Osoby:@Thomen J. Wessberg, Matthew Alexander Miejsce rozgrywki: Dom 6A Rok rozgrywki: Wrzesień 2018 Okoliczności: Koncept zaklęcia wymyślony - czy wszystko jednak może pójść dobrze bez królika doświadczalnego?
Ostatnio zmieniony przez Matthew Alexander dnia Sro 5 Gru 2018 - 17:02, w całości zmieniany 3 razy
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Oczekiwał - wolał mieć to za sobą, kiedy wrócił z Meksyku, po całej dwumiesięcznej nieobecności, opalony oraz dość zadowolony, powrócił do swojego domu. Oczywiście, wcześniej zapewnił odpowiednią opiekę zwierzakom - aczkolwiek ostatecznie chyba zrobi z własnej walizki jakąś miejscówkę na nie, żeby nie musiały cierpieć z powodu nieobecności panującej w mieszkaniu. Niemniej jednak - nie było aż tak źle, albowiem wiedział, że daje te pupile pod opiekę dobrego człowieka. Dobrego - bo go znał i wiedział, że nic złego zdarzyć się nie może. I rzeczywiście - pupile były zadbane, radosne. Nad ogrodem musiał jednak popracować - powoli, zadbać o rośliny, albowiem roślinność stanowiła znacznie większą część niż dom. Ławki z powolnych liści wygrabić, przetrzeć kurze zasiadające na stolikach - to wszystko wymagało pokładów pracy. A Matthew wolał zrobić to bez zaklęć - tudzież zadbanie o kwiaty trochę mu zajęło czasu. Źle jednak nie było - przecież nie mówił nikomu, żeby się zajmował także dobroczynnie jego ogrodem, czyż nie? Nie bez powodu zatem, kiedy to miał wolne od roboty, ganiał w pobrudzonych ubraniach, sam zaś wystarczająco się opalał, że jego skóra przybrała znacznie ciemniejszego, zaskakującego kolorytu. Wygramolił się o wczesnej godzinie z łóżka, z pościeli, czując, a w sumie nie czując swojej nogi, którą przygniatał Braun. Jeden ze zwierzaków pacał go nosem, by wziąć na spacer, co w sumie musiał zrobić - udając się wcześniej do łazienki, zadbał o siebie, ubrał jakieś przyjemniejsze ciuchy, by następnie udać się na spacer. Do całej gromadki zwierzaków dołączyła Lucky - przypominająca sznaucerka, aczkolwiek będąca ewidentnie mieszanką. Starał się jednocześnie przywrócić jej pełną sprawność ze względu na wcześniej odniesione obrażenia. To było dość trudne, ze względu na zmianę środowiskową - oczywiście na lepszą, aczkolwiek nadal wymagała przystosowania. Rano zaś, kiedy powrócił, przygotował wszystko do przeprowadzenia doświadczenia na przyjacielu - zbyt długo nie musiał czekać. Dał wskazówki - przyjście na czczo wystarczyło, by to przeprowadzić; chociaż miał mieszane myśli, nie pozwalał im na jakiekolwiek wtargnięcie do rzeczywistości.
Wyczekiwał zakończenia wakacji. Nie, żeby nie lubił całymi dniami na przemian siedzieć w wodzie lub opalać swoich czterech liter... Jednak nawet to może człowieka zmęczyć, to i całonocne eskapady po mieście, po jego zakamarkach i uliczkach. Nie było tragedii, wliczając w to podpalenia z udziałem jednej Ślizgonki... Jednak nie dlatego wyczekiwał końca wyjazdu do Meksyku. Jeszcze podczas wakacji rozmawiał z Mattem, który swoją osobą istniał w jego życiu od dobrych kilku lat. Z bardzo oczywistych, dla mężczyzny zawodowych powodów. Nie znał osoby, poza jego siostrą i matką, która wiedziałaby na jego temat tak wiele. A przynajmniej na temat tego, z czym zmierzał się od urodzenia. Propozycja była prosta i Thomen przyjął ją od razu, chociaż same szczegóły dotyczące tego, co dokładnie będzie mu robione były niejasne. Nie dopytywał. Czy miało to znaczenie? Oczywiście, że nie. Przynajmniej nie dla człowieka, który sam zagrażał swojemu życiu najbardziej ze wszystkich podłości tego świata. Pojawił się o umówionym czasie, w umówione miejsce. -Gotowy.-Powiedział, szczerząc się do mężczyzny kiedy pierwszy raz tego dnia na siebie spojrzeli. Jakby byli starymi kumplami, którzy mają zamiar zrobić coś bardzo niedobrego. Jak wiele prawdy w tym było?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew pierwszy raz miał okazję od wielu lat opalać swoje szanowne cztery litery, choć również jak Wessberg, stawał się znużony ciągłym zwiedzaniem oraz zmienianiem miejsca spędzania mniej lub bardziej aktywnie czasu. Nie żeby należał do gamy osób pozbawionych jakichkolwiek emocji, tudzież radości, aczkolwiek pierwszy raz mógł zmierzyć się z brakiem możliwości włożenia rąk do czegokolwiek. Całe szczęście - praca jako opiekun umożliwiała mu zajęcie myśli, jednak było tego o wiele mniej niż w przypadku prawdziwej pracy. Zastanawiało go o mocno, aczkolwiek ostatecznie nie narzekał; zawsze mogło być gorzej, gorzej od wilkołaka, od rudzielca poszarpanego i znajdującego się na korytarzu, od myśli pozbawionych racjonalizmu. Czekał zatem, z psami, ostrożnie, choć kompletnie normalnie, zgodnie z rytmem wskazówek zegara, na Ślizgona. Wiedział, że propozycja, którą mu zapodał, była dziwna; niemniej jednak przypadek choroby powodował, że czarodziej mógł, w ramach testów, określić, czy zaklęcie aby na pewno jest bezbolesne. Wakacje... no, dla uzdrowiciela dodatkowa dawka pracy zdawała się być czymś kompletnie normalnym. Na początku nie spodziewał się, że będzie miał do czynienia z Thomenem, na które zostało rzucone zaklęcie Relashio; no cóż, nic więcej do powiedzenia w tej kwestii nie miał, nie rzucał też zbędnych pytań. Nigdy nie napierał, nigdy nie wymuszał na nikomu obowiązku czegokolwiek. Być może dlatego właśnie ludzie brnęli do niego, widząc tym samym darmowe oparcie w postaci wylewu słów bez zdań zakończonych pytajnikiem z jego strony? - Jak zawsze? - rzucił, wiedział, że ten traktuje go jak kolegę; i wcale mu to nie przeszkadzało; na jego twarzy zaś pojawił się chwilowy uśmiech. Adaptacja. Już wcześniej przygotował odpowiedni roztwór glukozy; najprostszego związku dostarczającego energię. Musiał jednak pierwsze określić jej poziom w organizmie chłopaka; by wiedzieć nie tylko o tym, czy choruje na cukrzycę (w co śmiał wątpić), ale także o tym, czy zaklęcie jest skuteczne. - Śmiało, usiądź na kanapie. - zaproponował, zapraszając go tym samym do środka. Zwierzęta bez problemu przesiadywały na swoich typowych miejscach, choć część z nich była zaintrygowana nowym gościem, nowym zapachem - nie powinno zatem dziwić Wessberga, że te po chwili uderzały wilgotnym nosem o jego ubrania. - Nie gryzą. - wypowiedział w ostatniej chwili, spoglądając w ich stronę z tym samym, charakterystycznym błyskiem w oku. Nie martwił się tym; nowa sztuka nadal siedziała gdzieś z boku, niezbyt przyzwyczajona do ludzi, przede wszystkim pokrzywdzona. - Pierwsze określę poziom glukozy w Twojej krwi przy pomocy takiego fajnego urządzenia. - przedstawił glukometr, dość drogie urządzenie, mając tym samym odpowiednie przyrządy do pomiaru. Skąd je miał? Po prostu, zaintrygowanie mugolami. - Do tego będę potrzebował Twojego palca. Oczywiście w całości, przy dłoni.- powiedział, otwierając nową igłę w nakłuwaczu, by tym samym, po zgodzie, przebić odrobinę skórę należącą do Wessberga; wcześniej już przygotował pasek, potem tylko wystarczyło wprowadzić kropelkę krwi do jego struktury. Urządzenie po bardzo krótkiej chwili wskazało odpowiednią wartość, którą uzdrowiciel sobie po prostu zapisał; w papierach medycznych. - Zadowolony z powrotu do Wielkiej Brytanii czy niezbyt tęskniłeś za tym krajem? - zagaił w międzyczasie; przecież nie musieli tylko i wyłącznie się tym zajmować, prawda?
