I tak nic nie widzieli, ale i tak czuła się jakoś bezpieczniej. Prawdę mówiąc, nie była nawet w połowie tak pewna tego co robiła, jak na to brzmiała. Czy węże dobrze widzą w ciemności, czy dostrzegają tylko ruchy? Skąd wzięła się w niej pewność, że to drugie? A może chodziło o inne zwierzę? Z drugiej strony, jeżeli miała rację, co do zwierzęcia, które przed nimi stało, to i tak nie mieliby szansy na ucieczkę. Bazyliszek na pewno był szybszy i zwinniejszy. Merlinie, bazyliszek! Jakoś tak do tej pory była przekonana, że one istnieją tylko w legendach. Mimo to, była tego coraz bardziej pewna. Nawet te cholerne pająki. Coś tam było z pająkami i bazyliszkami. Na samą myśl, że jeden z najstraszniejszych potworów na świecie stoi kilka metrów od niej, robiło jej się niedobrze i miała ochotę płakać. Świadomość, że jeszcze żyli tylko przez przypadek nie pomagała. Gdyby niechcący nie oślepili się muszlą, skończyli by jak pies. Z drugiej strony, błyskawiczna śmierć jaką poniósł czworonóg wydawała się lepsza od wbijających się w ciało, nasączonych najgorszą trucizną na świecie, kłów. Zacisnęła mocniej powieki i wbiła palce w ramiona przyjaciół. Zeżryj psa i sobie idź, modliła się w myślach, błagam, zeżryj psa i idź.
Ja mówię: DO NOT FUCKING MOVE! I jak nas zabiję, to przepraszam ._. Gdyby jednak sobie odpełzł, to pójdę za Wami wszędzie.
Efekty oślepienia minęły już całkiem. Ciężko jednak było określić, czy to dobrze. Wcześniejszy brak wzroku okazał się być zbawienny przy zagrożeniu spotkania bazyliszka. Teraz tylko własne, zaciśnięte powieki chroniły Was przed stanięciem oko w oko ze straszliwym wężem. Jeśli któreś z Was było opieszałe - lub głupie - na tyle, aby nie zamknąć oczu, gdy tylko Harriette to poleciła, mogło dojrzeć, jak światło muszli oświeca zielonkawe, szorstkie ciało. Wąż pochylił się nad ciśniętym w jego kierunku psem i nie patrzył chwilę w Waszym kierunku, umożliwiając Wam utwierdzenie się w swoich własnych domysłach. To nie był ulatniający się gaz ani zwykły, jadowity gad. Niemniej pochylający się nad ścierwem łeb był podejrzanie mały jak na potwora mogącego dorastać do ponad 20 metrów. Czyżby był młody? Nie mogliście więcej stwierdzić, bowiem chwilę po tym bazyliszek poruszył się. Dalsze obserwowanie go mogło być zbyt ryzykowne. Pewnym jest bowiem, że stworzenie zabija spojrzeniem. Ale czy posiada jad? Nie jest za młody na to? Wybór mieliście teraz prosty. Pogrążyć się ponownie w ciemności, tym razem dobrowolnej - chroniąc własne życia, musieliście zaciskać powieki najmocniej, jak umieliście. Albo mogliście tego nie robić. Jeśli którekolwiek z Was zdecyduje się trzymać oczy szeroko otwarte cóż - pożegna się z tym światem w ciągu najbliższych sekund. Na trochę zrobiło się spokojnie. Staliście wciśnięci w ścianę, a wokół było cicho. Do momentu, aż coś nie szurnęło przed Wami. Wiecie, co mówią o psach? Są lojalne po grób. Tego jak widać nawet śmierć nie powstrzymała przed powrotem do Franklina. Musiał chłopaka polubić, bowiem jego ciało uderzyło o twarz Gryfona, opadając ponownie na stopy Eastwooda. Węże nie jedzą padliny. Nic dziwnego, że tego nie ukontentował podrzucony mu kundel. Zamiast tego mocniej zainteresował się żyjącymi. Szuranie zbliżyło się, było niemalże tuż przed Wami, zanim gwałtownie ucichło. Nie byliście w stanie stwierdzić, co bazyliszek robi poza tym, że nagle zaczął syczeć. Może, gdyby między Wami znajdował się wężousty? Wówczas całe spotkanie przebiegłoby zupełnie inaczej. Wasze uszy nie były w stanie zrozumieć żadnych słów, tylko ciche, przeciągłe ssssssssssssssuckersss dobiegające gdzieś z dołu i urywające się nagle. Do momentu, aż cienki, wilgotny język nie szurnął Silvii po policzku.
