Osoby: Daniel Bergmann i @Eiv C. Henley Miejsce rozgrywki: Hogwart Rok rozgrywki: 2016 Okoliczności: niestety wszystko się splata z ryzykiem zauważenia
Ostatnio zmieniony przez Daniel Bergmann dnia Czw Sie 09 2018, 18:21, w całości zmieniany 1 raz
Ciemne, nadzwyczajnie niechciane rozgałęzienia nauczycielskiej profesji - nie potrafiły usnąć, osunąć się w zapomnienie i nieużytek; kolejny dyżur stał przed nim właśnie otworem. Kolejny - w swojej karierze, pierwszy - w poznanym ledwie Hogwarcie, imponującej budowli, pnącego się w strzelistościach ku niebie zamku o labiryntach korytarzy - niepoznanych, okrywających się tajemnicą. Pomimo pory niezaprzeczalnie późnej, nie odczuwał zmęczenia - w sprawdzanych przejściach królował ponadto spokój. Dyżur przybierał więc błogą formę zapoznawczego spaceru, samotnej wycieczki świeżej osoby w kadrze - która dopiero żłobiła w pamięci mapę tak rozległego miejsca. Hogwart był znacznie większy i znacznie bardziej zawiły od Trausnitz - posiadał jednak niepowtarzalną aurę. Nie miał więc, obecne - za złe swym obowiązkom; przynosiły one sporą dozę korzyści, czerpanych pełnymi garściami. Jedynie zasiany półmrok, obfitował plonami rozmycia kształtów, mącił on idealność rejestrowanej wizji - bawił się wzrokiem, nie bawił się niemniej jednak całkowitą percepcją. Swąd tytoniu wbijał się w jego nozdrza, gryzł ściany gardła. Wywołał głód - oczywiście niezdolny do zapełnienia - mężczyzna stawiał więc kroki spokojnie, z lekkością, niczym drapieżnik wyłaniał się zza zakrętu, leniwie rzucając niewerbalne, częściowo pomagające Lumos. - Niezbyt korzystny sposób - oznajmił, spokojnie, dostosowanym tonem wobec zaległej ciszy; którą obecnie z premedytacją rozrywał - na przykuwanie uwagi - dodał, z ironią, lekką pogardą? pobrzmiewającą w głosie (palenie na korytarzu, zwłaszcza - palenie o takiej porze, było w odczuciu Bergmanna zupełnie skrajną głupotą). Lewa ręka, dzierżąca różdżkę, uniosła się oraz rzuciła światło na twarz mężczyzny - z towarzyszącym wiecznie, kilkudniowym zarostem oraz lustrującymi oczami o chłodnej barwie, pokryta naniesionymi przez czas zmarszczkami. Dopiero wtedy, mógł również - dokładniej ujrzeć jej twarz.