Nie powinien się wtedy dziwić, że w postanowił się w coś wpakować nawet na wakacjach. Przecież testowanie własnego ciała, jak i igranie z innymi ludźmi to coś, czym parał się ten chłopak. Matthew wiedział to jak nikt inny, choć może nie zdawał sobie jeszcze z tej wiedzy sprawy? Nie tylko z powodu testowania własnego ciała postanowił się zgodzić... Nie była to sympatia, może jakaś nić porozumienia... W końcu był osobą, która nie użalała się nad jego zagubioną duszą i możliwością szybszego odejścia na tamten świat, ba! On sam przyspieszał ten proces... A Alexander nie zadawał zbędnych pytań, których odpowiedzi z pewnością by nie otrzymał. A przynajmniej tego chciał Wessberg. Aby nikt, kto ma jakiekolwiek kompetencje, nie pieprzył się z nim jak z dzieckiem. Jedyną taką możliwość miał wtedy, kiedy pracował z Mattem lub kiedy mocno kogoś wkurwi, a ten postanowi zabawić się w kata. -Znasz mnie. Lubię bawić się w eksperymenty.-Powiedział, uśmiechając się pod nosem. Przekroczył próg i zasiadł na kanapie, o której następnie wspomniał. Zerknął na psy, które wywołały w nim dziwne wspomnienia. Niekoniecznie przyjemne. Kiedy zaczęły go obwąchiwać, wysunął rękę do przodu i pogłaskał jednego za uchem. Matka nigdy nie pozwoliła im mieć zwierząt... Co oczywiście było winą Thomena. Jak wszystko, co było zabraniane. Wszystko w imię zdrowie synka, prawda? Ugryzienie nie byłoby takie złe... W końcu, zatopiłyby kły w jego ciele, a on nie poczułby charakterystycznego bólu. Wiedziałby jedynie, że tam się znajdują... Podniósł swoje spojrzenie na mężczyznę, jakby przypomniał sobie gdzie dokładnie się znajdował.-Brzmi dziwacznie... Jednak mnie zaintrygowałeś.-Powiedział, przenosząc swoje spojrzenie na urządzenie, które wyciągnął. Nie miał doświadczenia z zbyt wieloma mugolskimi urządzeniami. Na pewno nie z takimi. Ostatnim jaki poznał był odtwarzać MP4? Tak to się nazywało? Nie pamiętał. Pamiętał jedynie, że kojarzył mu się z wielkimi brązowymi oczami i jadem płynącym gładko z różowych ust. Zrobił to, o co poprosił go uzdrowiciel, cały czas obserwując to, co się działo. Czy on kiedyś z równym zafascynowaniem odda się jakiemuś zajęciu? Podniósł palec i spojrzał na kropelkę krwi, która się pojawiła kiedy nacisnął palec. Wzruszył lekko ramionami.-Kraj nie gra różnicy... Choć słońce dobrze mi służyło... Widzę, że Tobie również.-Powiedział, zauważając znaczną różnicę w kolorycie skóry.-Matka znowu zaczęła histeryzować... I dalej wiesz jak to wygląda.-Dodał cicho.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Być może coś rozumiał w postawie chłopaka pod względem faktu, iż ten zwyczajni testuje swoje ciało pod względem możliwości, jakie oferuje. Sam przecież wyjątkowo porządnie nadwyrężał swoje mięśnie, swój umysł, swoje ciało, swój brak wiedzy. Nie dbał o siebie pod tym względem; nadal pamiętał wyjątkowo niski ból podczas wbijania noża, zatapiania ostrza w segmenty skóry oraz przede wszystkim panujące emocje i chęci - chęć uratowania psa. No cóż, innego wyjścia nie miał; musiał pełnić swój, za przeproszeniem, obowiązek wyjątkowo cholernie psujący mu umysł, byleby być w zgodzie ze samym sobą. Każdy z nich nosił pewnym stopniu ziarenko szaleństwa, podobne, aczkolwiek różne pod niemalże każdym względem. Nie bez powodu zatem Matthew rozumiał się ze wszystkimi; z psychopatami, socjopatami, normalnymi ludźmi, optymistami, pesymistami. To wszystko wydawało się być tak zaskakująco podobne oraz różne zarazem. Na wyciągnięcie ręki - ręki skierowanej ku niebiosom, ku wolności, ku własnym zachciankom, które tak naprawdę nie istniały. W jego przypadku oczywiście; pozbawiony jakichkolwiek wymagań, potrafił żyć bez konkretnych potrzeb. Nie oznacza to jednak, iż nie widział tego, co robi młodzieniec; jak próbuje się w pewnym stopniu przez ten prosty fakt zwyczajnie wykończyć. Zaskoczenie? Być może. Każdy z nich miał jakieś skazy, jakieś błędy, jakieś zarysy, jakieś ślady. Obecnie nie myślał o zakończeniu żywota; choć nie wiedział, co tak naprawdę przyniesie mu przyszłość. Może nie powinien brać chłopaka chorego na brak czucia bólu fizycznego do kandydowania na idealnego królika doświadczalnego - nic ostatecznie jednak nie stanęło na przeszkodzie. Rzadko kto się zgadzał brać udział w czymś takim, tudzież okazji marnować nie zamierzał; tym bardziej, że nie miał zamiaru liczyć tego, czy jest jakiekolwiek realne zagrożenie użycia nowego zaklęcia, którego był autorem. - Ten jednak nie wyniszczy. - zapewnił go, co mogło się spotkać z dezaprobatą. Nie oznacza to w żaden sposób tego, iż nie ma ten eksperyment jakiegokolwiek sensu. No ba! Chłopak mógł się zaszczycić obecnie tytułem zwierzątka doświadczalnego; brakowało tylko odpowiedniej pieczęci oraz identyfikatora wypalonego na skórze; choć do takich praktyk nie zamierzał się uciekać. Wydawało mu się to być nieludzkie, obce, choć spotykane podczas hodowli bydła. Jakby nie było - w jakiś mniej miły sposób tak są widziani przez głowy tego państwa. Zaskakująco przyjemna wizja, czyż nie? Obserwował zatem ukradkiem oka relację łączącą Thomena ze zwierzakami przyjemnymi w dotyku, domagającymi się odpowiedniej atencji. Być może go to ucieszyło w jakiś sposób - nie wiedział jednak, że Ślizgon wyjątkowo rzadko kiedy ma do czynienia z jakimikolwiek innymi pupilami. - Mugolski wynalazek. - dopowiedział, co w sumie było po nim widać; wystarczyło się po prostu rozejrzeć dookoła. Wszędzie jakieś gadżety niemagicznej społeczności, tu jakiś laptop, tu jakaś lodówka, tu jakaś pralka, jakaś śmieszna kuchenka na prąd, kiedy to odchylone drzwi od kuchni uwieczniały piękno tego pomieszczenia. Mugolofil czy może zwyczajne życie w harmonii wraz z tym, co zdołała nauczyć go matka, gdy jeszcze żył pod jej skrzydłami? - Wreszcie nie przypominam pod względem kolorytu