Stan zdrowia: - Wszyscy: niegroźne siniaki i obicia. Dodatkowe: - Warunki: 25 stopni, gorąco. - Kolejność dowolna.
W związku z mijającym dnia wczorajszego terminem, każde z Was traci jedną kolejkę. Macie czas do 12.03, do godziny 23:59 (3 dni) na reakcję. Jeśli opuścicie następną kolejkę, stracicie przytomność i możliwość uczestniczenia w evencie. Gdybym nie zauważył nieobecności, potrzeba Wam było więcej niż 3 dni albo wystąpiły inne zastrzeżenia, zapraszam na pm.
Sprawy przybrały obrót, którego chyba nikt się nie spodziewał. Na pewno nie Franklin. Naiwnie sądził, że słowa powtarzane przez krasnoludy o krwiożerczych bestiach i innych niebezpieczeństwach czyhających w zakamarkach ciemnych tuneli to wyłącznie bujdy, aby ich nastraszyć i ponieść im ciśnienie, co by im się przyjemniej szukało odłamków zaginionego kamienia. Dreszczyk emocji był jednak silniejszy, niż się spodziewał, natomiast jego odczucia były... Mieszane. Próżno było w nich szukać ekscytacji z faktu, że najprawdopodobniej stali w obliczu zagrożenia życia. Bycie twarzą w "twarz" z bazyliszkiem nigdy nie było na liście jego marzeń. Zanim jednak połączył wszystkie fakty, Harriette przejęła kontrolę nad sytuacją. Poczuł, jak przyciągnęła go do siebie mocniej - gdyby nie stres, pewnie rzuciłby jakiś głupi komentarz odnośnie dzielącej ich odległości, lecz powstrzymał się, zaciskając mocno szczęki. Posłuchał się jej i zamknął oczy, jeszcze nie wiedząc dlaczego. Słyszał dziwne i niepokojące szuranie, lecz zaciśnięta dłoń Harriette kazała mu nie sprawdzać, co to było. Dopiero gdy dostał martwym psem po twarzy, otworzył oczy. Nie otworzył ich szeroko, jedynie zamrugał gwałtownie, mając przed oczami mroczki od silnej uderzenia truchła w powieki. Była to reakcja, nad którą nie zapanował. Szorstka sierść zwierzęcia ukłuła go w okolice oczodołów, załaskotała w nos, ciężar pchnął go na jeszcze bardziej do ściany. W tych ułamkach sekund, gdy jego oczy były bądź co bądź otwarte, dostrzegł w wątłym świetle muszli oślizgłe, błyszczące, wężowe ciało. Ogromne. Tak wielkiego węża nie widział nigdy. I choć ciekawość pomieszana z przerażeniem nakazywała mu podążać wzrokiem wzdłuż podłużnego ciała, zacisnął oczy, zakrywając je dodatkowo dłonią. Przełknął głośno ślinę, a w uszach mu szumiało od pompowanej w tętnicach krwi. Mógł umrzeć...
