Kiedyś miejsce walk czarodziejów, dziś zapomniana ruina. Skupisko dużej mocy ułatwiające przepływ i plastyczność zaklęć. Nałożone na arenę zaklęcia ochronne działają po dziś dzień, wzmocnione wieloletnimi wyładowaniami mocy. Okoliczna roślinność i panująca tu cisza pomagają w oczyszczeniu umysłu i stanowią dobre miejsce do odpoczynku.
Aby wejść do lokacji, obowiązkowy jest rzut kostką! 1,6 - niestety nie możesz tu wejść, musisz spróbować innym razem! 2, 4 - udaje Ci się wejść do lokacji bez problemów. 3, 5 - udaje Ci się wejść do lokacji, lecz podczas przebywania w niej w którymś momencie przechodzisz przez kępkę brzytwotrawy. Dorzuć kostką:parzysta - po odbytym wątku rozwija się u Ciebie choroba o nazwie Brzytwówka (możesz poczytać o niej tutaj), jesteś zobligowany do napisania jednego posta w Szpitalu Św. Munga o leczeniu dolegliwości; nieparzysta - w domu zauważasz jedynie kilka przecięć na kostce, ale w ogólnym rozrachunku nic się nie dzieje.
Jeśli udało Ci się wejść do lokacji, możesz ją zdradzić jeszcze dwóm innym osobom! Pamiętaj, że na wejście do lokacji można rzucać raz dziennie.
Autor
Wiadomość
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie spodziewał się, że ta wymiana listów może wywołać w Ariadne aż tyle emocji. Sam co prawda chodził wkurwiony nie tylko na Moralesa, ale poza tym wiele raczej nie uległo zmianie. Wciąż był w dupie i nie miał pojęcia, co ze sobą i własnym życiem zrobić, ale jak obiecał trzymał się od Nokturny z daleka. Szkoda, że tylko od Nokturnu. Znajome iskierki pojawiły się w szmaragdowych ślepiach, gdy zauważył rumieniec na twarzy Wickens, ale nic nie powiedział. Pomyślał za to, że naprawdę podoba mu się tam mieszanka zapachów, jaka otaczała kobietę i była zdecydowanie przyjemniejsza niż jego jebiące wnętrznościami świnksa dłonie. Tak, mimo że minął już prawie miesiąc, nastolatek wciąż nie mógł pozbyć się z dłoni odoru krwawego rytuału i choć nie było to przyjemne, zdążył się jakoś do tego przyzwyczaić. Pozwolił Ariadne chwycić swoją dłoń i przeniósł ich z Dziurawego Kotła nie tylko dla własnego bezpieczeństwa, bo alkohol kusił go coraz mocniej, ale i po to, by faktycznie skupić się na celu ich spotkania, a ten na pewno byłoby łatwiej osiągnąć nie zataczając się z powodu jednego drinka za dużo. I tak wystarczało, że nie był tak do końca trzeźwy, choć bardzo ładnie nie dawał tego po sobie poznać, a przynajmniej nikt, kto go nie znał, nie powiedziałby, że dzieciak w tej chwili na czymś jest. -Nie sądziłem, że Ci się aż tak spodoba. - Zaśmiał się lekko, bo takiej reakcji serio się nie spodziewał. Co prawda uważał to miejsce za inspirujące, ale bez przesady. Odruchowo również zwiększył uścisk na dłoni Ariadne, gdy poczuł większy napór jej palców, po czym skupił się na wiedzy, jaką o tej lokacji posiadał. -Z tego co wiem, kiedyś urządzano tu magiczne walki. Ponoć całe miejsce wciąż emanuje ogromną magią, z której można czerpać. - Powiedział w końcu, powtarzając to, co kiedyś usłyszał. Czy była to prawda, nie miał najmniejszego pojęcia. -Hmmm? - Spojrzał na swoją pierś, jakby pierwszy raz widział ją w tym miejscu, nim skumał o co chodzi. -Nie, chociaż lekko mnie mdli, ale to kwestia choroby lokomocyjnej. Teleportacja jest znośna, ale nienawidzę świstoklików. - Przyznał, krzywiąc się lekko na wspomnienie jakiejkolwiek podróży przy pomocy tego magicznego przedmiotu. Może i było szybko i wygodnie, ale bez leków nie bawił się najlepiej. -No więc? Co dla mnie przygotowałaś? - Zapytał, puszczając jej dłoń i odpalając papierosa, bo co jak co, ale nadal był sobą i musiał nakarmić nałóg nim będzie mu dane przejść do ćwiczeń.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Próbowała wyobrazić sobie starożytne walki czarodziejów w tym miejscu. Czy przypominało to starcia gladiatorów na arenie w Koloseum? Ciekawe jakie zaklęcia kiedyś były w użyciu. Zafascynowana rozglądała się po ich otoczeniu, kompletnie niezrażona tym, że mogło się to wydać Felixowi dziwne. Wręcz czuła rozpierającą to miejsce magię. Różdżka aż sama wsunęła się do prawej ręki Ariadne, gotowa do akcji. Najwyraźniej chłopak wybrał wręcz idealne miejsce na to spotkanie. Ostatecznie puścili swoje dłonie i choć te należące do młodszego towarzysza cuchnęły czymś paskudnym to i tak jasnowłosej nie przeszkadzał ten zapach. W przeciwieństwie do smrodu tytoniu. - Żadnych papierosów. - powiedziała delikatnym głosem, ale stanowczy ruch różdżką sprawił, że nieodpalony jeszcze przedmiot wyfrunął z rąk Felixa i zmienił się w kamyk, który opadł na trawę. - Proszę, nie zmuszaj mnie do ponownego przeszukiwania Cię. - uśmiechnęła się trochę szelmowsko, będąc w każdej chwili gotową, aby wykłócać się o to, żeby nie palił. Nie mógł zrobić tego przed ich spotkaniem w myśl "co z oczu to z serca"? - Jaki niecierpliwy - pokręciła głową z udawanym niezadowoleniem. - Zanim zaczniemy ćwiczyć zaklęcia, muszę upewnić się, że nie wysiądzie Ci serce w jakimś losowym momencie. Opowiedz mi więcej o Twoich dolegliwościach. Co to był za rytuał? Wspominał bowiem o czymś takim w listach. Brzmiało to co najmniej podejrzanie, ale w świecie magii działy się różne rzeczy, więc nie zakładała niczego złego. Gdyby Ariadne chciała przeprowadzić naprawdę dokładne badanie prawdopodobnie musiałaby chłopaka poprosić o zdjęcie koszulki oraz dokładniejsze zbadanie różdżką jego klatki piersiowej. Być może nie byłoby to dla Felixa żadnym wstydliwym czynem, ale Ariadne już odczuwała silne poczucie zażenowania, gdy tylko pomyślała o czymś takim. Od razu z tego pomysłu zrezygnowała, starając się nie wyobrażać sobie chłopaka bez wierzchniego okrycia. Nawet jeśli służyłoby to po prostu zwykłej diagnozie to i tak pewnie policzki stanęłyby dziewczynie w ogniu. Zamiast tego zdecydowała się na rozmowę, zadając teraz naprawdę masę pytań dotyczących konkretnej lokalizacji tych bóli, porównania tego uczucia lub próby jego opisania, dopytania o częstotliwość czy okoliczności pojawiania się objawów. I tak dalej. Ostatecznie udzieliła paru rad, jak szybciej się uspokoić w razie stresujących sytuacji, podając kilka technik relaksujących. Poleciła witaminy, zaproponowała pójście na badania dotyczące niektórych chorób układu sercowo-naczyniowego, a także trawiennego, bo wiedziała, że również i z tego powodu może pojawiać się ból, a przy narkotykowo-tytoniowo-alkoholowej diecie Felixa to również należało brać pod uwagę. Chłopaka zalała więc masa naukowego bełkotu pełnego specjalistycznych określeń, które jednak można było skrócić do "Idź po prostu do uzdrowiciela, jak normalny czarodziej". Dopiero upewniwszy się, że nie jest to dolegliwość, która może naprawdę lada chwila zagrozić życiu chłopaka odetchnęła i rozejrzała się dookoła. - Niczego nie przygotowałam, pójdziemy na żywioł. - oznajmiła, wzruszając lekko ramieniem. Jak na osobę, która niemalże wszystko sobie starannie planuje to było nietypowe zachowanie. Niestety, ale nie miała czasu, aby coś specjalnie na tę okazję przygotowywać, co nie znaczy, że mieli się nudzić. - Zaklęcia defensywne mogą nieraz przechylić szalę na naszą stronę. Aczkolwiek, jeśli już zawiodą i zostaniemy trafieni czarem, musimy umieć też jak najszybciej wyswobodzić się z działania uroku. Jeśli to oczywiste możliwe. Niekiedy tylko magia bezróżdżkowa może nam pomóc, a chyba nie posiadasz tak potężnej umiejętności? - uśmiechnęła się lekko, sugerując, że było to wyłącznie pytanie retoryczne. Gdyby Felix faktycznie to potrafił to pewnie Ariadne szczęka opadłaby gdzieś na trawę, a te improwizowane "zajęcia" zmieniłyby się w uczenie młodej aurorki sztuki czarowania bez różdżki. Uważała to za wspaniałą zdolność, ale nie wiedziała czy byłaby w stanie ją opanować. - Kontynuując... Mam na myśli, że nawet jeśli Cię trafię to nie będziemy przerywać ćwiczeń. Poczekam aż sam się uwolnisz. Czarodzieje często zapominają, że oprócz magii mamy pod ręką także mnóstwo innych możliwości. Wykorzystywanie otoczenia, terenu, słońca, przedmiotów - to wszystko też warto brać pod uwagę w starciu z kimś. Brak tego patyka nie oznacza, że jesteśmy bezbronni. - mówiła z pełnym przekonaniem. Jakoś nie przyszło jej do głowy, by chłopak mógł o tym wiedzieć. Najczęściej spotykała się z czarodziejami, którzy nie akceptowali uczenia się walki bez użycia różdżki. Albo w ogóle nie wiedzieli, że tak się da. I po oberwaniu Expelliarmusem już się poddawali. Jako wychowywana wśród mugoli dziewczyna, była świadoma, że różdżka to nie wszystko. Może Felix miał podobne doświadczenia? - Spróbujmy rozegrać to, co stało się na warsztatach. Orbis. Ja oczywiście będę Panem Moralesem w tym scenariuszu. - westchnęła pod nosem, bo samo wspomnienie nazwiska mężczyzny napawało Ariadne trudną do ukrycia odrazą. - Proszę, ustaw się tam. Wskazała chłopakowi miejsce na samym środku wielkiego kręgu, jaki tworzyły ruiny areny. Sama odeszła trochę dalej, zatrzymując się przy kamiennych schodkach, niedaleko od jednej z większych kolumn. Trawa rosła tam kępami, mocno przerzedzona już jesiennymi przymrozkami. Kiedy byli gotowi, wyciągnęła swoją wierzbową różdżkę barwioną na biało, aby rozpocząć naukę.