trupa. - zarzucił półżartem; zaskakująco celnym. Zawsze był jakiś taki blady i schorowany; teraz wydawało się to wszystko być czymś w rodzaju reklamy, gdzie po lewej znajduje się gość przed jakąś terapią, a z prawej "po". W międzyczasie w bezpiecznym naczyniu o bezpiecznej ilości roztworu pojawiła się delikatnie różdżka; różdżka, która to nie dotknęła powierzchni wody. Najprostszy sposób na rozwiązanie problemu pomiaru zaklęcia oraz tego, czy jest ono wystarczająco precyzyjne oraz absolutnie bezbolesne. Spojrzenie zawędrowało na koniec drewnianego patyczka; patyczka służącego od wielu lat. - Ex Iniecto. - wypowiedział; spoglądając spokojnie na całokształt naczynia. Drobna wiązka wydawała się wchłonąć w całokształt patyczka z charakterystycznym ustawieniem; kiedy ja oderwał, tym samym zaklęcie przerwało się; wystarczająca ilość czasu na to, by się trochę dowiedzieć o tym, jak chłopak sobie radzi w życiu z rodzicielką. - Wiem. Tym bardziej, że uważam, iż choroba nie ogranicza Cię do tego stopnia, by trzeba było Cię obserwować za każdym razem, gdy stawiasz krok.- zdawał sobie sprawę z troski matki Thomena. Jak długo jednak ta kobiecina, biedna i zestresowana, zamierzała potem wypuścić go w świat? Gdyby rzeczywiście trzymała przedstawiciela domu węża pod kloszem, teraz zapewne nie dawałby sobie rady z tym wszystkim. Rzeczywiście powinien uważać - niemniej jednak jest wystarczająco dorosły, by mógł ponosić konsekwencje własnych działań; nawet jeżeli nie czuje zwykłego bólu.
Szaleństwo. Słowo, którego ludzie unikają jak ognia, jakby było czymś złym czy też nienormalnym. Thomen się go nie obawiał, a oswajał. W końcu nikt nie zrozumie go tak dobrze, jak drugi szaleniec. Sam to kiedyś powiedział, choroba go nie upośledzała. Owszem, może nie odczuje bólu, który mógłby zostać mu ewentualnie zadany... Wystarczyła jednak szczypta magii, aby jego ciało zareagowało. Nie czuł się w żaden sposób ograniczony, cóż, przynajmniej nie teraz. -Chcesz mnie zniechęcić?-Uniósł wysoko brwi i przyjrzał się uzdrowicielowi. Matthew wiedział o jego własnych eksperymentach, które chłopak przeprowadzał, sprawdzając swoje ciało. Dosłownie... Potrafił poddawać się torturom tylko po to, aby zobaczyć, do jakiego stopnia był ograniczony w tym ciele. Lub jak wiele mogło mu ono zapewnić. Nie kończy się cudownie, za każdym razem napotyka przeszkody... Jakby to wszystko mu nie wystarczało... I wtedy lądował u tego mężczyzny, który nie zada pytań, których nie zamierzał słuchać. A jeżeli zada, wie, że nie spotka się z gburowatością Thomena. Ktoś musiał wiedzieć, co robił, nieważne jak idiotyczne były to próby... Po części zwalił na niego odpowiedzialność przekazania najgorszych wieści tym, których obydwoje znali. Nie miał nic przeciwko numerkowi, niekoniecznie wypalanemu, jednak podświadomie czuje, jakby na jego nadgarstku znajdował się świstek mówiący, kim był i ile już czasu spędził w szpitalnym łóżku. Mung był obrzydliwym miejscem, począwszy od schodzącej farby ze ścian po zapach unoszący się w powietrzu. Poczuł szturchnięcie w nogę i spojrzał na zwierzaka, którego wcześniej głaskał. Ten również wyczuwał, jak nieudolnie szło mu w kontaktach ludzkich i zwierzęcych? -Jestem zwolennikiem ich używek, nie urządzeń... -Powiedział spokojnie, przez moment przyglądając się urządzeniu. Powinien jednak więcej czasu spędzać wśród mugolskich wynalazków. Skoro tak stronił od posługiwania się czarami, czy nie lepiej uciec w ten drugi świat? Było coś dziwnie magicznego w tym, jak wszystko działało samo. Dziwnie zaprogramowane... Było to bardziej fascynujące od rzeczywistości, w której żył aktualnie. Nie wiedział, czy ta ciekawość wzięła się z tego, co robił ze swoim życiem czy z zupełnie innego powodu. -Wciąż jednak jesteś chodzącą śmiercią. Powiedz... Ktoś wie, co robisz?-Przyjrzał się mężczyźnie, a jego rysy zmieniły się, ukazując szereg zębów. Zamilkł, przyglądając się temu, co działo się w naczyniu. Można spokojnie rzec, że pomimo tego, jak nie znosi profesji, którą parał się Alexander... Cenił go jako człowieka, który nie jest jednokierunkowy, zamknięty na możliwości, które nie były łatwe do zlokalizowania. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wątpił również, aby kiedykolwiek zrozumiał to, co robił. Wydawało mu się to nazbyt skomplikowane, poza tym, zakres jego zainteresowań medycznych kończył się na tym, żeby ktoś opatrzył mu dupę, kiedy znowu postanowi się sparzyć. Rozmawianie o matce, czy rodzinie nie było łatwym dla chłopaka. Było tak nawet w przypadku, kiedy miał rozmawiać z siostrą, najbliższej tej sprawie. Jednak Matthew był dorosłym i pomimo tego, jak bezceremonialnie się do niego zwraca, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Poza tym był jedynym dorosłym, który mógł cokolwiek powiedzieć o tej relacji, którą dzielił z matką. Sam wiedział jego ojca, to jak się nim zajmowała i jak po jego śmierci, wszystkie swoje zmartwienia zrzuciła na syna. -Może jednak trzeba? Może dochodzę do tego momentu, w którym powinien być zamknięty jak mój własny ojciec?-Nie było to pytanie, na które oczekiwał jakiejkolwiek odpowiedzi. Prawda jest taka, że Jonathan powiedział coś synowi... Coś, co siedzi w nim od momentu, kiedy się z nim pożegnał. Wzruszył ramionami, jakby to, co powiedział, nie miało miejsca.-Znam sposoby, o których nie ma pojęcia. Łatwo jest ją zmylić, kiedy dostaje to, czego chce. Myślisz, że zgodziłaby mi tutaj przyjść?-Prychnął. Wiedział, co robił, wbrew temu, co może się ludziom z boku wydawać. Wszystko, co robił, robił z premedytacją. Nieważne, że większość z tym rzeczy jest zwyczajnie nieodpowiedzialna. -I co mówią Twoje magiczne sztuczki?-Spytał.