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Mimo walącego jej jak młot serca, starała się uspokoić oddech, a nawet ograniczyć go do minimum. Za zaciśniętymi powiekami na pełnych obrotach pracował jej mózg, kiedy próbowała przypomnieć sobie cokolwiek przydatnego o wężach. W głowie miała tylko powieści przygodowe, w tych jednak nie zawsze można było znaleźć prawdę. Wiele zależało od tego ile wiedział i jak leniwy był autor. Ale jak, do cholery, węże działały na prawdę? Po chwili poczuła, czy też usłyszała, że coś uderza Franka. Odruchowo mocniej ścisnęła jego dłoń, wstrzymując oddech. Co to było? Pies? Coś przesuwało się po ziemi przed nimi i w tym momencie przestała mieć złudzenia. Pytanie tylko, po co wąż zabijał psa, skoro nie zamierzał go zjeść? Przeklęte, psychopatyczne bydle! Wyklinanie w myślach bazyliszka nie mogła jednak nic pomóc. Modliła się do wszystkich bogów, w których nie wierzyła, żeby wąż poszedł dalej, ale już po chwili usłyszała jego syk. Tuż przy twarzy Silvii. No to pozamiatane... Tym razem zacisnęła palce na dłoni dziewczyny, jakby szukała potwierdzenia, że jeszcze jest ciepła. Musiało być przecież jakieś wyjście. Nie mogli przecież umrzeć. Umierali inni - to się nie przytrafiało jej. Najoczywistszym, a zarazem najprostszym do odrzucenia było zostawienie Silvii i ratowanie własnego tyłka ucieczką, ta opcja była jednak wyłącznie teoretyczna. Lepiej było już umrzeć niż żyć z czymś takim. To, że wąż syczał gdzieś przy Sylvii miało jednak inny plus - wiadomo było gdzie ma głowę. Delikatnie odemknęła powiekę od strony Franklina i gotowa w każdej chwili ją zamknąć badała teren przy chłopaku. Było trochę ciemno, ale chyba pierwszy raz w życiu wolałaby zostać przez ciemność wchłonięta niż stać tu bezradnie choćby sekundę dłużej. Widziała tułów, czy też ogon potwora, nadal nie wiedziała jednak co zrobić. Miała nóż, ale dziabnięcie go w przypadkowe miejsce, tylko bardziej by go rozjuszyło. Miała zapałki, ale nawet gdyby udało jej się szybko je zapalić, wąż nie przestraszyłby się raczej aż tam małego płomyka. Przede wszystkim miała różdżkę, ale jakoś tak siódmym zmysłem, nie specjalnie jej ufała. Życie nie było przecież takie proste. Innego wyjścia za bardzo jednak nie miała. Puściła powoli dłoń Franka i spokojnym ruchem, sięgnęła do kieszeni bojówek. Różdżka zaplątała się w różaniec od Lysa, ale nie miała czasu bawić się w odplątywanie. Z resztą potrzebowała teraz całego szczęścia i starożytnej magii, jaka mogła wpaść w rękę. Ściskając go razem z różdżką w garści, jak najdyskretniej, wykonując jak najmniej ruchów, wycelowała w ciało bazyliszka. Relashio, pomyślała, zaciskając powieki, tak jak robiła to kilka lat temu dopiero próbując magii niewerbalnej i gdy odnosiła wrażenie, że dzięki temu będzie silniejsze. Jeżeli któreś z nich umrze (albo wszyscy) nie będzie mogła przynajmniej powiedzieć, że nie próbowała.
Rzucam Relashio. Wiem, że nie działa, ale coś zrobić musiałam ._.
Uchylenie oczu nawet na tak krótki moment mogło skończyć się tragicznie. Odruch wywołany przez uderzenie niemalże zgubił Franklina. Zdarza się jednak tak, iż ktoś ma więcej szczęścia aniżeli rozumu. I tak było w tym wypadku - wąż mocniej w danym momencie skupił się na Silvii, zatem Gryfon był w stanie spokojnie omieść spojrzeniem jego ogon i zamknąć na powrót oczy. Harriette wyciągnęła różdżkę w nadziei, że magia jej pomoże. Niestety nie stało się nic. Patyczek pozostał zimny, ale bazyliszek zainteresował się jej ruchem, ręką i samym magicznym przedmiotem. Młode to jeszcze było, przez własny gatunek nie widziało za wiele ani też zbyt licznego kontaktu z żywymi stworzeniami nie posiadało. Więc obecność podróżników, jacy tak długo pozostawali wciąż na tym świecie to całkowita nowość dla bazyliciątka. Chciało Was obwąchać, obejrzeć, zapoznać się. Nie trzeba było długo czekać, jak pysk tknął dłoń Gryfonki a potem różdżkę. W tym momencie Harriette mogła poczuć, że patyczek robi się ciepły, nim nagłe spięcie magii doprowadziło do wybuchu na jego końcu. Szczęściem przeciwnym do dłoni dziewczyny. Bazyliszek oberwał najgorzej. Iskry i gorąc uderzyły w jego pysk, padając na oczy. Nie mając czasu się odsunąć i pozbawionym będąc ochronnych powiek, wąż poczuł, jak gałki oczne żywcem mu się gotują, oślepiając nieszczęsnego młodzika. W tym wypadku bardzo dosłownie ciekawość zabija. Usłyszeliście wizg i syk bólu, kiedy bazyliszek odsunął się i zaczął rzucać łbem, starając się ulżyć sobie w cierpieniu. Nie przeżył jeszcze takiego bólu w swoim krótkim, gadzim życiu, nie wiedział, co zrobić. W panice i pobudzanej adrenaliną agresji, rzucił się na cokolwiek tylko zdoła chwycić w pysk. Niefortunnie, padło na krocze Franklina. W dość bolesny sposób przekonałeś się, że bazyliszek jest jeszcze zbyt młody, aby mieć jad. Czy bardziej - by tym jadem zabić, bowiem na razie wydzielina z jego gruczołów sprawi tylko, że rana będzie się paskudnie goić. Ale nie to jest zbyt istotne. Mocniej dla Ciebie liczy się, byś nie stracił klejnotów całkiem. Myśląc pozytywnie… Przynajmniej możecie już otworzyć oczy!