Chciała się pieprzyć. Pieprzyć z intensywnością godną meczów Quiddtcha. Pieprzyć na biurku Noela Payne’a, który dziwnym trafem - był zajęty, like always. Czysta kpina, która okraszała te dwie postaci wydawała się irracjonalna w swej iluzorycznej prostocie. Otuleni nutą enigmatycznego sekretu, skąpanego w amoralnej kurtynie nocy, błąkali się wśród korytarzy umysłu splątanego przez wątpliwości dręczące nieustannie. Pierdolone gdybanie. Po co? Ludzie za dużo myślą, pogrążają się we wspomnieniach, rozpamiętywaniu ckliwych obietnic, a przecież Henley była nad wyraz prosta w swej strukturze - nie pamiętała niczego, co dałoby jej świadomość - kim j e s t. Była kimś? Bzdura. Nawet Sweeney nie wierzył w tożsamość nieco młodszej siostry. Wymknięcie z dormitorium nie było trudne, podobnie jak przemykanie po schodach czy tunelach prowadzących na poziom gabinetów nauczycielskich. Nie obchodziło jej nic ponad normę znaną i przestrzeganą od lat; żadnych zasad, oglądania się za siebie, tłumaczenia i wyrzekania z ówczesnych postanowień. Zapewne każdy wiedział. Była z nim jeszcze, kiedy uczył się na ostatnim roku, dlaczego miałoby się cokolwiek teraz zmienić? Niedorzeczne. Zapach nikotyny uniósł się w powietrzu, elektryzował swoją wonią i nie chcąc tracić tego uczucia - zatrzymała się przy jednej ze ścian. Chłód gwałtownie uderzył w jej kruche ciało, wypełniając szczelnie splątane linię żył zimnem, dając poczucie spełnienia porównywanego do orgazmu. Sfinks szedł po jej myśli, odnosiła kolejne sukcesy, a nauczycieli przymykali oko na jej wybryki, które wielu mogły ciążyć. Cień światła nie przestraszył Evelyn Henley. Zmusił ją jedynie do przekrzywienia głowy w bok i obserwowania źródła światła, które zbliżało się coraz bardziej. Dym raz jeszcze znalazł się pomiędzy żebrami dziewczęcia, a na wydobyty dźwięk głosu, który przeciął ciszę, zareagowała cichym parsknięciem i wypuszczeniem sporej kłęby powietrza używki przed siebie. - Uwaga pozostaje skupiona na tym, co mąci spokój, a ja... - zawiesiła głos i strzepnęła popiołek na podłogę. - Tylko palę - nie kłamała, wyjątkowo. Kojarzyła mężczyznę. Nowy? Ten z Trausnitz? Mogłaby się z nim bzykać, tak jak z Noelem. Był przystojny, w jej typie, czego chcieć więcej? Seks to tylko zabawa, która łączy dwoje ludzi, a statusy nadane im przez szkołę? Mrzonka, o której nikt nie pamięta. - Niemiec, right? - zakpiła, po czym wyrzuciła resztkę peta przed siebie. - Przeniesiony niemal z własnej woli... Będzie pan teraz uganiał się za studentkami i wlepiał im szlabany za palenie? Proszę się nie trudzić - powiedziała z przekornością, nieustannie bawiąc się iluzją sytuacji. - Sama mogę pana odwiedzić - bez zaproszenia. - grasz dalej?
Nieregularny pióropusz dymu - wspina się w okolicznym powietrzu; głaszcze mężczyźnie policzki, dosadniej daje się odczuć swą intensywną wonią. Przed napotkaniem, istniały tylko dwie opcje - mogła być albo irracjonalnie głupia, naiwnie zainwestować ufność w swój sprzyjający scenariusz, niedostrzeżenie przez żadne z niepożądanych spojrzeń - bądź wysycona pewnością; bezczelnie zastygła w swym popełnianym grzechu. Pierwszy dyżur. Wyzwanie? Imponowała Bergmannowi tak samo, jak w pierwszej chwili objął ją bez wahania pogardą, dystansem zakorzenionym w wyższości - zachowywanym dla siebie; nie ulegały zmianom nawet - krótko żyjące refleksy, zabłąkane na tafli oczu, nadal pozostających w skupieniu. Wyraz twarzy balansował z niebywałą zwinnością - pomiędzy neutralnym wypraniem z uczuć a leniwą zapowiedzią jak gdyby - pragnącego nastąpić uśmiechu (który jednakże nie nadszedł, nie poddał swą władzą warg). Niezwykłe; uosabiała nieomal każdą cechę, która wewnętrznie