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Jakby nie było, każdy nosił w sobie ziarenko szaleństwa; ale czy każdy się do tego przyznawał? Otóż nie. Ludzie bali się, a jeżeli poznawali innych od tej mniej przyjemnej strony, od tej strony, po której znajduje się właśnie drobna część tej definicji całego obłędu, uznawali ich za dziwaków oraz psychopatów. Jakie jednak normy społeczne należy spełniać, by idealnie zmieścić się w niewymiarową rameczkę, tak bardzo nakładanych przez fakt chęci stworzenia ludzi doskonałych, idealnych, wyważonych, z takim ciekawym, złotym środkiem? Ile dusz musiało wcześniej ucierpieć - ze względu na brak tolerancji do tego, co w sobie trzymali? No cóż; czasy zmieniły się na lepsze - choć wiele rzeczy nadal znajdowało się pod znakiem zapytania. Dlaczego, po co, w jakim celu - na to nikt nie potrafił odpowiedzieć, udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Interpretacja tego mogła być skłonna do pojawienia się jako temat główny na jakiejś rozprawce w Hogwarcie; choć filozofią zajmuje się coraz to mniej osób - przedmiot mający swoje lata świetności znacznie dawniej, choć nigdy nie zaistniał na kartach historii szkoły. - Skądże. - powiedział naprędce, jakoby próbując się zrekompensować; może nie powinien go brać do tego niewinnego eksperymentu, co nie zmienia faktu, iż był w sumie jedyną osobą, która chciałaby podjąć się jakiegokolwiek ryzyka - i to go mocno zastanawiało. Jakby nie było, dodo, według przesłanek ze strony mugolów, umarły właśnie przez swój brak strachu i rozwagi w wyjątkowo niebezpiecznych sytuacjach. Na szczęście one istnieją; dirikraki jednak skutecznie unikają towarzystwa osób niemagicznych, w wyniku czego uznawane są przez nich za gatunek już kompletnie wymarły. Prawda była jednak inna - i choć niemagowie powinni teoretycznie wiedzieć, to wszystko było zamiatane pod dywan - poddawane procesowi ukrycia, zaszyfrowania, zamknięcia pod kłódką. Rozumiał to; wszystko było wynikiem dokumentacji. Tak samo wiedział, ile Thomen spędził czasu w szpitalu, nawet jeżeli nie posiadał jakiegoś specjalnego numerka, dzięki któremu mogliby go sprawdzić w bazie; gdyż to właśnie on zajmował się głównie jego przypadkiem. - Jakichże to używek? - zapytał się bez krzty zdziwienia. Zawsze to były jakieś informacje, których oczywiście nie zamierzał wykorzystywać w dość haniebny sposób. Miał zamiar zachować je dla siebie; rzadko kiedy zaś z młodzieńcem rozmawiał o tym, co konkretnie mu się podoba w kulturze mugolskiej, a nawet jeśli zahacza to o tematykę zdrowia, nie zamierzał go nawracać. Nie był Barankiem Bożym, choć wydawał się nim być; jeżeli ktoś po prostu bywał sobą, nie mógł zmienić człowieka. Bezprawne rzucanie grochem o ścianę nigdy nic więcej nie wnosiło od zamętu - w ciele, w organizmie, w sercu jego. Od zawsze zajmował się mugolskimi rzeczami; wiedział dosłownie większość rzeczy, na które czarodzieje patrzyli z przymrużeniem oka. Osoby pozbawione udziału w świecie magicznym bywały bardziej kreatywne, potrafiły zaradzić sobie inaczej problemom, znaleźć całkowicie inne rozwiązania; pozbawione cząstki używania magii, działały doskonale w rewirze umiejętności manualnych. Czarodzieje zaś wydawali się być po prostu staroświeccy. - Która zabiera innych od śmierci. - śmiał się dodać, choć to była najczystsza prawda. Sam przypominał wrak człowieka, a i tak oddawał się służbie celom wyższym, był idealistą, prawie wręcz podobnym wzorem do okresu romantyzmu. Wiele jednak nadal go różniło od typowej postawy. - Nie, nikt nie wie. - i na chwilę obecną nie powinien wiedzieć. Nie żeby jego eksperyment był nielegalny; po prostu ostatnio za dużo magimilicji kręciło się na ulicach Pokątnej, by mógł być zwyczajnym idiotą, ryzykując przypadkowe spotkanie właśnie z nimi. A wiedział, słyszał, dowiadywał się, że podobno można zdobyć z paktu z nimi dość ciekawe nagrody; którymi jednak nie zdawał się być zainteresowany. Miał pewne zasady, pełne reguły, był wiernym przyjacielem; nie potrafił w żaden szczególny sposób zadziałać na szkodę. A jak robił to nieświadomie - w stu procentach nie chciał. W międzyczasie zajmował się odpowiednim przygotowaniem różdżki do iniekcji. Teoretycznie wszystko powinno pójść dobrze - czy jednak miał prawo pokładać w to nadzieje? Wszystko przecież mogło wyjść na niekorzyść uzdrowiciela; i nie zamierzał w żaden sposób, nawet jeżeli ten oczekiwał na dobry moment, działać na jego niekorzyść. Odwrócił się zatem na pięcie od naczynia, z przygotowanym drewnianym patyczkiem. - Postaw rękę na ramieniu fotela pod kątem prostym i zaciśnij. - poprosił, nakładając tym samym opaskę uciskową. Wolał na razie nie ryzykować powikłań w wyniku ominięcia podstawowego przebiegu iniekcji; nie wiedział jeszcze, co go w tymże rewirze czeka. A nie mógł porwać się do wody, by następnie oberwać w postaci silnej fali tego właśnie żywiołu. Po prostu nie. Podniósł brwi na wzmiankę o ojcu chłopaka; jego bezpośredniość zwyczajnie go zaskakiwała. Sam wolał ukrywać wszelkie słowa, które miały ochotę wyjść przez wargi, a mimo wszystko mogły wpłynąć na dalszy przebieg historii i wywołać efekt motyla. Wiedział, że nie musi odpowiadać w tejże kwestii, tudzież czekał na jego dalsze poczynania. - Myślę, że niezbyt. Nawet jeżeli mnie zna. - potwierdził, choć być może jego matka rzeczywiście by go puściła do niego, gdyby nie fakt, że zwyczajnie można go odwiedzić nie w domu, a bardziej właśnie w miejscu pracy; i to byłoby podejrzane. Bez powodu nie musiał się do niego targać, czyż nie? - Na razie jeszcze nic... Mów, jakby zabolało. Jest to nowe zaklęcie. - powiedział jak najbardziej szczerze, spoglądając na niego swoimi dziwnymi, zmieniającymi pod wpływem barwy światła kolor tęczówkami, by następnie zastosować czar. Przyłożył zatem różdżkę do skóry chłopaka, wziął głębszy wdech i zwyczajnie powiedział. - In Iniecto. - czy jednak wszystko mogło pójść dobrze?