Stan zdrowia: - Silvia, Harriette: niegroźne siniaki i obicia. - Franklin: ugryzienie w podbrzusze. Wąż wbił kły ze szczęki tuż nad prąciem, żuchwą zahaczył o wnętrze lewego uda, zostawiając pięć około 4cm ran, zanim zęby wbiły się głęboko w mięśnie. Krwawi. Boli jak jasna cholera. Zostaną blizny, jakie można tylko ukryć zaklęciem, bo nie wyleczyć. - Bazyliszek: oparzenia na pysku. Ślepota.
Dodatkowe: - Warunki: 25 stopni, gorąco. - Kolejność dowolna. - W związku z wyjazdem Silvii, nie traci ona kolejki. - Bazyliszek ma ok. 7m długości. Młody.
Głupi ma szczęście, głupi ma szczęście... Słyszał to w życiu tyle razy, a jakoś niespecjalnie widział korzyści płynące z tego "bycia głupim". Nigdy wcześniej jednak nie miał okazji stanąć twarzą w mordę z bazyliszkiem, młodym czy starym, prawdziwym czy pluszowym. Nie mieściło mu się w głowie to, że znajdował się o krok od śmierci. W zasadzie mrugnięcie od śmierci. A zamrugał już kilka razy, gdy psie truchło uderzyło to w nos. Merlin chyba jednak zbyt dobrze się bawił, obserwując jego perypetie na tym świecie i postanowił go oszczędzić, dzięki czemu zamknął oczy, wręcz zacisnął je najmocniej jak umiał i stał wyprostowany jak na baczność, starając się nie ruszać, mimo że gdyby tylko zniósł napięcie nałożone na mięśnie, nogi drżałyby mu jak osika na wietrze. Moment, w którym Harriette puściła jego dłoń sprawił, że jego serce zgubiła rytm. Prawie złamał się, już chciał spojrzeć, co się działo z dziewczyną. Czy mdlała? Umierała?! Czy co ona tam próbowała robić? Do głowy mu nie przyszło, że postanowiła wyciągnąć różdżkę - on o swojej w ogóle zapomniał, zupełnie jakby nie miał jej przy sobie. Szczęście w nieszczęściu, że nie wpadł na pomysł użycia jej... To były naprawdę najtrudniejsze chwile w jego dwudziestoletnim życiu. A myślał, że przegrywać było ciężko. Oj nie, trzymanie zamkniętych oczu pod groźbą utraty życia od spojrzenia siedmiometrowego węża było znacznie trudniejsze! Nagle stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Franklin mimowolnie odskoczył w bok, zaskoczony nagłym wybuchem gorąca z boku, gdzie stała Harriette. Jednocześnie usłyszał trzask, jakby w powietrze uleciały iskry, a dosłownie parę sekund później zawył z bólu. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie wbitych kłów w podbrzusze i wewnętrzną stronę uda. Mimo zamkniętych oczu zacisnął powieki jeszcze mocniej, twarz wykrzywił w niemej agonii. Rękami złapał się za krwawiące, pulsujące bólem miejsca - cóż, chwycił się za krocze - po czym osunął się po ścianie na ziemię i opadł na prawy bok, jęcząc. Czy to już koniec Franklina Eastwooda? Czy jego życie właśnie tak miało się skończyć? W cierpieniu, w ciemnym, opuszczonym tunelu jakiejś krasnoludzkiej kopalni? - Chyba umieram - wycharczał przez zaciśnięte zęby, po czym otworzył oczy, już nie zważając na bazyliszka. Nie wiedział, że iskry wręcz wypaliły wężowi oczy. Zresztą i tak spodziewał się, że lada moment przeniesie się na ten inny świat. Jeśli nie od spojrzenia bazyliszka, to jego krocze się wykrwawi. Rzucił spojrzenie "w dół", by ocenić szkody, a widząc rosnącą na spodniach ciemną plamę, zakręciło mu się w głowie.