Rzuć k6. 1-2 - Twoja defensywa była albo za słaba, albo opóźniona. Ariadne trafiła Cię pierwszym Orbisem. Zaklęcie co prawda powala Cię na ziemię, ale jest na tyle delikatne, że pnącza nie zaciskają się zanadto na Twoim ciele. Gdzieniegdzie są na tyle luźne, że możesz poruszyć jedną, wybraną kończyną. 3-5 - Poprawnie rzucone zaklęcie defensywne zniwelowało pierwszego rzuconego Orbisa. Nie zdążysz jednak nic powiedzieć, bo okazuje się, że aurorka znienacka rzuca czar ponownie. I ponownie. Ciska Orbisami jak auror mandatami za teleportację bez uprawnień. W końcu któryś Cię trafia. Lądujesz związany na ziemi. 6 - Odbiłeś zarówno pierwszy Orbis, jak i kolejne. Może to fart. Po paru minutach Ariadne kiwa głową i opuszcza różdżkę.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Max zdecydowanie wolał oglądać walki w Camelocie, gdzie mógł popatrzeć na różne style dawnych broni i związane z nimi taktyki. Potrafił jednak zrozumieć, że w tych magicznych pojedynkach mogło kryć się równe piękno, choć do niego akurat aż tak nie przemawiało. W głębi serca mimo wszystko wciąż był bardziej związany z życiem mugolskim i ciężko było mu to z siebie wyplenić. Nie żeby specjalnie w sumie próbował. Już spotkanie zaczynało się naprawdę sympatycznie, kiedy to Ari postanowiła pozbawić Maxa tytoniu, co w połączeniu z wciąż aktywną klątwą sprawiło, że krew w nastolatku się zagotowała. -Naprawdę? Przychodzę tu trzeźwy jak noworodek, próbuję zachowywać się jak na porządnego obywatela przystało i nie mogę nawet zapalić, żeby sobie nieco ulżyć? No ja pierdolę, nawet w Hogu nie było tak tragicznie. - Zirytował się, bo powiedzmy sobie szczerze, o ile z dragów i alkoholu dawał radę na jakiś czas wychodzić, to w kwestii nikotyny był już starcony, a miał też pełne prawo jarać, skoro był już pełnoletni. Nie rozumiał więc wcale reakcji Ariadne, która niemiłosiernie go wkurwiła. -W gorącej wodzie kąpany, cały ja. - Wzruszył ramionami, choć na twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech. Tak, do spokojnych to ten chłopak zdecydowanie nie należał. Przewrócił oczami, gdy Ariadne wspomniała o jego bólach w piersi. Nie żeby tego nie doceniał, ale raczej rzadko lubił rozmawiać o swoich dolegliwościach. -Gorzej już z nim nie będzie... - Mruknął, nawiązując do dość przykrej sytuacji, jako go spotykała, choć aurorka nie miała prawa o tym wiedzieć. -A takie tam poszukiwania Świętego Graala. Na koniec był jakiś rytuał, gdzie spotkaliśmy bóstwa i albo nas głaskały po główce, albo zsyłały na nas wpierdol. Chyba nie muszę mówić, co mi się w większości trafiło. - Prychnął, bo nie spodziewał się szczerze niczego innego. I tak został dość łaskawie potraktowany, jak na to, jak los lubi sobie z niego co chwila drwić. Może bóstwa uznały, że amnezja Paco była wystarczająco bolesną karą i nie chciały zrobić mu jeszcze większej krzywdy niż ta. Odpowiadał lakonicznie na związane ze swoją dolegliwością pytania, bo szczerze potrzebował tej odrobiny fizycznego bólu, który pomagał zapomnieć mu o tym dużo gorszym, psychicznym. Gdyby miał być naprawdę uczciwy, to powiedziałby, że wcale nie chce się tych nerwobóli pozbywać, ale wiedział, że za takie wyznanie skierują go do kolejnego terapeuty, a zdecydowanie nie miał na to ochoty. Przyjmował więc bez entuzjazmu wszelkie słowa Ariadne na ten temat czekając, aż w końcu przejdą do treningu. -Oho! Podoba mi się. - Powiedział, a łobuzerski błysk wrócił do szmaragdowych tęczówek, gdy chłopak usłyszał o tym, że będą improwizować. Z jakiegoś powodu nie spodziewał się tego po Wickens, ale może to ta biała koszula po prostu robiła takie wrażenie. -Ja ledwo posiadam umiejętność różdżkowego rzucania zaklęć. - Prychnął rozbawiony, że mogła go posądzić o zdolności na jakimkolwiek poziomie, a co dopiero na tak zaawansowanym. Nie żeby nie chciał rzucać czarów bez tego pierdolonego patyka w łapie, ale tak szczerze, to bardziej pociągała go idea niż chęć wykorzystania tego. -No i w końcu ktoś gada z sensem. Zaczynam Cię naprawdę lubić, Ari. Wiesz jak dawno nie słyszałem tak logicznego podejścia? Większość różdżkozjebów uważa, że jak tylko stracą ten swój magiczny kijaszek do podcierania dupy, to już gra skończona. Nic tylko położyć się i umrzeć. - Może zabrzmiało to średnio, ale generalnie był to rzucony w stronę aurorki komplement. Maxowi naprawdę podobało się to, że kobieta dostrzegała też inne możliwości. Może nie tak spektakularne, ale zadziwiająco skuteczne. Sam Max był przecież największym fanem mugolskiego wpierdolu i jeśli tylko mógł, zapominał o magii i przechodził na nieco mniej szlachetne pojedynki. -Jesteś pewna, że tego chcesz? Nie mam nawet grama litości dla tego zapchlonego chuja. - Prychnął, a na jego twarzy widać było złość i pogardę. Tak, zdecydowanie Ari nie chciała być traktowana jak Paco był traktowany w tej chwili przez nastolatka. Bez dalszego marudzenia stanął jednak na swoim miejscu, mocniej chwytając jesionowy patyczek i próbując skupić się na obronie własnej, która zaraz miała być mu potrzebna. Ariadne wyprowadziła zaklęcie w stronę Maxa, które ten odbił bez najmniejszych problemów i już miał usatysfakcjonowany to skomentować, gdy nagle kobieta posłała w jego stronę deszcz kolejnych zaklęć. Bronił się jak mógł, oddalając od siebie kilka wiązek, ale niestety, w końcu jedna z nich go dopadła, pętając ciało chłopaka świetlistymi więzami. Związany nie miał możliwości wycelować różdżki w przeciwniczkę, ale miał do dyspozycji inne metody. Skupiając umysł na tym, by wykonać czynność poprawnie, rzucił niewerbalne Aquaqumulus, posyłając w stronę kobiety falę wody i licząc na to, że gdy uda mu się ją trafić, straci kontrolę nad Orbisem.