Rzuć kostką! 1, 3 - wszystko zdaje się być w jak najlepszym porządku! Nic Cię nie boli, nic nie powoduje pieczenia, kończyny masz całe... a już myślałeś, że coś się stanie, prawda? 2, 4 - prawie wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż poczułeś bardzo niewielki (aczkolwiek niekomfortowy) ból; nieprzeszkadzający, pozostawiający niewielki ślad, aczkolwiek widoczny tylko i wyłącznie z bliska. 5, 6 - chyba coś nie poszło tak, jak myślał uzdrowiciel. Poczułeś ukłucie, by po chwili zaobserwować wypływ krwi z miejsca zgięcia łokcia. Czyżby pech?[/b]
Normy społeczne, proszę cię... Gdyby to społeczeństwo naprawdę wiedziało, jakich ma członków, szybko by z nich zrezygnowało. Ludzie, którzy nie pasują do przyjętego kanonu, są odrzucane, albo skrupulatnie unika się spoglądania na nich. Bo tak jest bowiem łatwiej. Po co komu przejmować się wyrzutkami, czy kimś, kto zwyczajnie odstaje od reszty? Co takie oni mogli zrobić dla ogółu, żeby ten ogół w ogóle ich zaakceptował? On uwielbiał anomalię, pewnie dlatego, że sam był jednym. Nie przejmował się brzydkimi czy też niewygodnymi słowami. Jeżeli nikt go nie chciał słuchać, dobrze, pójdzie gdzieś, gdzie chętnie go do siebie przyjmą. Będą wyznawać podobne prawdy, czy nawet takie, z którymi nigdy nie przyjdzie mu się zgodzić. Lubił anomalię, lubił różnorodność... Pomimo tego, jak czasem apodyktyczny potrafi być. -I tak by Ci się nie udało. Waliłbym do okien i drzwi tylko po to, abyś mógł we mnie wbijać te dziwne igiełki.-Powiedział, pół żartem pół serio. Czy był stworzeniem, które nie zdawało sobie sprawy ze strachu? Nie odczuwał go? Czy brnął dalej, tylko dlatego, że zwyczajnie mógł? Bał się tego, że nie umrze na własnych warunkach... Była to jego podstawowa obawa, której trzymał się każdego dnia... Nie chciał, aby to choroba zawładnęła jego życiem, to on chciał zawładnąć nad nią... Pomimo tego, jak niewiele o niej wiedział. Bo żadne z nich nie mogło powiedzieć o niej zbyt wiele, a to, co posiadali, było niewystarczające. Jako jego "lekarz" chyba powinien wiedzieć, czy zatruwał swój organizm. Czy to mogło w znaczący sposób na niego wpłynąć?-Po pierwsze, papierosy... Kilka razy również zagustowałem w narkotykach. Zakład, który skończył się bardzo nieprzyjemnym zjazdem. Wciągasz biały proszek bądź wcierasz go w dziąsła... Słyszałem też, że aby efekt był natychmiastowy, wkładasz go do...-Przerwał, niekoniecznie chcąc kończyć tę myśl. Słyszał, nigdy tego nie praktykował. Spojrzał na mężczyznę.-Jednak na wakacjach poznałem takie urządzenie, niewielkie. Podłączone było do dwóch sznurków, które nazywają się słuchawkami. Wylatywała z niego muzyka... Pierwszy raz coś takiego widziałem. Dosyć poręczne.-Mruknął, kiwając lekko głową. -Jesteś jej najbliższy, nic dziwnego, że ludzi do Ciebie ciągnie.-Powiedział spokojnie. Czyż to nie uzdrowiciele byli najbliższy śmierci? Niekiedy udawało im się ją oszukać, wygrać z przeznaczeniem, które wybrała dla danej osoby. Na następne jego słowa pokiwał głową, jakby niewymówione słowa zostały dosłyszane przez jego podświadomość. Nie miał nic przeciwko temu, aby w tym uczestniczyć, nie miał również oporów przed zatajeniem celu swojej wizyty u Matthew. Nie widział potrzeby, aby inni ludzie, na razie, pakowali się w ten układ... Skoro mężczyzna nie chciał na razie nikomu niczego zdradzić, tak też zrobi Thomen... Jednak komu miałby to powiedzieć? Pewnie skończyłby na tym jedynie gorzej. Obserwował go w spokoju, czekając na następne polecenia. Nie chciał słyszeć, że Matt nie wiedział, co robi... I to nie dlatego, że mógłby się wycofać. Był tutaj po to, aby w czymś mu pomóc. Rozwiązać jakiś problem, którego nie do końca był świadom. Nie potrzebna była mu szczegółowa wiedza... Może samo to, że mógł naprawdę przydać się do czegoś pożytecznego, namówiła go do przyjścia tutaj? Może jednak nie był aż tak wielkim egoistą? Ułożył rękę na ramieniu fotela, a później zacisnął rękę. Było to dziwne, dosyć zabawne uczucie. Jakby jedna z części jego ciała nagle spuchła. Jego bezpośredniość była cechą, którą charakteryzował się od dzieciaka. Wszystko zależało od sytuacji, człowieka i od tego, co sam Thomen sądzi w tej sprawie. Rozmowa o ojcu była o tyle trudna z innymi, że oni nie mieli pojęcia, co ten człowiek przechodził. Matt przy nim był, a choć nie mógł wejść w jego skórę... Cóż, znał go lepiej. -Uznałaby Cię za szarlatana. Mnie tam się całkiem podoba.-Mruknął, uśmiechając się dziwacznie. A może to myśl o furii rodzicielki sprawiła, że tak się radował? Nie często zachowuje taki spokój, kiedy ktoś mierzy w niego różdżką, cały czas patrzał na uzdrowiciela, jakby i z jego twarzy mógł coś wyczytać. Spokojnie rozejrzał się po pomieszczeniu, a kiedy przez następne sekundy nic się nie stało... Uniósł nieznacznie brwi do góry. Czuł się świetnie.-Czy to dobrze, że nie zadziałało?-Spytał.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