No, ja jestem poszkodowany, nie dość, że się nie ruszam nigdzie, to jeszcze trzeba mnie uratować. Do dzieła, dziewczęta
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko, jak na gust Włoszki. Kiedy Harriette powiedziała, aby zamknąć oczy i przylgnąć do ściany, zrobiła to natychmiast. Zacisnęła powieki z całej siły, bojąc się nawet oddychać, byle tylko to coś, co postanowiło ich zaatakować, zdecydowało się jednak odpuścić. Ale oczywiście, nie mogło pójść wszystko tak łatwo, prosto i przyjemnie. Poczuła, jak zimny pot zstępuje jej po karku, kiedy język węża (TO BYŁ KURWA OLBRZYMI WĄŻ!!) polizał ją po policzku. Mało brakło, aby nie zemdlała w tym momencie. Jej nowi znajomi nie mieli możliwości dowiedzieć się o obsesyjnym wręcz strachu, jaki dziewczyna odczuwała względem jakiegokolwiek węża. A tu miała styczność z olbrzymim bazyliszkiem, który potraktował jej twarz niczym lizaka. Zaczęła się trząść. Nic nie mogła na to poradzić, jej ciało kompletnie jej nie słuchało. dygotała na całym ciele nie zdolna do żadnej innej reakcji. Byle tylko nie otworzyć oczu. Wciąż powtarzała sobie to w myślach. Byle tylko nie unosić powiek. Jakieś poruszenie. Nie wiedziała, że Etta zdecydowała się rzucić jakieś zaklęcie, byle tylko odwrócić uwagę węża, co pozwoliłoby im na ucieczkę z tej śmiertelnej pułapki. Kiedy usłyszała dziwny dźwięk, mimowolnie uchyliła powieki. Widziała gada wijącego się w agonii i widziała również, że w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą z pewnością musiały być jego ślepia, teraz były paskudne rany. Mimowolnie zapiszczała z przerażenia, kiedy zauważyła, że to coś raniło Franklina. W dupie miała to, że jej samej mogła stać się krzywda. Franklin. Podbiegła do chłopaka, padając na kolana przed nim i dłonie przykładając do jego podbrzusza. Przeraziła się, kiedy zobaczyła, jak szybko stały się one niemal całkowicie czerwone od krwi. Kompletnie nie wiedziała, co zrobić. Cholera, kompletnie nie miała pojęcia o jakimkolwiek uzdrawianiu! Jak miała mu pomóc?! -Cazzo... - zaklęła paskudnie i dopiero po chwili przypomniała sobie, że przecież posiada eliksir wiggenowy w plecaku! Szybko zdjęła go z ramion i zaczęła grzebać w jego wnętrzu, byle szybciej złapać w dłoń flakon. Pospiesznie go odkorkowała i przysunęła do ust gryfona. -Nic Ci nie będzie Franklin. Słyszysz mnie? Wszystko będzie dobrze, ale wypij to! - miała nadzieję, że ten eliksir pomoże zatamować krwawienie, którego ona nie umiała zatamować.
Daję eliksir wiggenowy Frankowi i w ogóle Silvia jest w chuj przerażona.
Bazyliszek nasłuchiwał, cały spięty. Szykował się do kolejnego ataku, gdybyście tylko popełnili błąd i przypadkiem go dotknęli. Na szczęście dla Was, to wciąż był młodzik, przerażony obecną sytuacją na równi z Wami. Gdy tylko zajęliście się sobą, on cofnął się, a potem - obolały i spanikowany - opadł łbem na dno korytarza. Zaszurał znikając w ciemności. Bowiem muszla zgasła, gdy tylko Silvia skupiła się na podaniu eliksiru Franklinowi. Ręka Glorii już dawno przestała płonąć, upuszczając swoją świecę. Otoczyła Was ciemność, w której mogliście tylko słyszeć odległe, zduszone odgłosy uciekającego węża. Wpadł na jedną ze ścian na swojej drodze, zanim hałas tworzony przez byłego przeciwnika ucichł. Oddalił się na tyle, że echo zdusiło wszelkie odgłosy. Kilka kropel eliksiru poleciało po brodzie Franklina, większość jednak wlana została w jego usta. Nie minęło wiele, jak zaczął działać. Rany zapiekły i zaswędziały, zrastając się wolno. Niechętnie. Trwało to stanowczo zbyt długo i było zbyt bolesne, aby uznać, że przebiegło bez komplikacji. Gdyby w korytarzu pojawiło się więcej światła, mógłbyś dostrzec, że ciało wygląda niczym lekka siatka, trzymająca obie strony każdej rany ze sobą chyba tylko siłą czystego uporu. Zdawało się, że te niteczki tkanek zerwą się, jak tylko mocniej odwiedziesz udo. Na szczęście już nie krwawiło, ale z rany sączyła się limfa. Stres spotkania z bazyliszkiem (oraz ciężar bycia jedyną racjonalnie myślącą w towarzystwie) już dostatecznie obciążał psychicznie. Ciemność, jaka nagle zapadła, to było już za dużo dla Harriette. Nawet nie krzyknęła. Jedynie usłyszeliście westchnięcie wyciskanego z płuc powietrza, zanim zwiotczała całkiem i z głuchym tapnięciem opadła na podłogę korytarza. Strach był tak wielki, iż odebrał jej świadomość.