Rzuć k100: 1-40 Fala Maxia działa bezbłędnie i lądujesz na tyłku 41-70 Lekko się chwiejesz , ale nie jest źle. Jeśli wynik był parzysty, Orbis wciąż działa 71-100 Maxio mógł pierdnąć i zrobiłoby to na Tobie większe wrażenie. Nic się nie dzieje, a Ty możesz go wyśmiać w twarz
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
A co to, a któż to zawitał na ruiny areny? Zabłąkany cygan z bukietem róż, nucąc pod nosem jakąś skoczną, romantyczną piosenkę w romani. Widząc, że goszczą tu pan i pani zaraz uśmiechnął się chytrze i sprytnie, po czym pocwałował w ich stronę, szczerząc złotego zęba. - Miły panie, miła pani, może różyczkę dla damy? - wyciągnął jedną z bukietu- Jedyne pięć galeonów, ale dla takiej damy... - pokręcił głową z zachwytem, po czym zwrócił się do Maksa- Sprzedam dziesięć za trzydzieści! - zaproponował biznes życia.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
On tu się poważnie napierdziela na zaklęcia, próbując pokazać kobiecie, jaki to potężny z niego mag, a tu nagle w środek imprezy wbija im się jakiś koleś z wiechciami, pogwizdując sobie pod nosem dyrdymały. -Ty, Don Juan z dyskontu! Nie widzisz, że jesteśmy zajęci? - Krzyknął do niego, bo oczywiście był nerwowy i miał zamiar przełożyć to wszystko na magię, ale nie.... Widocznie nie było mu to dane. Chyba, że cygan chciał się z nim zmierzyć, to bardzo chętnie Max zaprosiłby go do tego tanga. -Chyba Ci się kolce z tych róż w mozg wbiły. Niczego nie będę od Ciebie kupował. Spadaj. - O ile dla Ari był miły i kochany, tak dla ulicznych sprzedawców niekoniecznie. No chyba, że sprzedawali dragi, ale ten tutaj miał niestety tylko róże, co już mniej wpisywało się w zainteresowania młodego eliksirowara.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Na cyganach napinanie muskułów jak powszechnie wiadomo nie robi żadnego wrażenia. jedyne co sie liczy, to mamona, a niestety ani on, ani Ariadne nie wyglądali na obrzydliwie bogatych. Nie poddawał się jednak, robiąc zszokowaną minę. - Dla damy bez róży? - spojrzał na Ariadnę z miną absolutnego współczucia- Bardzo mi przykro, że taka miła śliczna dama musi zadawać się z takim centusiem - westchnął teatralnie- Nie wróże miłemu panu sukcesów na miłosnej drodze życia, z takim podejściem! - odgroził się i splunął mu pod nogi, powszechnie wiadomo, że tak oto cyganie rzucają najprawdziwsze klątwy na całe życie. Nie był jednak głupi i zaraz po tym, jak to zrobił, szybciutko uciekł.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Muskuły muskułami, ale choć Max nie żałował grosza na kobiety, to jednak wolał sam decydować, kiedy będzie obdarowywać je prezentami. Nie będzie mu jakiś podrzędny sprzedawczyna mówił, jak ma żyć, a już na pewno nie miał zamiaru dać sobie czegokolwiek wciskać. -Dama sama może zdecydować, czy chce się ze mną zadawać. - Odparł beznamiętnie, wręcz sprawiając wrażenie znudzonego tą wymianą zdań. -Całe szczęście nie wierzę we wróżby. - Posłał mu gorzki uśmiech i już się cieszył, że to koniec i wszyscy wesoło się rozejdą, gdy ten idiota śmiał splunąć mu pod buciki, a następnie honorowo spierdolić z miejsca zdarzenia. -Osz Ty kutasiarzu! - Zawołał Max, po czym uniósł różdżkę i rzucił w kierunku cygana czar, wiążący jego nogi, żeby ten wyjebał się na ten głupi ryj. -Jak myślisz, że pozwolę sobie na taki brak szacunku, to się grubo mylisz. - Syknął, górując nad sprzedawcą.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Cygan cwany, ale nie cudotwórca. Ze spętanymi nogami przecież nie pobiegnie daleko, wyjebał się więc jak długi, na te swoje róże cenne po pięć galeonów za sztukę. Rozkwasił sobie też nos, całkiem widowiskowo jak rozdeptaną truskawkę, który siurnął krwią ze wszystkie strony niczym z fontanny. - O Ty chamie bandyto prostaku! - zakrzyknął, wymachując z ziemi pięścią- O by Ci zwiądł! - splunął raz jeszcze, tym razem z domieszką krwi i dla sukcesu deportował się, pozostawiając dwójkę znajomych w towarzystwie kałuży swojej krwi.
W rzeczywistościi ukrył się za jednym z filarów areny i nieumiejętnie, bo nie specjalizował się w sztuce lecznictwa, tylko robienia ludzi w bambuko, próbował zatamować krwotok.
Rzuć k100 na zakradanie się do cygana, wynik powyżej 70 to sukces, ale zauważa Cie w ostatniej chwili i ucieka z krzykiem, że go prześladujesz. Powyżej 85 nie zauważa Cie dopóki nie wsadzisz mu palca do nosa. Za każde 10 z zaklęć możesz przerzucić kostke.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Jakby mu się udało, Max byłby szczerze pod wrażeniem, a tak to tylko jeszcze bardziej się wkurwiał, co biorąc pod uwagę jego obecną sytuację z Paco, nie wróżyło niczego dobrego, ani przyjemnego. Na pewno nie dla handlarza różami. -Nazywano mnie gorzej. - Wzruszył ramionami, jak zawsze nic nie robiąc sobie z obelg, szczególnie od obcych gnojków, którzy psuli mu zabawę. Może nie powinien był tak reagować, szczególnie w obecności damy, która zarazem była aurorką, ale jakoś średnio go to teraz obchodziło, gdy krew w żyłach wrzała coraz mocniej, a ręce swędziały do rzeczy, których zdecydowanie robić nie powinien. -GDZIE KURWA?! - Od razu ruszył za winkiel, by szukać cygana, ale niestety, ten aportował się gdzieś, gdzie gniew i wyzwiska Solberga go nie dosięgały. Max, chcąc nie chcąc, musiał w końcu odpuścić, a gdy wrócił, Ari już nie było, co nawet nie było dziwne. Nastolatek też miał się ulatniać, ale gniew był złym doradcą i teraz też odradzał Maxowi spokojny powrót do domu. Zamiast tego, nastolatek pomyślał, że dalby wszystko, by zatrzymać tego różanego skurwysyna w miejscu, co przypomniało mu o pewnym rytuale, którego nauczył się od ducha przeklętego druida. Max pochylił się więc nad pozostawioną przez handlarza krwią i zebrał trochę wydzieliny czarodzieja do fiolki, by dopiero wtedy udać się do swojego laboratorium...
//zt +
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Antosha Avgust
Wiek : 46
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185
C. szczególne : mocny rosyjski akcent, niski głos; poważny, nieprzystępny i mało ekspresyjny
Antosza zarządza pobudkę o niedorzecznie wczesnej porze, a potem poranną przebieżkę przez okoliczne knieje, aż docieracie do okolic ruin areny. Dowiadujecie się, że bieg był rozgrzewką, a teraz czeka was WYŚCIG. Na miotłach, oczywiście. Startowa wartość czasu to 60, bo na tyle minut została przewidziana trasa, wyznaczana przez pojawiające się stopniowo okręgi przez które trzeba przelecieć.
Mechanika jest taka że rzucacie 6xk6. Pierwsza to prędkość - losowa wartość, którą dodajecie do czasu na wstępie. To jedyna kostka, którą można przerzucić raz jeśli posiadacie 15 i więcej punktów z GM. Pozostałe po kolei wskazują jak radzicie sobie z przeszkodami.
1. TORNADO - miotła nagle wpada w zaczarowany wir powietrza i zaczyna się miotać jak nieujarzmiony hipogryf. osoby nienależące do drużyny - 1,6: sukces 2,3,4,5: porażka osoby należące do drużyny - 2,3,4,5: sukces 1,6: porażka
skutki:
Sukces - udaje ci się opanować miotłę i sprytnie wykorzystujesz pęd powietrza do zwiększania prędkości. Dorzuć k6, by dowiedzieć się ile minut odejmujesz od czasu. Porażka - tracisz kontrolę nad miotłą, ledwo się na niej utrzymujesz i wyrównanie toru lotu zajmuje ci dłuższą chwilę. Dorzuć k6, by dowiedzieć się ile minut dodajesz do czasu.
2. SZCZELINA - wyrasta przed tobą wielka skała, której nie da się wyminąć bo przesuwa się zawsze przed ciebie. Musisz wcisnąć się w dosyć wąską szparę i lecieć idealnie prosto, by nie zahaczyć o skalną ścianę. osoby wysokie, barczyste - 1,6: sukces 2,3,4,5: porażka osoby drobnej postury - 2,3,4,5: sukces 1,6: porażka
skutki:
Sukces - dajesz radę tak zgrabnie się przecisnąć, jakby przeszkody w ogóle nie było. Twój czas pozostaje niezmienny. Porażka - musisz sporo zwolnić, klinujesz się między ścianami skały, a do tego rozdzierasz sobie dres. Dodaj 5 minut do czasu.
