Dzień rozpoczął się marnie, to można było od razu zauważyć. Lub inaczej; nawet ślepiec by dostrzegł, że nic nie zwiastowało dla doktor Hazel dobrego dnia. Zdecydowanie, nie pamiętała zbyt wiele z poprzedniego wieczoru. Każda cząstka jej ciała obwieszczała wszem, że musiał on być pełen wrażeń. Niekoniecznie tych pozytywnych, patrząc na to, jak się w tym momencie czuła. Ciężka głowa zalegała na poduszce nie zdolna do podniesienia się. Z kącika ust sączyła się ślina na i tak zmoczoną trochę poduszkę. A czyjaś delikatna dłoń wciąż spoczywała na kobiecym biuście. Gołym kobiecym biuście. Równy oddech innej osoby upewniał ją w przekonaniu, że wciąż żyje. Dobrze, nie chciała mieć kolejnej śmierci na swoim sumieniu. CO SIĘ KURWA WCZORAJ DZIAŁO?! to pytanie nie dawało jej spokoju od momentu, kiedy tylko otworzyła oczy i pozwoliła myślą błądzić, wspominać niekoniecznie chlubne wydarzenia. Trzeba wstać, powiedziała sobie w myślach i zaczęła powoli podnosić swoje ciało. Najpierw jedna ręka, później druga podparła się o materac łóżka, by po chwili pomóc w udźwignięciu torsu i głowy do pozycji siedzącej. Obca dłoń ześlizgnęła się po gładkim ciele, jakby całkowicie bezwładnie, a jej właścicielka obróciła się na drugi bok i mocniej naciągnęła kołdrę na swoje nagie ciało. Diana spojrzała tylko w tamtym kierunku, ale nawet nie chciała się zastanawiać kim ona jest. Na to przyjdzie czas później. Teraz były ważniejsze sprawy do załatwienia, jak chociażby odnalezienie odpowiednich prochów, które pomogą przetrwać jej ten dzień. Wstała w końcu na własne nogi i poczuła, jak kręci się jej w głowie. O mało nie zwymiotowała na własne stopy, ale silne torsje ustąpiły równie szybko, co się pojawiły. Czuła się tak, jakby ktoś za chwilę miał jej rozpołowić czaszkę przy użyciu siekiery uderzając w nią wciąż i wciąż, za każdym razem coraz mocniej. Chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie. Tupot bosych stóp roznosił się echem po niewielkim mieszkanku. To uczucie zimnego drewna pod stopami jakoś poprawiało jej ogólnie chujowe samopoczucie. Jeszcze jeden krok. Kolejny. Szafka w kuchni stawała się wcale nie tak odległym celem. W końcu była na tyle blisko, aby Diana mogła dosięgnąć ją dłonią. Zacisnęła palce na gładkiej powierzchni metalowego uchwytu i otworzyła drzwiczki. Koszyk z różnymi środkami przeciwbólowymi znajdował się w środku, tak jak go zostawiła. Odnalezienie ibupromu nie stanowiło dla niej żadnego wyzwania. Niemal po omacku namacała odpowiednie opakowanie i z metalowego listka wycisnęła od razu trzy niewielkie tabletki. Wsadziła je do ust i od razu przełknęła. Następnie podeszła do zlewu i odkręciła kurek z wodą. Nachyliwszy się, łapczywie wypiła kilka potężnych haustów, aby upewnić się, że tabletki nie utkną w niepożądanym miejscu, tylko do razu trafią do żołądka i zaczną działać, tym samym uśmierzając jej ból. Oparła się ciężko dłońmi o drewniany blat i zamknęła oczy. Chyba przyszedł czas zmierzenia się z rzeczywistością i wspomnienie tego, co się stało. Wiedziała, że kiedyś i tak przyjdzie jej to zrobić, ale chciała odwlekać ten moment najdłużej jak to tylko możliwe. Jej oczy zaszkliły się w momencie, na samą myśl o sali operacyjnej, skalpelu, o tych wszystkich obecnych tam docentach i chirurgach. I te słowa w szatni, że każdemu mogło się to przytrafić. Że nie mogła nic zrobić ponad to, czego już dokonała. Nie wierzyła im. Sądziła, że c o ś jeszcze zrobić mogła. Chociaż jej umysł również podpowiadał, że nie ma racji. Wszyscy wokół wiedzieli, że sprawa była przegrana, w momencie, gdy ten chłopak trafił na stół. Ale ona musiała po prostu spróbować. Wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Godzina 