Stan zdrowia: - Silvia: niegroźne siniaki i obicia. - Harriette : niegroźne siniaki i obicia. Omdlała. - Franklin: rany w większości się zagoiły, ale są tkliwe i otworzą się przy zbyt gwałtownych ruchach. Widoczne czerwone pręgi.
Franklin myślał, że jego życie skończy się właśnie w tym cholernym labiryncie, na brudnym podłożu tunelu, wśród narastającej, obezwładniającej ciemności i z wściekłym bazyliszkiem. Oczekiwał wręcz kolejnych ataków, leżąc na ziemi i jęcząc z bólu. Rany zadane kłami wielkiego węża paliły żywym ogniem. Chłopak, gdyby tylko odwiódł myśli od tego trawiącego go cierpienia, prawdopodobnie załamałby się jeszcze bardziej, gdyby tylko uświadomił sobie, że jego kariera miotlarska zawisła pod znakiem zapytania. I na co mu było to wszystko? Silvia dopadła go i wlała mu w usta eliksir, który miał pomóc ranom w zasklepianiu się. Proces ten wcale nie był przyjemniejszy niż to, co przeżywał do tej pory. Miał wrażenie, że każdy ruch, który teraz wykona, zniszczy cokolwiek eliksir zdziałał. Musiał jednak wstać, wszak należało uciekać! Bazyliszek również odpełzł, Harriette z kolei zemdlała. - Zmywamy się stąd - zarządził jeszcze zbolałym głosem, po czym po omacku odnalazł omdlałe ciało Gryfonki. Wykonał wysiłek podniesienia jej z ziemi, czując niemal, jak rany na jego udach ponownie się rozrywają. Ciepło płynącej z nich krwi rozlało się po wewnętrznej stronie nogi, zagryzł więc zęby. Musiał je stąd wyprowadzić. - Gdzie twoja muszla? - zapytał Silvię, po czym polecił jej znaleźć ją. Niezależnie od tego, czy posiadali źródło światła, czy też poruszali się po omacku korytarzem wstecz, ostatecznie dostali się z powrotem do szybu. Harriette i Franklin potrzebowali pomocy medycznej i to jak najszybciej!
O tej wyprawie z pewnością nie da rady zapomnieć... Jakimś cudem wydostaliście się na zewnątrz, powróciliście do świata żywych. Ktoś musiał wam pomóc, bo doskonale pamiętacie utratę przytomności, która zakończyła trwający w labiryncie koszmar. Wzbogaceni o rany, traumatyczne przeżycia, ale również czarodziejskie fanty - pewnie nawet nie wiecie, jak dokładnie weszliście w ich posiadanie! Może drobiazg zaplątał wam się pod nogami, może jakaś siła wyższa zmaterializowała go w waszych pakunkach? Ważne, że to wszystko już za wami. Krasnoludy dostały nauczkę, aby nie wpuszczać obcych do kopalni.
Każdy, kto chce otrzymać dodatkową nagrodę, musi rzucić kostką: 1 - pochłaniacz magii 2 - wachlarz sakura 3 - złote łapki 4 - miedziany pas 5 - kościane kamienie runiczne Frigg 6 - amulet Myrtle Snow
Punkty za uczestnictwo zostały przyznane, zaś po fanty należy upomnieć się w odpowiednim temacie, linkując rzut kością.