3. GAŁĘZIE - zagajnik, przez który przelatujesz slalomem okazuje się być spokrewniony z Bijącą Wierzbą, bo drzewa znienacka zaczynają smagać cię gałęziami. osoby nie posiadające cechy gibki jak lunaballa - 1,6: sukces 2,3,4,5: porażka osoby posiadające cechę gibki jak lunaballa - 2,3,4,5: sukces 1,6: porażka
skutki:
Sukces - zgrabnie lawirujesz między drzewami i nie obrywasz wcale albo tylko lekko. Odejmij tyle minut, ile oczek ma twoja kostka. Porażka - obrywasz tyle razy, ile wyniosła wartość k6. Przynajmniej jeden cios jest na tyle mocny, że powoduje jakieś uszkodzenie (np. stłuczenie/złamanie/krew z nosa/wybity ząb)
4. KLIF - trasa przebiega tak, że musisz zapikować ostro w dół wzdłuż skalnej ściany klifu, jakbyś robił zwód Wrońskiego. osoby posiadające mniej niż 15 pkt z GM - 1,6: sukces 2,3,4,5: porażka osoby posiadające 15 i więcej pkt z GM - 2,3,4,5: sukces 1,6: porażka
skutki:
Sukces - śmigasz bezbłędnie i podrywasz się w ostatniej chwili, unikając spotkania z wodą. Porażka - niestety, nie dajesz rady wyhamować i spadasz z pluskiem do wody. Lodowatej, oczywiście. Z drugiej strony, to lepsze niż spotkanie z glebą... Chyba. Dodaj 5 do czasu i pogódź z tym, że prawdopodobnie się przeziębisz.
5. CHOCHLIKI - pod sam koniec lotu napotykasz stadko roześmianych, gotowych na psoty chochlików kornwalijskich.
kostki:
1,2 - padasz ofiarą dowcipu, chochliki zrzucają cię z miotły, upadasz w błoto, cały się brudzisz i nabijasz siniaka na tyłku. Dorzuć kostkę - jeśli kolejny raz wylosujesz 1 lub 2, chochliki odlatują z twoją miotłą, a ty resztę trasy musisz przebyć pieszo. Całe szczęście, że to już końcówka. Doliczasz 15 do czasu. Jeśli w dorzucie wyszło ci 3-6, doliczasz 5 minut. 3,4 - chochliki ciągną cię za witki miotły, z każdą chwilą coraz bardziej spowolniając. Jeśli opowiesz im zabawny dowcip, udaje ci się odwrócić ich uwagę i puszczają cię na tyle szybko, że nie tracisz czasu. 5,6 - chochliki chcą, byś leciał za nimi i pokazują ci sprytny skrót, dzięki któremu w mig znajdujesz się na mecie. Odejmujesz 5 od czasu!
DO KOŃCA TRWANIA TEGO ETAPU MOŻNA NADAL JESZCZE ZACZYNAĆ W NAMIOTACH !!! CZAS JEST DO 27.10 DO KOŃCA DNIA.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W końcu, po ciężkiej podróży i całym zamieszaniu żołądkowym u Jamiego, nadszedł czas na poranek i wyścig w stylu Avgusta. Max nie był najbardziej zadowolony z faktu, że zrywali ich o świcie, ale jak tylko dopadł miotły, humor od razu mu się poprawił. -Słuchaj, stary, jak treningi z Walshem i Antoshą nam nie pomogą, to nie wiem, czy jest dla nas nadzieja w tym sezonie. - Skomentował do brata Carly, zaraz po tym, jak zapytał go o dzisiejsze samopoczucie. -Do zobaczenia na mecie! Oby. - Parsknął, po czym wziął się za zadanie. Szybko wskoczył na swojego Pioruna i rozpoczął, dość szybko się dziwiąc, gdy jego miotła wpadła w jakieś niewidzialne tornado. Udało mu się jakoś opanować sytuację, ale zrobiło mu się srogo niedobrze od tego wirowania. Nic więc dziwnego, że z tym wszystkim nie trafił dobrze w szczelinę, przez którą miał się przecisnąć. Do tego jego wzrost wcale nie pomagał, więc po tym, jak przypierdolił w skałę zwolnił i jak ślimak zaczął nierówną walkę z ciasnotą, tracąc czas, ale poniekąd zyskując dobre samopoczucie, bo jak już się wyrzygał przed szczeliną, to zrobiło mu się o wiele lepiej. Niestety poprawa nastąpiła tylko na chwilę, bo już zaraz po tym, jak wyleciał ze szczeliny, musiał stanąć w szranki z najebanym kuzynem bijącej wierzby, który widać, że nie był w najlepszym nastroju. Choć Max robił, co w jego mocy, obrywał raz za razem i to na tyle, że usłyszał w końcu charakterystyczne chrupnięcie w swoim barku i poczuł przeszywający ból właśnie w tej części ciała. Mimo to postanowił kontynuować, bo meta była już na wyciągnięcie ręki. Była, bo nim do niej dotarł, zaatakowały go pierdolone chochliki, zwalając go całkiem z miotły i powodując, że upadł ryjem prosto w jakieś błoto. Tego było za wiele, mało co (oprócz Callahana), tak bardzo go wkurwiało jak te istoty, więc podniósł różdżkę i po staremu zbił te istoty w ciasną kulę, a następnie potraktował Bombardą, po czym dosiadł swojego Pioruna i przekroczył metę, obolały i wkurwiony. Zapomniał nawet, że jego bark nie jest kompletnie do użytku, a ryj cały umorusany błotem.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Marcella Hudson
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.67 m
C. szczególne : piegi na całej twarzy, gęste brwi, rumiane policzki i pomalowane usta
Kostka:6, 3, 2, 3, 5, 3 Wynik: 60 + 6 + 6 (tornado) + 5 (klif) = 71 minut czyli 1 godz 11 minut Urazy: krew z nosa, przeziębienie
Ich ciała śpią, a one zwiedzają wspomnienia Marcelli, bo ktoś zostawił magiczną poduszkę z Nokturnu. Idylliczne biwakowanie, chociaż bardziej psychodeliczne. Nagle coś się dzieje! Pobudka, jaka pobudka przecież jest jeszcze ciemno. - Co się dzieje? - Przeciera zaspane oczy, ziewa i już wie, że to Antosza zarządza pobudkę o niedorzecznie wczesnej porze. Biegną, te męki się nigdy nie skończą. Krukona zachłystuje się powietrzem, a nauczyciel stwierdza, że to tylko rozgrzewka przed prawdziwym wyścigiem. - Porzygam się chyba. - Stwierdza Marcella, na chwile zatrzymując się, opierając ręce o kolana. To zabiera jej kupę czasu, ale wsiada na miotłę, wzbijając się w powietrze. @Saskia Larson jako świeża pani kapitan pewnie już jest na mecie. Krukonka nie ma czasu tego sprawdzić, bo i tak jest w plecy. Nie należy do drużyny, ale po meczu myślała nad tym, aby wstąpić w szeregi reprezentacji Ravenclawu. Teraz nie wie, czy kondycja pozwoli jej na to. Oczywiście wyścig nie idzie jej najlepiej, już na samym początku wpada w wir zaczarowanego powietrza, rzuca na wszystkie strony i za nim Marcella ogarnie miotłę to chyba już wszyscy ją prześcigli. Jakby tego było mało, na trasie wyrasta wielka skała nie wiadomo skąd. Nie da się ominąć jej, dlatego Hudson decyduje się na wciśnięcie w szczelinę, co jej się udaje. Wpada w zagajnik, a drzewa niczym Bijąca Wierzba smagają ją gałęziami. Nawet wymijanie ich slalomem nie za wiele daje. Trzy oberwania powodują, że Marcella poobijana z krwią na twarzy, bo leje jej się z nosa leci dalej. Ma ochotę się po beczeć, ale to jeszcze nie koniec trasy, która zmusza dziewczynę do pikowania ostro w dół wzdłuż skalnej ściany klifu. Wpada do wody, słychać tylko głośny plusk. Zmoczona, przemarznięta, zakrwawiona, posiniaczona wskakuje ponownie na miotłę. Już z daleka widać koniec tej przygody, ale na jej drodze pojawiają się złośliwe chochliki, pragnące dobrego dowcipu. Marcella nie ma ochoty na żarty, ale na prędko rzuca coś kreatywnego do psotnego elfa, a ten puszcza witki miotły. Ląduje na miejscu zbiórki, większość już tu jest, nic dziwnego!