No cóż. Pojęcia względne bywały wyjątkowo zaskakująco okrutne dla innych osób. Każdy próbował bezmyślnie, tudzież archaicznie, z dozą chęci akceptacji, wpasować się w rameczkę przyszykowaną przez państwo. I nie, to nie tak, że schizy powodowały u niego myślenie paranoiczne; zwyczajnie wiedział o tym, że wszystko to jeden ogromny system - system mający na celu przede wszystkim zdawkowo nadawać odpowiednie reguły, by wszystko trzymało się w należytym porządku. Co by było, gdyby jednak prawo nie istniało, zaś władza została odsunięta na bok? Jak zachowaliby się ludzie? W uzdrowicielu nie obudziłyby się żadne niższe instynkty, aczkolwiek w wielu pozostałych obywatelach - owszem. Chęć zarobku, chęć zemsty, chęć odegrania się na życiu; to by przodowało i oślepiało ich umysły. Jak w "Nocy oczyszczenia"; dzień, kiedy to można robić dosłownie wszystko i nie podlega regulacjom prawnym - dosłownie żadnym. Zaskakujące jest to, jak wystarczy przekonać osoby, by robiły coś złego. Matthew wtedy zapewne zamknąłby się we własnych czterech ścianach, rzucił zaklęcie obronne... albo zwyczajnie zniknął, by następnie powrócić; biorąc ze sobą oczywiście całą gromadkę zwierząt, które znajdują się w mieszkaniu, domagając tym samym atencji od chłopaka. Apatia wydawała się być wyjątkowo trudnym stworem do zrozumienia - nie inaczej w przypadku Matthewa. Tworząc mieszankę wybuchową, wyjątkowo trudno było odczytać jego emocje oraz intencje - na twarzy nie malowały się żadne uczucia, wzrok zazwyczaj był skierowany w zupełnie odwrotnym kierunku i zwrocie niż tęczówki należące do rozmówcy, ewentualnie patrzył się na czoło, utrzymując pseudokontakt z drugą osobą. Dezorientujące, zbyt dużo można z nich odczytać - lub, jak się wyjątkowo rzadko okazuje, zbyt mało, niż wymaga tego intuicja. - Innego zachowania bym się nie spodziewał. - dodał, uznał, był w stanie się tymże podzielić w natłoku własnych czynności oraz wykonywania kolejnych kroków związanych z drobnym, aczkolwiek zastanawiającym go eksperymentem. Obydwoje byli dość dziwnymi ludźmi - aczkolwiek na swój sposób szalonymi. On jednak to szaleństwo starał się zatrzymać, przechwycić, nie pozwolić mu uciec i zwyczajnie pojawić się przed osobami trzecimi - w wyniku czego, niestety, dusił się we własnych myślach. Może nie był tak szalony jak Wessberg; niemniej jednak szaleństwo uzdrowiciela polegało przede wszystkim na chorobach i dysfunkcjach, jakimi operuje. Może powinien, może oczekiwał tak naprawdę informacji od samego chłopaka? Zawsze go to zastanawiało, czy ten jest wystarczająco z nim szczery; i tą szczerość postanowił również sprawdzić, chociaż nie należał do tego typu osób. Nie lubił testować, choć intuicja podpowiadała mu, że ten niczego przed nim nie ukrywa. Czy to dobrze, a może źle? - Amfetamina. - wiedział jak działa, nigdy nie próbował. I raczej nie zamierzał - mimo że miał do tego dość spore predyspozycje w postaci braku sensu życia oraz innych, mniej lub bardziej wyniszczających jego umysł myśli. Nie dziwiło go to, nie prawił morałów, choć wiedział, że ta substancja ma nie tylko zastosowanie czysto rozrywkowe - jest także przecież stosowana przy wielu chorobach. Wiedział także, że przez pewne inne sposoby można szybciej osiągnąć zamierzany skutek - a jako że był lekarzem, nie brzydziły go takie rzeczy. Po prostu. - Odtwarzacz muzyki. Jest dość ciekawym urządzeniem, tym bardziej, że wystarczy, iż założysz słuchawki i możesz nie zwracać uwagi na otoczenie. - przyznał szczerze co do urządzenia, o którym zaczął mu opowiadać młodzieniec. Jakby nie było, sam nosił takie coś, tylko obecnie było to schowane nadal w bagażach wakacyjnych; niezwykle praktyczne, niezwykle ciekawe, niezwykle zbawienne przy obecności zbyt wielu osób. Można było zwyczajnie założyć je na uszy, iść i brnąć dalej w rytmie wybranej przez siebie muzyki, pozostawiając problemy gdzieś indziej - lub wręcz przeciwnie, biorąc je jeszcze poważniej. - Prawda. - nie mógł zaprzeczyć; miał przecież pakt ze Śmiercią, wiedział, że ta go nienawidzi, choć czasami aprobuje, gdy działa w słusznej sytuacji. Nie mogli razem żyć w zgodzie, nawet jeżeli nieraz dotykał jej poniszczonych szat oraz kościstej dłoni, podczas gdy w drugiej dzierżyła kosę. Niedawno przecież o mało co nie znalazł się w jej ramionach; jakimś cudem udało mu się przeniknąć przez sfery oraz zwyczajnie powrócić. Obudzić się w łóżku, z zamglonym wzorkiem, zwyczajnie zapomnieć o tym wszystkim, co miało miejsce. Życie bywało wyjątkowo przewrotne. Wydanie poleceń było łatwe - tak samo wstrzyknięcie odpowiedniej substancji do obiegu Thomena. Nie przejmował się tym aż nadto; to była tylko i wyłącznie glukoza, jej roztwór, który zapewne dodał tylko odrobinę energii, jeżeli w ogóle nie wywarło wpływu. Oczywiście organizm ją odbierał, wiedział, że coś się dzieje - i postanowił odczekać chwilę, zanim przeszedł do kolejnej części zadania. A wszystko wydawało się być na razie w porządku - zastosowanie do zaleceń, do myśli, do poleceń, to wszystko nie straszyło chłopaka, ale na szczęście nic złego się nie stało. Na szczęście. Wziął zatem głęboki wdech ulgi, by następnie wypuścić powietrze trzymane z istną premedytacją we własnych płucach. To wszystko wydawało się być surrealistyczne, czyż nie tak było, Matthew Alexander? - Nie słucham opinii innych ludzi na mój temat. - choć oczywiście miało to wydźwięk tylko i wyłącznie do tego, za kogo by został uznany. No cóż, mogła go tak nazywać, ale miałby to kompletnie gdzieś, chociaż w głębi duszy targałyby go jakieś skrajne emocje. Starał się być, starał się trwać, ale nigdy nie mógł potwierdzić tego wszystkiego w jednej enigmatycznej całości; bywał wyjątkowo niestabilny. - Zadziałało. Taka właśnie była idea. Bezboleśnie. - wypowiedział te słowa z charakterystycznym spojrzeniem zielonych oczu w stronę Ślizgona, by następnie jeszcze raz chwycić za glukozometr oraz zwyczajnie rozpocząć całą procedurę sprawdzania poziomu cukru we krwi chłopaka. Tyle potrzebował, kiedy to jeszcze raz odkaził igłę, zajmując się bez problemu identyfikowaniem ilości tejże substancji w jego krwi. I, jak się okazało, wszystko przebiegło odpowiednio - spisał odpowiednie dane, pozostawiając kartkę na odpowiednim miejscu.