23.30 poprzedniego dnia. Diana siedziała w dyżurce już szóstą godzinę, a wciąż nic ważnego się nie działo. Ot, na ostry dyżur trafiła pacjentka do szycia, kobieta z silnymi torsjami powodowanymi bólem miesiączkowym, jakiś nastolatek z niegroźnym złamaniem. Spokojny wieczór. Spokojny dyżur. Oglądała telewizję z nadzieją, że za dwie i pół godziny wyjdzie zgodnie z planem. Charles miał dzisiaj urodziny. Będzie pierwszą osobą, która złoży mu życzenia. To będzie wspaniały dzień, bo przecież miała wolne od pracy. Mogli go spędzić razem. Uśmiechała się na samą myśl o tym. Nagle na korytarzu zaczęło się dziać jakieś poruszenie. Cisza i spokój została przerwana przez nagły przyjazd karetki i krzyk innych lekarzy. Gdzie jest Hazel?! Szybko, dajcie Hazel na 1 salę! NIE MA KURWA CZASU! Słysząc to Diana w momencie zerwała się na równe nogi i znajdowała się w najwyższym stanie gotowości. Wypadła na korytarz niczym strzała, a kiedy zobaczyła swojego pacjenta, od razu zrozumiała, dlaczego wymagany był taki pośpiech. Zaintubowany chłopiec w wieku może szesnastu lat leżał bezwiednie na noszach z karetki. Nad nim klęczał ratownik medyczny prowadzący masaż serca, cały umazany jego krwią. Widok był makabryczny. -Wypadek samochodowy w pobliżu Tamizy. Dwie ofiary śmiertelne, chłopak w stanie krytycznym. Prowadzimy masaż serca od 15 minut bo przestał być stabilny w karetce. Załamana lewa ręka, prawa noga i najprawdopodobniej 2 żebra. Podejrzenie wstrząśnienia mózgu. Krwotok do jamy brzusznej. – szybkość z jaką relacjonował pani chirurg jeden z ratowników medycznych to, co miało miejsce, byłby naprawdę imponujący gdyby nie fakt, że tu była cenna każda sekunda. -Potrzebuję dwie minuty, aby się przygotować i umyć. Dajcie mi Chang do pomocy i Cutnisa. Nelson i Abramowić też się przyda. – szybkie zalecenia i pobiegła czym prędzej przed siebie. Kiedy myła dłonie, wparowała do pomieszczenia Chang. Tuż za nią reszta potrzebnych lekarzy i chirurgów. Nie było nawet chwili do stracenia. Zielony fartuch założony, a guma naciągniętych rękawiczek złowrogo cmoknęła na jej przedramionach. Wparowała na salę operacyjną a zaraz za nią wszyscy potrzebni pracownicy szpitala. Wiedziała, że nie mają wiele czasu. Chłopak podpięty był już do odpowiedniej aparatury, która informowała na bieżąco o jego stanie. Serce biło cholernie nierówno. Miała tylko nadzieję, że zdołają go uratować. Najważniejsze było zatamowanie krwotoku. Ona i jej zespół działali niczym dobrze naoliwiona maszyna. Wszystkie niezbędne przedmioty niemal od razu pojawiały się w jej dłoni, kiedy tylko ich zapragnęła. Nie musiała nawet mówić, bo Cutnis już je dla niej szykował i podawał. Ale to nie wystarczało. W pewnym momencie wszyscy usłyszeli ten długi, ciągły dźwięk, który zawsze zwiastował jedno. Defibrylator nawet nie wiedzieć kiedy pojawił się w pobliżu, a łyżki w jej dłoni. -Ładuję. – zakomunikowała. Dźwięk podobny do syczenia rozległ się na Sali. –Strzelam. – przyłożyła łyżki do klatki piersiowej chłopaka i wszystkie dżule mocy zostały posłane do niewinnego ciała. Jednak rytm serca nie wrócił. –Ładuję! –no dawaj mały! – Strzelam! – ponownie, na nic się to zdało. Próbowała jeszcze kilka razy, a gdy to nie skutkowało, przeszła do masażu ręcznego. Naciskała na klatkę piersiową chłopaka modląc się o to, aby serce ruszyło. Nie ruszało. Dopiero po kilkudziesięciu minutach wszyscy się poddali. Ona nie chciała. Ale musiała się poddać. Jej pierwsza śmierć. Pierwszy pacjent, który umarł w jej dłoniach. Czas zgonu określony został na 2:13. Dokładnie 3 minuty po tym, jak Diana miała zakończyć swój dyżur i wrócić do mieszkania Chalresa.
|