Obudził się całkiem wypoczęty. Jak na kogoś komu w nocy obito pysk wyglądał całkiem nieźle. Jakby nic się nie stało. A nie, zaraz, ten siniak na szczęce jasno wskazywał, że coś się wydarzyło. Tego nie udało się naprawić i trudno, jakąś pamiątka musiała mu zostać. Leroy biegał rano także w Hogwarcie, więc poranna przebieżka o tak wczesnej porze nie była dla niego wyzwaniem. Nawet za bardzo się nie spocił. Jak się okazało, problemy pojawiły się później, w momencie wzbicia się w powietrze. Ktoś normalniejszy zrzuciłby niepowodzenia na karb pecha, ale osoba tak chorobliwie ambitna i niewybaczająca sobie błędów nie mogła tak postąpić. Leroy był na siebie wściekły. Najpierw potężny podmuch powietrza sprawił, że o mało nie spadł z miotły. Potem poobijały go mocno ożywione drzewa i krzewy - tym razem to nie nos został rozbity, ale łuk brwiowy, więc chłopak wyglądał jak po spotkaniu z tłuczkiem. Dosłownie cały był we krwi. Następnie w ostatniej chwili uniknął zanurkowania w lodowatej wodzie, a gdy pojawiły się chochliki... Cóż, on nie miał za grosz poczucia humoru. Na szczęście miał dobrą pamięć, więc rzucił na szybko suchym żartem, z którego zaśmiewali się jacyś drugoroczni: - Po co kotu różdżka? ŻEBY MIAU! - jak go już pościły rechocząc wściekle - okazuje się, że umysł drugoroczniaka równa się umysłowi chochlika - udało mu się dolecieć na metę. Nie był zadowolony ze swojego wyniku. Wyciągnie z niego lekcję na przyszłość.
Cleopatra I. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Egipska uroda | tatuaże | krótkie włosy | złote oczy | biżuteria - naszyjnik ze złotym zniczem
Wynik: 66 minut Urazy: rozorana twarz i szyja, podarte ubranie
Pomimo chłodnej nocy w namiocie z Gale'm wstałam wcześnie rano i czułam się niezwykle rześka. Rozpierała mnie wręcz odbudowana dzięki spaniu energia. Cieszyłam się towarzystwem przyrody, wdychając zimne, ranne powietrze w płuca. Bieg tuż po przebudzeniu bardzo przypadł mi do gustu, bo i bez polecenia profesor Avgusta bym się za niego zabrała. Taki już miałam zwyczaj, aby często robić przebieżki lub w inny sposób ćwiczyć. Moja kondycja świetnie się trzymała i dobiegłam do ruin areny praktycznie ani trochę nie zmęczona. Liczyłam na to, że Gale również jakoś sobie poradził. To nie był wyścig, więc mogłam z nim trochę zostać w tyle, gdyby kończyła mu się energia. Zawsze to lepiej, gdy nie jest się samotnie na szarym końcu. A potem usłyszałam, że to jednak jest wyścig, to znaczy tym razem na miotłach. To pewnie Ślizgon nie zechce brać udziału. Mnie aż się oczy zaświeciły na samą myśl. Ooo, jak cudownie, wspaniale wręcz. Byleby się nie zbłaźnić. Wzięłam swojego spakowanego na ten moment Nimbusa 2015, po czym usadowiłam się na nim wygodnie i zaczęłam wypatrywać pierwszego okręgu do zaliczenia. Sądziłam, że tylko one będą elementami tych zawodów, ale pomyliłam się, bo nauczyciel chyba zaplanował istny tor przeszkód. Wciągnęło mnie jakieś tornado, szarpiąc witkami na wszystkie strony, a mnie przyprawiając o lekki zawrót głowy. W pewnym momencie w końcu straciłam kontrolę nad kierunkiem miotły, a serce zabiło mi jak oszalałe. Bogowie, bylebym nie spadła, bylebym nie spadła! Zrobiłam beczkę, zaciskając silnie palce na trzonie, ale udało się wyprostować lot. Ciśnienie huczało mi w uszach, ale wiedziałam, że nie mam czasu się nad tym dłużej zastanawiać. Traciłam cenne minuty. Kolejną przeszkodą była dziwna ściana pojawiające się tuż przede mną. Czyli trzeba przelecieć przez to wąskie przejście? Cudownie? Dalej miałam rozedrganą miotłę po tornadzie, więc poszło mi naprawdę źle. Nie dość, że znacznie zwolniłam, aby się nie rozbić to jeszcze utknęłam kilkukrotnie w zwężeniu. Dobrze, że nie miałam klaustrofobii. Przeciskałam się przez szczelinę uparcie, aż w pewnym momencie rozdarłam sobie całkiem rękaw koszulki oraz kawałek nogawek. Ale wyleciałam po drugiej stronie. Pomknęłam niczym strzała do zagajnika, gdzie slalomem wymijałam drzewa, kiedy jedno postanowiło przywalić mi gałęzią prosto w twarz. Jęknęłam z bólu, bo rozorało mi szyję oraz policzek długimi gałęziami, a krew spłynęła po brodzie. Piekło jak cholera, a oczy zaszły mi łzami przez te rany. Nie wiem jakim cudem zdecydowałam się lecieć dalej, chyba byłam po prostu zbyt zafiksowana na punkcie Quidditcha, aby rozsądek zwyciężył i bym się poddała po kontuzji. Następnie na drodze pojawił się klif. Moje serce ścisnął strach, bo wszystkie poprzednie przeszkody zupełnie mi nie poszły. Miałam podarte ubranie, zakrwawioną twarz i miotła mi się trzęsła po wpadnięciu w wir powietrzny. Ale wykonałam zadanie, pikując jak jaskółka prosto na dół klifu. Widziałam wodę, prawie czułam już jak w nią wpadam, ale w ostatniej chwili wygięłam drewno miotły ku górze. Jak Leroy Baxter, gdy ćwiczył przy palenisku! Uśmiech rozjaśnił moją skupioną twarz, gdy się udało i znalazłam się wysoko w powietrzu. Nic nie mogło zepsuć mojej radości, nawet fakt, że wleciałam niebawem w chmurę chochlików, a one raczej uwielbiały uprzykrzać życie czarodziejom. Te jednak okazały się pomocne. Z zaskoczeniem skorzystałam z ich porad, lecąc zgodnie ze wskazówkami, a dzięki temu znacząco wyprułam naprzód w tym wyścigu. I kiedy zleciałam w końcu na metę, odkryłam, że wcale nie przybyłam jako ostatnia. Teraz wyszczerzyłam się już całkowicie, od ucha do ucha, bo tak mi się spodobał ten lot. Wyglądało to upiornie, bo z ran na skórze dalej ciekło sporo krwi, a ubrania miałam w strzępach. I zobaczyłam właśnie Leroy'a, o którym dopiero co myślałam przy wykonywaniu zwrotu. Uniosłam kciuk w górę.
Chłodna noc w namiocie nie jest problemem, kiedy opatulisz się golfem, bluzą i kocem, a do tego wciśniesz się w śpiwór. Magia tym razem zawiodła, chociaż przez chwile rzucając zaklęcia ogrzewające przy Cleo, miał wrażenie, że był jakiś ułomny. Sen jest całkiem spokojny, chociaż po twarzy sunie chłód. Otwiera oczy jeszcze przed tym, jak profesor Avgust postanawia ich obudzić o porze, gdzie z pewnością sam Merlin jeszcze smacznie śpi – przeczuwając, co nadchodzi. Biegnie z innymi, wcale mu się nie spieszy, nie ma też niewyobrażalnej kondycji, nie należy do drużyny Quidditcha. Szybko dostrzega Cleo i przyspiesza. Ma wrażenie, że dziewczyna chce mu towarzyszyć, może to głupie, ale nie chciał wyjść przy niej jakoś marnie. Zresztą od razu dostrzegła, że gry miotlarskie i Gale nie mają ze sobą za wiele wspólnego; jest spostrzegawcza, ale nie pozwoli jej na to, aby czekała na niego. Przebieżka się kończy, Seaver wskakuje na miotłę a on za nią, chociaż waha się chwile. Nie ma zamiaru tu zostać. Start idzie mu ładnie, wpada w wir powietrza, ale sprawnie manipuluje miotłą, a wiatr pcha go do przodu. Niespodziewanie wyrasta przed nim wielka skała, nie ominie tego. Pojawia się szczelina, ona jest ratunkiem! Przeciska się przez nią bez problemu. Wpada w zagajnik pełen drzew zachowujących się jak Bijąca Wierzba, ale zgrabnie lawiruje między biczami z gałęzi. Wszystko idzie tak idealnie, zaraz na pewno będzie na miejscu, kiedy nagle trzeba pikować ostro w dół. Już po nim czeka go spotkanie z zimną wodą. Wskakuje ponownie na miotłę cały przemarznięty, bo przecież nie zamierza tu zostać. Sunie na miotle i widzi już cel, kiedy rzucają się na niego chochliki kornwalijskie. Jeden ciągnie za witki jego miotły, ale szybko się odczepia. Gale nie traci czasu, jest już na miejscu. Przemoknięte ubrania, powodują, że drży. Szybko jednak wyciąga różdżkę, tym razem zaklęcie działa.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Terry spędził noc poza namiotem, zwinięty w drżący z zimna kłębek pod jednym z drzew rosnących w pobliskim lesie. Długo nie mógł zasnąć targany wyrzutami sumienia, odrazą do własnych czynów i przerażeniem własną reakcją. Dopiero nad ranem udało mu się zdrzemnąć, kiedy wycieńczony szlochem pozwolił opuchniętym powiekom opaść. Obudził się o świcie, gdy pierwsze promienie słońca poczęły przebijać się przez gęstwiny gałęzi i drażnić wymizernionego chłopca. Wstał, otrzepał się z ziemi i liści, po czym ruszył w kierunku obozowiska, starając się nie rzucać w oczy nikomu, a zwłaszcza nauczycielom. Miał szczęście i nie zastał Leroy’a w ich wspólnym namiocie – Krukon musiał już wstać i udać się na rozgrzewkę czy bóg jeden wie gdzie. Terry’emu było to na rękę, nie miał bowiem pojęcia, jak miałby się zachować po tym wszystkim, co zaszło między nimi ubiegłej nocy. Chciał przeprosić, nie potrafił jednak znaleźć odpowiednich słów, które to wyraziłyby w pełni jego żal, skruchę, ale i zniesmaczenie całym zajściem. Drżącymi dłońmi zsunął z siebie wilgotną piżamę i założył świeże ubranie, po czym zabrał się za poszukiwania różdżki, którą zgubił wczoraj podczas szamotaniny. Znalazłszy ją, cofnął rzucone przez Baxtera zaklęcie, odzyskując tym samym mowę, choć zdecydowanie nie był w nastroju na pogawędki. Kiedy wreszcie dołączył do reszty klasy, większość uczniów była już w powietrzu, ścigając się na czymś, co przypominało zawieszony w powietrzu tor przeszkód. Nadal starając się nie zwracać na siebie uwagi, wsiadł na jedną z wolnych mioteł i wystartował. Miał sporo do nadrobienia względem grupy, jednak chłopak nie miał głowy do latania. Czuł się paskudnie, psychicznie i fizycznie, boleśnie odczuwając w kościach noc spędzoną na zewnątrz. Leciał tak wolno, że ze sporym prawdopodobieństwem prześcignęłaby go nawet profesor Fran, i choć udało mu się zapanować nad miotłą, gdy ta wpadła w nieoczekiwaną trąbę powietrzną, tak Puchon nie miał szczęścia przy pozostałych przeszkodach. Zaklinował się między skałami, rozdzierając sobie nogawkę, następnie agresywne drzewo podbiło mu oko (czy to karma?), wpadł do wody zimnej jak lód, a na domiar złego tuż przed metą chochliki zrzuciły go z miotły prosto w błotnistą kałużę. Zły, przemoczony, głodny i przede wszystkim zmęczony piętnastolatek dotarł na metę jako jeden z ostatnich. Za pomocą kilku zaklęć wyczyścił i osuszył ubranie, po czym naciągnął na głowę kaptur dużo za dużej bluzy i stanął z boku, oczekując na dalsze instrukcje nauczyciela. Niech ta wycieczka już się skończy.