Nami wszystkimi rządziły pierwotne instynkty, niektórzy jednak nauczyli się je przyciszać... Nie kierowali się nimi tak, jak robili to ludzie najprostsi. Kiedyś, w bardzo odległych czasach kiedy trudno było o cywilizacje na obecnym poziomie. Musieliśmy sobie wtedy jednak radzić... I chyba wychodziliśmy na tym całkiem nieźle. Przynajmniej tak sobie wmawia Thomen, w końcu nie wie, jak to było dokładnie, historia nie była jednym z jego ukrytych zainteresowań... Sam wyznawał ideę kierowania się swoimi instynktami, czystą intuicją, jakby ta nigdy go jeszcze nie zawiodła. Jakby tylko jej mógł ufać, skoro cała reszta zawodziła. W dużej mierze wpływ na to miały cechy jego charakteru, mógł się mylić... Nigdy jednak nie żałować. Trzeba mieć swój własny rozum, a kierowanie się tylko i wyłącznie rozkazami wydanymi przez innych, no cóż. To dosyć przykre, bo kiedy skończą się polecenia, co się stanie z nami? Czym dokładnie wtedy będziemy się kierować, skoro nikt nas tego nie nauczył? Społeczeństwo to masa. A masa zawsze kojarzyła mu się z czymś wysoce tępym. Nie miał nic przeciwko temu. Nie musiał patrzeć mu w oczy podczas rozmowy, nie uznawał tego za nietakt czy brak poszanowania jego osoby. Troszkę już go poznał, a jego zachowania nie były mu obce. Tak jak on akceptował jego anomalię, tak Thomen nie wpierdział się w jego. I tyle. Uśmiechnął się szeroko. To dobrze, że się rozumieli w tym kwestiach. Był również zdania, że Matt nie powinien niczego w sobie chować, czy tam powstrzymywać przed wydostaniem się tych wszystkich nieprzyjemności na światło dzienne. Co złego było w tym, jacy byliśmy? Nawet jeżeli były to zachowania dysfunkcyjne, zagrażające... Czemu miał ukrywać to, kim był... Duszenie w sobie czegokolwiek nigdy nie przynosi niczego dobrego, bardziej gnije to od środka i niebezpiecznie rozprzestrzenia się po ciele. Lepiej, aby nie dowiedział się o testowaniu własnej osoby. Mógł robić z jego ciałem, co tylko zapragnął, mógł wbijać w niego przedmioty, podawać dziwne eliksiry... Sam chętnie przecież poddaje się takim operacjom. Jednak igranie z jego umysłem, z jego zaufaniem, którym jednak po części darzył tego człowieka... Cóż, pewnych rzeczy nie mógł darować. Nawet komuś, kto ratował wielokrotnie jego życie. -Prawdopodobnie to było właśnie to, nie pamiętam nazwy.-Powiedział, przypominając sobie te wydarzenia... Wątpił, aby do nich wrócił. Wolał jednak mieć kontrolę nad własną osobą. -Jakaś dziewczyna mi go pokazała podczas wakacji... I masz rację. Można się było w tym kompletnie zatracić.-Kolejne szybkie wspomnienie. Kiedy jego głowę wypełniała dziwna muzyka, niezrozumiałe słowa, wypowiadane w obcym języku. Jednak czy to tylko urządzenie wywarło na nim takie wrażenie? Oszukiwanie śmierci wcale nie było takie trudne, szczególnie kiedy wiedziało się, do którego dokładnie momentu mogło się dojść. Do tej cienkiej granicy, która oddziela cię od ostateczności. Ona stała za linią, machała do ciebie i nawoływała jak najlepsza kochanka świata. Była kusząca... Jednak cały czas nieosiągalna. Thomen bawił się z nią, cały czas przesuwając tę granicę bliżej niej... Sam ją kusił, sam ją pociągał... I śmiał się jej w twarz, kiedy tylko udawało mu się przesunąć tę cienką linię. Musiała go nienawidzić. Może dlatego już go nie chciała? Przyglądał się uzdrowicielowi, jakby z jego twarzy miał wyczytać to, co się działo z jego osobą. Milczenie było ukojeniem myśli, które szalały za każdym razem. Co to było? Jak wpłynie na jego organizm? Czy skutki uboczne będą bolesne? Czy nawet ich nie zauważy? Jednak czy to miało jakieś znaczenie? Dla Matta owszem jednak czy dla chłopaka? Zgodził się bez zastanowienia, zrobiłby to nawet drugi raz... -Mówisz oczywistości.-Powiedział spokojnie, unosząc lekko brwi i patrząc na zmiany zachodzące na twarzy mężczyzny. A było ich niewiele... Zaskakujące. Może nie tylko Thomen był obiektem badań. Zrobił dziwną minę, jakby to, co powiedział, wcale go nie zadowoliło. Bezboleśnie? Cóż, znał to uczucie bardzo dobrze i nie wiedział, czy powinien być zadowolony z tego, że eksperyment się udał. 1:0 dla Matthew. Oparł się wygodnie na oparciu kanapy i wypuścił wolno powietrze z płuc. Ponowili zabawę z pobieraniem jego krwi. Wytarł kroplę o spodnie, gdzie wsiąknęła w materiał dżinsów. -I wiesz już wszystko? Zobaczysz to w mojej krwi?-Spytał, pochylając się lekko do przodu. Zapewne nie zrozumiałby zapisów mężczyzny.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Historia zataczała błędny okrąg; okrąg niezbyt przyjemny, pozbawiony sensu, aczkolwiek posiadający podstawy w umyslach ludzkich; okrąg postawiony przeciwko zwykłym obywatelom, w wyniku czego najbardziej cierpieli ci z najniższych sfer. Nieskończoność, brak końca, brak dziedziny, brak wartości ekstremalnych, brak parametrów służących do określenia czegokolwiek - i tak wyglądała sytuacja z powtórzeniem tego, co tak naprawdę się zdarzyło. Ludzie rzadko kiedy uczyli się na błędach, popełniając je w ten sam dziwny, pozbawiony sensu sposób; uderzając o dno moralne, gdyby tylko chcieli się uczyć historii, wiedzieliby, jak to wszystko może zwyczajnie się obrócić przeciwko nim. Niestety - żądze człowieka były zazwyczaj niemoralne, pozbawione jakichkolwiek hamulców - w kartach historii zapisało się wystarczająco dużo okrutnych postaci sięgających po najokrutniejsze metody zdobywania dla samych siebie czegoś przy użyciu siły. Świat bywał wyjątkowo okrutny; wojny zabierały wiele niewinnych dusz, ku uciesze tych znajdujących się na górze. Czy życie mogło być znacznie mniej sprawiedliwe? Czy sprawiedliwość w ogóle w jakiś szczególny sposób istniała? A może była to nierówna równość, podczas której mogli tylko i wyłącznie przechylić głowy do przodu, poddając się tym samym, by następnie kucnąć oraz złożyć ręce na głowie, wymawiając pod nosem ostatnie modlitwy? Nawet nie był człowiekiem głębokiej wiary, aczkolwiek tak to widział. Po prostu. Chciał działać ku ideom trudnym do zrealizowania, aczkolwiek koniecznym, by mógł zaznać spokoju i wiedzieć, że dzień nie minął bez jakichkolwiek kroków do przodu w celu poprawy życia innych osób. Czuł chęć pomagania. Czuł po części przymus pomagania. Widział w innych samego siebie; chciałby, żeby ktoś mu pomógł w trudnej sytuacji, aczkolwiek tego po prostu nie wymagał. Bywali odmienni - uzdrowiciel wyjątkowo uległy, zaś Thomen - posiadający skłonności typowo przywódcze. Nie zdawał się być kimś, komu można w kaszę dmuchać, więc w sumie się nie dziwił własnym domysłom oraz intuicji, że widział w nim pewność siebie. Czy chciał się zmieniać. Niezbyt. Wolał pozostać sobą, nawet jeżeli unikal kontaktu wzrokowego, zaś jego postawa nie była zbyt silna. Mimo wszystko - był człowiekiem po prostu dobrym. Nawet jeżeli sprawdził w jakiś sposób Thomena, postanowił więcej tego nie robić w przyszłości; był osobą taktyczną, ale nie dbał o samego siebie. Nie chciał w żaden sposób ingerować w zaufanie; chociaż wiedział, że czasami może zostać zmuszony do zastosowania tego typu środków. Kiwnął zatem tylko głową na jego pierwsze słowa; będące jednocześnie zwieńczeniem historii związanej z narkotykową karierą Thomena. Młody, aczkolwiek dorosły, mógł robić to, na co ma zwyczajnie ochotę. Nie zamierzał prawić morałów, pouczać go - nawet jeżeli dbał o innych, którzy dla niego znaczyli dosłownie wszystko, nie wchodził z butami tam, gdzie nie było to potrzebne. Na drugie słowa również - charakterystyczne skinięcie czaszki pokrytej kędzierzawymi włosami, kosmykami o ciemniejszej już barwie, skórą o dość opalonym kolorycie. Nie miał nic do dodania, nie miał w jaki sposób dorzucić swoje trzy grosze dodatkowe. Śmierć... Mogła być dla niego kochanką; ale nie znaczyła ona kompletnie nic. Była dopełnieniem układanki, kiedy tak naprawdę tęsknił za czymś innym. Obok śmierci znajdowała się sylwetka Ukojenia; charakterystycznie uderzająca w jego oczy z charakterystycznym wydźwiękiem, kiedy to tęczówki spoglądały w jej stronę bez większych skrupułów. Była piękna. Dawała spokój. Wcześniej łączyła ich bezustanna miłość; teraz jednak Śmierć zdawała się zabrać ją na swoją stronę, jakby umarła. Tak naprawdę żyła, znajdowała się gdzieś obok, aczkolwiek granica nadal była wyznacznikiem ostateczności. Chciał do niej powrócić, odzyskać ją; i o mało co tego nie zrobił. Bal się spojrzeć w twarz, kiedy to uczucie zaufania łączyło go z tą niewinną istotą. Dlaczego tak łatwo nie zakończył swojego życia? Sam nie wiedział. Otrzymał jeden punkt - kiedy chłopak będzie musiał jednak się zrewanżować. Westchnięcie wydobyło się z jego ust, choć nie było ono w żaden sposób negatywne; zwyczajne, proste spojrzenie zielonych tęczówek na chwilę utkwił w najbardziej unikanym miejscu, jakby próbując tym samym coś odczytać. Czy jednak jego próby były jasne? Nie wiedział. - Tak, to już wszystko. Tyle mi było potrzeba - i tak, do tego to właśnie służy. Odbyło się bez żadnych niespodzianek. - ku nieszczęściu Thomena, jakby nie było. - Obiecuję w przyszłości, że jakoś spłacę ten dług. - rzucił obietnicę na pewno nie na wiatr, tym samym spoglądając na niego spokojnym wzrokiem. Mógł wstać. Poczekał na niego, odprowadził również do drzwi bez większych problemów. - Do zobaczenia wkrótce. - rzucił, wiedząc, że i tak kiedyś ich nicie przeznaczenia się złączą. Czyż nie?
Czemu tak jest... Popełniliśmy błędy, doskonale znamy skutki naszych czynów, a jednak wciąż je powtarzamy, jakby poprzednie wydarzenia nie miały miejsca. Jakbyśmy byli ślepi czy zacofani, niezdolni do wyciągnięcia logicznych wniosków. A może właśnie ta wiedza, ta pewność skutków sprawia, że wciąż brniemy tą samą drogą? W końcu nie wszyscy lubią próbować, dowiadywać się, czy parzyć ponownie. Czy przygotowanie na ból może nas przed nim ochronić? Nie widział nic złego w kierowaniu się swoimi pragnieniami, czy instynktami... Każdy jednak miał swoje chore marzenia, niektórzy zwyczajnie je spełniają a siła ich charakteru sprawia, że nie tylko oni, ale i inni wierzą w tę ideę, które prawią. Thomen lubił uważać siebie za indywidualność, która nie potrzebuje innych do tego aby funkcjonować... Wiedzieć, że coś znaczył. Ingerowanie w życie innych nie leżało w jego interesie, chyba, że ten dotykał i jego osoby. To zmienia postać rzeczy. Nie był człowiekiem interesownym, wszystko co robił, robił z myślą o sobie. Nie wstydził się swojego egoizmu. Cechy przywódcze? Być może... Nie wiedział nawet, czy korzystał z nich w ten odpowiedni sposób. W końcu zawsze istniały trzy możliwości, pierwszą było niewykorzystywanie tego, co posiadaliśmy. Drugą, wykorzystywanie w poczet naszych sił, aby przysłużyło się to reszcie. I taka, w której wykorzystujesz to w bardzo zły sposób. Różnice były czymś, co lubił... Do czasu aż nie wjedzie to w jego kompetencje, oczywiście. Może wydawać się osobą, która ciężko ma aby przyjąć do siebie zdanie odmienne od swojego. Jednak gdyby nie to, jego ciekawość nie byłaby zaspokajana. Dzięki temu mógł poznać kompletnie inne spojrzenie na problem, którym aktualnie zajęty był jego umysł. Nie lubił monotoniczności, a wyzwania były czymś co radowały jego umęczoną duszę. Lubił ciszę, która pojawiła się między ich dwójką. Nigdy nie była przytłaczająca, chociaż wielu ludzi drży na myśl pozostania samemu sobie. Thomen miał podobnie, chociaż szelest pracy jaką wykonywał mężczyzna była kojąca. Psy głośno oddychały, od czasu do czasu zmieniając swoje położenie. Dodatkowo, nie chciał mu przeszkadzać, kiedy z takim skupieniem pracował nad tym swoim badaniem. Dziwne, że chłopak pragnął czegoś tak mocno, a to wciąż przelatywało przez jego palce. Ilekroć znajdował się blisko, coś szło nie tak, jakby jakaś część jego podświadomości usilnie go trzymała i ciągnęła za sobą, nie pozwalając przekroczyć mu tej znaczącej granicy, z którą się tak bawił. Thomen się bał. A strach przybierał formę niewiadomej. Rewanż w przypadku Thomena będzie spektakularny, zapewne wyjdzie kompletnie przypadkiem, bo premedytacja to raczej rzadkie zjawisko. Musiałby porządnie się na tym skupić, a przecież czasu na to nie miał. -Myślałem, że będzie to bardziej drastyczne spotkanie... A tu proszę. Pełna kultura, pieski wokół, brakuje herbaty i herbatniczków przy obrusie w kwiatki.Uśmiechnął się pod nosem. Powoli się podniósł i pogłaskał zwierzę za uchem, puszczając mu perskie oczko. Spojrzał na Matthew i przez moment się nie odzywał, a z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać. Jakby specjalnie to ukrywał, a może nic kompletnie na ten temat nie sądził.-Trzymam za słowo.-Powiedział spokojnie, a coś w tonie jego głosu mówiło, że naprawdę tak będzie. W końcu sam nie rzucał obietnicami na prawo i lewo... Podszedł do drzwi i obejrzał się przez ramię. Uśmiechnął się swoim wilczym, standardowym uśmiechem.-Oczywiście.-Mruknął i zamknął za sobą drzwi. To chyba nazbyt oczywiste.