I stało się. Wreszcie na drugi dzień, po wczesnej pobudce Antoszki zabrali się za coś konkretnego. Najpierw szybka rozgrzewka w formie biegu przez las, a potem wszyscy dowiedzieli się co ich czeka. To znaczy nie tak konkretnie, bo to jak dokładnie miał wyglądać owy wyścig jego uczestnicy dowiedzieli się dopiero będąc na jego trasie. Nie było to zwyczajne przemieszczenie się z punktu A do punktu B w jak najkrótszym czasie (choć docelowo właśnie o to chodziło). Jednak nie byłoby zabawy gdyby nie było przeszkód. Odeya wystartowała równo ze wszystkimi i już na pierwszym utrudnieniu straciła trochę więcej czasu niż powinna. Wir powietrza, w który wleciała tak ją sponiewierał, że przez dłuższą chwilę nie mogła odzyskać kontroli nad miotłą. A później wcale nie było lepiej. Z daleka widziała, jak poprzednicy pokonują wąską szczelinę w skale i najpierw spróbowała oczywiście cwanie ją wyminąć, ale ta nie dała się przechytrzyć i magicznie zaczarowana ciągle stawała jej na drodze. W końcu Gryfonka ostatecznie zmuszona była zwolnić, bo utknęła między krawędziami skały. Jakby tego mało, przelatując przez zagajnik zdała sobie sprawę z tego, że właśnie znajduje się pod Bijącą Wierzbą. I w momencie, kiedy o tym pomyślała oberwała solidnie gałęziami po plecach, zupełnie się tego nie spodziewając. Na domiar złego, kiedy zaczęła manewry omijania poszczególnych gałęzi, drzewo jak na złość mocno smagnęło ją jedną z nich po twarzy, a Ode momentalnie poczuła pulsujący ból i krew ściekającą jej z nosa po wargach. -Cholera jasna! - zaklęła pod nosem i chwyciła się za złamaną najprawdopodobniej kość. Na szczęście w oddali widziała już kolejną przeszkodę w postaci klifu i pewna, że uda jej się pokonać to nagłe pochylenie terenu z wykorzystaniem zwodu Wrońskiego, mocno się przeliczyła. Nie zdążyła wyhamować i spadła prosto w dół do lodowatej wody. Jedyne szczęście, że zapomniała wtedy o złamanym nosie... Kiedy już wydostała się z jeziora, cała przemoknięta nie poddawała się. Wskoczyła znów na miotłę i już przy końcowi trasy napotkała chochliki kornwalijskie, które o dziwo były na tyle miłe, że pokazały jej skrót, dzięki któremu nadrobiła sporo czasu, który wcześniej straciła na przeszkody. I mimo, że poobijana i mokra jak psidwak, z zakrwawioną twarzą, ale skończyła z całkiem przyzwoitym czasem.
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Kostki:5, 4, 1, 6, 4, 4, dorzut za tornado Wynik: 60 + 5 – 1 + 5 + 6 + 5 = 80 minut Efekty: dresy rip, złamany nos i ogólnie siniaki/stłuczenia oraz przeziębienie
Obudzona o niedorzecznie wcześniej porze raczej nie mogła mieć dobrego humoru. Próbując nie myśleć o tym, co działo się poprzedniej nocy, szybko się ogarnęła i stawiła na zbiórce. Gdy usłyszałam że mają biegać, po cichutku jęknęła. No cóż, mus to mus, nie ma co wkurzać profesora Avgusta. Gdy zebrali się wszyscy w grupie, kątem oka zauważyła śliwę pod okiem niedawno poznanego Leroya. Oho, ktoś tu miał owocną noc. Chociaż Val przecież również nie próżnowała. Po tym, jak prawie wypluła płuca podczas przebieżki, przyszedł czas na faktyczny etap zajęć. Musiała się więc skupić, bo już wskakiwali na miotły. Profesor pokrótce przedstawił trasę wyścigu (macie lecieć, o, tam) ale Lloyd nie poświęcała mu należytej uwagi. Co rusz zerkała na Wilkiego, toteż gdy padł sygnał do startu już na wstępie straciła wiele cennych sekund. Ruszyła i nie leciała długo, a jej miotła już wpadła w tornado. Cudownie, może da się to wykorzystać jakoś na swoją korzyść? Jak pomyślała, tak zrobiła i tuż po opanowaniu miotły ustawiła się tak, aby wiatr jej sprzyjał. Potem przyszedł czas na kolejną przeszkodę, nagle znikąd wyrosła przed nią ogromną (a może właśnie nie, bo bardzo wąska) skała. Pomimo tego, że Val była raczej drobna nie udało się zgrabnie przecisnąć, nie dość, nie straciła tu wiele cennych minut to jeszcze rozerwała swoje ulubione dresy po ojcu. Nie było to coś, czego nie naprawi Reparo, ale i tak szkoda. Dobra, później to jakoś ogarnie. Gdy przelatywała slalomem obok zagajnika magicznych drzew, oberwała od nich aż sześć razy. Jedno uderzenie było tak potężne, że Val zaczęła okręcać się wokół własnej osi na miotle. Drugie z pewnością złamało jej nos, bo zaczęła lecieć z niego krew. Trzecie, czwarte, piąte i szóste niemal zwaliło ją na ziemię. Ale cudem i z trudem utrzymała się w powietrzu i już leciała dalej. No cóż, szło jej naprawdę wyśmienicie. Nie zdziwiło jej już wcale, że spadła z pluskiem do wody. Nie pocieszało jej też, nie była w tym sama. Drżąca, wgramoliła się na miotłę i ruszyła dalej. Na Merlina, byle tylko dotrzeć na metę w jednym kawałku. Nieważne z jakim skutkiem. Gdy spotkała stado chochlików, głośno jęknęła. Czego. Jeszcze. Zaczęły ciągnąć za witki jej miotły, ale ona nie zamierzała dać im tej satysfakcji. Jak najskuteczniej pokonać te stwory bez różdżki? Oczywiście siłą humoru. - Z jakiego kraju pochodzi turysta, który zjadł jadłospis? – zapytała, wykrzesując z siebie ostatki pozytywnej energii. To był jedyny żart, jaki przyszedł jej do głowy, a jako, że nie był dobry nie mogła go spalić. - Z Jemenu! Jeśli dały jej spokój i zaniosły się śmiechem, czmychnęła czym prędzej w stronę mety. Jeśli nie, również to zrobiła tylko że nieco wolniej. W każdym razie gdy dotarła na miejsce, odłożyła miotłę, dopadła swój plecak i wyjęła z niego ciepłą kurtkę. Ale czuła, że nie objedzie się bez eliksiru pieprzowego. Ach i jeszcze ten nos. Krew się z niego już nie lała, ale i tak potrzebowała bohatera, który rzuci na nią Episkey. Przecież nie będzie sama się leczyć, to trochę jak polewanie sobie wódki. Smutne.
Thomas Maguire
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 179
C. szczególne : mam piękne, wypielęgnowane loki i prawnicze powiedzonka na podorędziu
Nie wiem dlaczego łudziłem się, że wycieczka z Antoszą będzie luźna i przyjemna, ale to tylko podkreśla jak bardzo jestem naiwny. Matko boska, co za horror. Ledwo żywy dobiegam do ruin areny, bardzo z siebie zadowolony, że przeżyłem, kiedy okazuje się, że to dopiero rozgrzewka. Chce mi się płakać, moje mięśnie płoną i okazuje się, że mam ich znacznie więcej niż myślałem, ale jakimś cudem wskakuję na miotłę, żeby zabrać się za ćwiczenia. Wypatruję obiecanych okręgów, kiedy nagle wpadam w jakiś wir i muszę opanować moją miotłę. Wychodzi jednak na to, że jestem urodzonym miotlarzem, bo myk pyk cyk i wychodzę z tego pojedynku jako zwycięzca, a żeby tego było mało, zgrabnie obliczam trajektorię lotu i nieco przyspieszam. Przez to wszystko nie wyhamowuję na czas przed jakąś szczeliną i pomimo drobnej sylwetki, zaklinowałem się pomiędzy skałami, a co gorsza – rozrywam ulubiony dresik, który pomogła mi wybrać Zofinda z okazji tej wycieczki. Zapłaczę się, jeśli okaże się, że dzieło sztuki mesje Koltą jest odporne na reparo, a ja niepotrzebnie przejebałem tyle galeonów. Jestem tak zdruzgotany tym wszystkim, że w zagajniku wpierdalam się w niemalże wszystkie gałęzie, a jedna z nich uderza mnie tak mocno, że czuję jak krew zalewa moją piękną buzię. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie będę miał nosa jak jakiś zakapior i Sebix z osiedla i skupiam się na pozostałej części trasy. Dlatego jestem gotowy i pikuję w dół niczym orzeł, unikając zarówno wody, jak i bliskiego spotkania ze skałą, po którym pewnie obudziłbym się na oddziale intensywnej opieki w Mungu. Maksymalnie podbudowany, śmigam dalej i wtedy sprawdza się zasada, że jeśli coś ci wyjdzie to następnym razem na pewno coś koncertowo spierdolisz. Chochliki bezczelnie zrzucają mnie z miotły i odlatują z nią w stronę wschodzącego słońca, a ja zrezygnowany patrzę na to wszystko z dołu, cały posiniaczony i ubłocony. Nie wiem jakim cudem docieram do końca, ale po tym wszystkim piekło nie jest mi już straszne.
Nie jestem ani trochę zaskoczony ani wczesną pobudką, którą przyjmuję z godnością ani tym, że katorżniczy bieg to dopiero rozgrzewka. Bieg pokonuję w umiarkowanym tempie, oszczędzając siły na dalsze aktywności, jednocześnie też się nie opierdalam, bo nie tego byłem nauczony w domu. Potem już wskakuję na miotłę i kiedy trafiam na dziwny wir, wykorzystuję możliwości miotły i swoje umiejętności, aby uniknąć tej pułapki, po chwili mknąc już dalej. Jestem niestety zmuszony zatrzymać się przy szczelinie, bo moja postura nie pozwala mi ot tak na chillu przelecieć między skałami. Szkoda mi dresiku, ale to mój najmniejszy problem, bo przede mną jeszcze długa droga tego wspaniałego toru. Co za doski trening!! Zmieniam zdanie o tym całym przedsięwzięciu w momencie, kiedy z całej siły obrywam jakimiś gałęziami po ryju. Usilnie staram się ogarnąć ten slalom, ale drzewa bezlitośnie napierdalają mnie z każdej strony. Powtarzam sobie, że ból to oznaka, że żyję i że najzwyczajniej w świecie się staram, a to najważniejsze i zdeterminowany docieram do klifu. Tam zgrabnie nawiguję miotłę, powtarzając zwód Wrońskiego, który niejednokrotnie ćwiczyłem z matką. Ledwo odzyskuję równowagę i nabieram odpowiedniej prędkości, dostrzegam przed sobą zgraję chochlików. Nie jestem w stanie im umknąć i ani się obejrzę, a już ląduję na ziemi. Skurwysyny porwały mi miotłę, więc dalszą część trasy pokonuję truchtem, napędzany złością na te małe skurwibąki.
______________________
inspired by the fear of being average
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Była pod wrażeniem, że udało jej się wstać i pobiec za Antoszą, ale nic jej nie napędzało tak mocno jak świadomość, że jeszcze niedawno siedziała na wózku i mogła pomarzyć o takich aktywnościach, a w tamtych chwilach wiele by dała za taką możliwość. Dlatego bez zbędnego narzekania przebierała nóżkami, aby po tym półmaratonie zgarnąć miotłę i dalszą część trasy pokonać już w powietrzu. Bez większego problemu była w stanie wydostać się z mini tornada i przy okazji przyspieszyć. Nic jej tak nie uskrzydlało jak dobra prędkość i wiatr we włosach, adrenalina buzująca w żyłach. Niczym zgrabna lunaballa przecisnęła się przez szczelinę, wykorzystując przy tym swój atut, którym w tym przypadku była chuda sylwetka. Ta niestety nie pomogła jej przy unikach gałęzi, które w dzikim szale próbowały ją dosięgnąć i zranić (zresztą bardzo skutecznie). Nieco obolała kontynuowała lot, a na widok klifu, ścisnęła mocniej za trzonek miotły, a potem ostro zapikowała tuż przy skale i poderwała się energicznie w górę, gdy była przy samej wodzie. Gdy zorientowała się, że całość wykonała całkiem sprytnie, aż uśmiechnęła się pod nosem i napędzana dodatkową energią, pofrunęła wprost na zgraję chochlików, które nie dość, że nie zamierzały jej zrobić krzywdy to jeszcze w dodatku pokazały jakiś elegancki skrót, dzięki czemu znacznie szybciej ukończyła całą trasę. Swój swojego pozna, zachichotała pod nosem i zgrabnie wylądowała na mecie.
______________________
Elaine Morieu
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : fioletowe paznokcie, charakterystyczny zapach perfumy(mieszanka cytryny, mandarynki, konwalii, jaśminu i drzewa sandałowego)
Kostki:3,2,3,6,2,6, dorzut do kostki "tornado" - 4 Wynik: 60+3-4(tornado)-6(gałęzie)-5(chochliki)=48 minut
Pobudka o wczesnej porze nigdy mi nie przeszkadzała. Zazwyczaj wstawałam na długo przed tym, jak reszta uczniów otwierała swoje oczy, marudząc i prosząc o jeszcze pięć minut. Moje wczorajsze rendez-vous z akromantulą wciąż mnie prześladowało i sprowadzało myśli to bardzo nieprzyjemnych rzeczy. Bieg przez knieje stanowił zatem świetny punkt dla oczyszczenia umysłu i skupienia się na tym, co lubiłam. Kiedy do tego wszystkiego doszedł wyścig na miotle - byłam wręcz wniebowzięta. Wystartowaliśmy z jednego punktu, dlatego nie rozpędzałam się zbytnio, dając miejsce dla popisu innym. Byłam pewna, że będzie sporo przepychanek, łokci w żebra, czy nawet kopniaków, mających zapewnić spowolnienie przeciwnika czy też dostęp do lepszej trajektorii lotu. Widok ludzi przed sobą, którzy wpadli w magiczny wir zdołał mnie przygotować do tego, co miało mnie złapać za te parę sekund. Wykorzystałam pęd wiatru, który wyrzucił mnie przed siebie i dodał prędkości do mojej miotły, z której możliwości zaczęłam korzystać w pełni. Następnie pojawiła się wielka skała z widocznym wąskim przejściem. Nie miałam zbytnio czasu na zwolnienie czy zmienienie trajektorii lotu, także zapikowałam w tej otwór, mając cholerną nadzieję, że się nie rozbiję. Zdołałam się zmieścić, wylatując po drugiej stronie skały prosto w gaj pełen bijących gałęzi. Wymijałam je zwinnie, niekiedy o mały włos, nie pozwalając ani jednej na choćby draśniecie mnie czy miotły. Później dotarłam do klifu, wymuszającym na mnie wykonanie dość trudnego zwrotu przy dużej szybkości. To też mi się udało, chociaż nie tak łatwo i płynnie jak poprzednie przeszkody. Na sam koniec czekały na mnie chochliki...wskazujące mi skrót na trasie. Tego to nawet w najpiękniejszych snach bym się nie spodziewała. Wleciałam na linię mety z dużą prędkością, lądując gdzieś na uboczu, ale nie zsiadając z miotły.
Nienawidził pobudek przed ludzką porą, ale też nie narzekał przesadnie. Skupił się na biegu, który jak podejrzewał, był tylko formą dobudzenia ich i rozgrzewką przed właściwymi zajęciami. Wyścig, jaki dla nich zaplanowano, zapowiadał się ciekawie, ale Norwood wolał nie przeceniać swoich zdolności. Mimo wszystko nie był pasjonatem miotlarstwa, a po prostu brał udział w tej zabawie dla wysiłku fizycznego. Nic więcej, a więc nie sądził, żeby tak naprawdę miał być wybitny w trakcie wyścigu. Mimo to próbował dać z siebie wszystko, choć już na początku odkrył, że zdecydowanie wyścig w terenie będzie inny od tego, jaki mogli urządzać w Hogwarcie. Kiedy wpadł w tornado, zbyt wiele czasu zajęło mu ujarzmianie miotły, żeby mógł zakładać, że pokona trasę w odpowiednim tempie. Zaskoczeniem było jednak pokonanie szczeliny, w jaką należało się wcisnąć, aby wyminąć ogromną skałę. Obawiał się, że przez swój wzrost nie zdoła pokonać tej przeszkody, ale widać tym razem uśmiechnęło się do niego szczęście, które trwało dosłownie chwilę. Kolejną przeszkodą okazała się Bijąca Wierzba, albo inne podobne drzewo. Nie było czasu przyglądać się jego liściom i budowie, kiedy gałęzie zaczęły atakować wszystkich przelatujących. Norwood także starał się unikać ciosów, które mimo to sięgnęły go trzy razy, za ostatnim tak mocno uderzając w jego bok, że miał problem swobodnie oddychać. Jeśli się nie mylił, miał stłuczone żebro, jednak nie było czasu na sprawdzanie tego. Przed nim trasa prowadziła przy klifie, nakazując pikowanie w dół. Ku swojemu zadowoleniu, pomimo obolałych żeber, zdołał poderwać miotłę, unikając ochlapania wodą. Ostatnią przeszkodą okazały się chochliki, a przynajmniej tak mu się wydawalo, gdyby nie to, że stworzenia poprowadziły go skrótem, ułatwiając ostatecznie przelot na metę. Był obolały, ale przynajmniej nie doleciał na miejsce jako ostatni.
Jestem tak zaspany, że ledwo ogarniam, co się wokół mnie dzieje. Jasne, może i przywykłem do wczesnego wstawania i nie znam innego trybu życia, ale wycieczki wiążą się, jak widać, z zupełnie innymi zasadami, a spanie w namiocie zdecydowanie nie sprzyja odpowiedniemu odpoczynkowi. Do tego wszystko mnie boli i... cóż, muszę przyznać, że od lat nie siedziałem na miotle. To mnie stresuje, no bo lekcję prowadzi pan Avgust i nie chcę źle przed nim wypaść. Wolałbym biegać przez godzinę. Generalnie latanie nie jest czymś, co mnie szczególnie interesuje. To znaczy same miotły są w porządku, ale Quidditch i wiążące się z nim kontuzje za bardzo mnie przerażają. No i boję się upadku z miotły i tego, co może się w związku z nim stać. Postanawiam jednak dać z siebie wszystko. Nie nastawiam się na zwycięstwo, nie jestem nawet w szkolnej drużynie, w przeciwieństwie do wielu innych osób, które się tutaj znajdowały. Szybko potwierdzam swoje przypuszczenia, kiedy po wystartowaniu (o dziwo całkiem zgrabnym i szybkim) pokonuje mnie pierwsza przeszkoda. Moja miotła wpada w wir, a wraz z nią i ja, i przez moment jestem przekonany, że spadnę. Zajmuje mi koszmarnie dużo czasu wylecenie z tego przeklętego tornada. Przez szczelinę przeciskam się bez problemu, ale nie mają z tym nic wspólnego wspaniałe umiejętności, a wątła sylwetka. Jestem szczupły i owszem, mam wyćwiczone mięśnie, ale zdecydowanie nie można nazwać mnie barczystym. Nigdy nie pracowałem nad tym, żeby przybrać na objętości, a wręcz przeciwnie – w tańcu to lekkość i filigranowość były dla mnie istotne. Potem było już tylko gorzej. Gałąź uderza mnie w twarz, głęboko rozcinając mi policzek i wargę, a przy klifie niestety nie daję rady wyhamować i ląduję prosto w wodzie, robiąc z siebie pośmiewisko. Na jedno to lepiej, bo przynajmniej zmywa mi z twarzy krew, ale jednak marznę okropnie, nawet mimo tego, że rzucam na siebie silverto. O dobrym wyniku mogę już zapomnieć, ale nie przejmuję się tym zbytnio. Nie mam na to zresztą czasu, bo oto chochliki (chochliki!!!) zgodnie zrzucają mnie z miotły prosto w błoto. Lecąc w dół, myślę tylko o tym, że zaraz coś sobie paskudnie złamię i miną miesiące, zanim wrócę do tańca. Kończy się jednak na obitym tyłku, rozerwanej na strzępy dumie, zadźganej ambicji i niewybrednych ruskich przekleństwach, którymi sowicie obdarzam przeklęte niebieskie skurwysyny. Ale i tak postanawiam dokończyć wyścig. Terry wyprzedza mnie tuż przed metą, a ja o dziwo nie jestem ostatni. Nie poprawia mi to jednak szczególnie humoru, jestem obity, zmarznięty, brudny od błota, a z wargi wciąż cieknie mi świeża krew, zalewając usta swoim paskudnym, metalicznym smakiem.
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Wstawanie o niedorzecznie wczesnej porze nie było dla niej ani nową, ani niespotykaną koncepcją. A fakt, że zostało to zarządzone przez rosyjskiego trenera, cóż, hits close to home. Codziennie biegała o poranku i choć po meczu zdecydowanie doceniłaby jakiś odpoczynek dla mięśni, to też nie tak, że sama aktywność jakoś jej przeszkadzała. Ubrała się właściwie, włożyła, jak zawsze zresztą, ocieplacze na kostki i łydki – ścięgna wszak trzeba było szanować – i ruszyła na przebieżkę, szybko wchodzą w biegowy trans. Zazwyczaj była głośna, wszędzie jej było pełno, a emocjonalnie buchała parą szczęścia, jednak podczas ćwiczeń naprawdę się wyciszała, skupiała, zyskiwała tunelową wizję na cel i mało rzeczy było w stanie ją z niego wyrwać. Chyba że były to przeszkody na wyścigu miotlarskim. Oczywiście, że z największym zapałem wskoczyła na miotłę i chyba zapału tego miała w sobie za dużo, kiedy to zabrakło jej miejsca na ostrożność. Ta by się jej zdecydowanie przydała – wpadnięcie w magiczny wir nie należało do najprzyjemniejszych i ledwo dała radę utrzymać się na swojej miotle. Zresztą, wywiało ją tak daleko, że naprawdę nie byłoby różnicy, gdyby się jednak nie utrzymała. Nie było co jednak płakać nad rozlanym… Wirem powietrza? Trzeba było działać! Ta sama drobna postura, przez którą wywiało ją tak daleko, teraz jej pomogła. Tak przyspieszyła tempa, że gdyby nie naprawdę mikra postawa, pewnie nie wcisnęłaby się w szczelinę. Czasami metr pięćdziesiąt sześć miało swoje uroki, prześlizgnęła się bowiem przez szparę jak nóż przez ciepłe masło. Na bijącej wierzbie była prawie tak samo sprytna. Prawie, bo jednak oberwała jeden raz w nadgarstek. Poczuła w nim dyskomfort, zwichnięty? Machnęła na to ręką, oczywiście tylko w przenośni, wszak ta była, jak już wprawnym, widzącym wiele własnych obrażeń okiem oceniła – zwichnieta – i leciała dalej. Znacznie sprawniej ominęła wodę, udało jej się poderwać na tyle mocno, że nie zderzyła się z taflą. Za to z nią zderzyły się chochliki, które wyjątkowo chciały ją zatrzymać w miejscu i odmawiały puszczenia jej, chcąc usłyszeć coś zabawnego. Takich historii Remy miała wiele, więc, nie zastanawiając się długo, powiedziała jaki wspaniały wjazd chciała odstawić na otwarcie roku szkolnego. Podziałało. Znalazła się na mecie całkiem szybko, tylko z jednym uszkodzeniem, które łatwo można było zaleczyć zaklęciem. Ogólnie rzecz ujmując – udany trening!
Antosha Avgust
Wiek : 46
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185
C. szczególne : mocny rosyjski akcent, niski głos; poważny, nieprzystępny i mało ekspresyjny
Podsumowanie Trzy pierwsze osoby otrzymują punkty dla domu, każdy kto napisał sprawozdanie+wyścig - 2 punkty z GM do kuferka, a każdy kto napisał jedno lub drugie - 1 punkt. Jeśli komuś bardzo zależy na tym żeby ten punkt jednak dostać to dopóki nie pojawi się etap z uzdrawiania można tu jeszcze napisać, tylko nie będziecie wtedy wzięci pod uwagę w rankingu, czyli bez względu na wynik doliczacie tyle żeby dolecieć na metę jako ostatni, po mecenasie (WSTYD I HAŃBA).