leżała, skryta pod szczelną powłoką nauczyciela - istniała jednak pomiędzy nimi gigantyczna różnica, która jak gdyby - zdołała przekreślić wszystko. W normalnych okolicznościach mogłaby wręcz natychmiast spijać nektar zwycięstwa. W swoich standardach, nauczyciel powinien zaoferować jej bełkot przytaczający zasady, szok, zniesmaczenie, wyjaśnianie (jakże żałosne): nie, nie marnował czasu, nie, nie ścigał jej, n i e. Doskonale rzecz jasna wiedział, jaka ponadto intencja pragnęła skrywać się w gładkim, ostatnio wypowiedzianym zdaniu - i wtedy, mógł delikatnie nacisnąć płaszczyznę flirtu (w całej swej niewinności). Niemniej - pozostawał on niepodatny, wyłamywał się, chorobliwie uwielbiał wieloznaczności - nie byłby w stanie oddawać się grze w tak surowej i prymitywnej formie. Nie oznaczało to wycofania, broń wszechmogący Merlinie; oznaczało to jednak coś więcej. Odczekał, cierpliwie - aż skończy swój drobny wywód. - Tylko. - Wychwycił, smakował jakby to słowo, wcześniej wzgardliwie niesione z dziewczęcym głosem. Nie spieszył się; wręcz flegmatycznym ruchem obniżył nieco swą różdżkę, roztaczającą srebrzyste promienie światła. - Określiłbym panią przeciwnie - powiedział; lekkim ruchem nadgarstka wywołał niewerbalne zaklęcie - dzierżony z uporem papieros, zmienił się nagle w bezużyteczny pył, upadający spomiędzy palców Gryfonki. Zbliżył się - nieznacznie, niemniej zmniejszył oddzielającą odległość. - Zbyt późno, zbyt jawnie, zbyt gadatliwie - wymienił spokojnym głosem ewidentną przesadę. Uznała siebie za świętą? Każdy - wyrażał zgodę? Niestety, on nie był każdym. - Zbyt prosto - delikatnie nawiązał, ostatecznie do śmiałej oferty składanych odwiedzin; nie lubił banałów. - Powinienem tłumaczyć? - To będzie długa noc. Nieszkodliwa, w tym swoim - zaczynającym się epizodzie. Miał czas; idealnie on grał na własnych zasadach.
Dla niej była to zabawa wyzuta z emocji. Nie rozróżniała wszak uczuć. Nakreślenie linii charakterystycznej dla złości czy niechęci było nad wyraz trudne, podobnie w układzie analogicznym do tych bardziej pozytywnych wypełnień membrany skóry. Najlepszym dowodem na to była ucieczka po wygraniu Sfinksa i nieoczekiwany powrót na studia, by zdobyć ten przeklęty dyplom. Intencje były szczere, pomimo że nie należały do najprostszych. Zbyt wiele rzeczy uległo deformacji podobnej do irracjonalnego postępowania wobec czynionych zasad wyznawanych przez fanatyków. Kpina. Pierdolona bujda utkana z pięknych słów będących ledwie zalążkiem namacalnego jestestwa, tak iluzorycznie naiwnego, niewykreowanego w potrzebie zachcianki. Pozostawała jednak żywa, pomimo realnej wzgardy dla nic nieznaczącej egzystencji w obliczu dawnych, wzniesionych na piedestały relacji. Pamiętasz? Tkwiła w tej chwili w jednej pozie, bez najmniejszego drgnięcia. Podparta o zimną ścianę tworzyła wokół siebie obronny mur, kiedy to sylwetka mężczyzny zbliżała się i łamała bezpieczną strefę komfortu. Absurd gonił ponad miarę, podążał za nielogicznymi zachowaniami, które po czasie stawały się jedynie enigmatyczną maską złożonych z pełnej kontroli sytuacji działań. Jako nowy nauczyciel, który piastował pieczę nad ukochanym przedmiotem Henley, z którego dorównywała niemal każdemu przełożonemu, powinien wiedzieć - kim była. Musiał zasłyszeć pogłoski, tak jak i ona słyszała je o nim. - Nie jest pan w stanie mnie określać - powiedziała sucho i przystąpiła krok do przodu. Ich klatki piersiowe zetknęły się na moment, zaś wargi Evelyn niebezpiecznie zbliżyły się do jego, omiatając miękką tkankę delikatną strugą powietrza, która przemknęła wzdłuż zwężonej linii męskich ust. Przyglądała mu się z zaciekawieniem, wszak takie dysputy bawiły ją nad wyraz, a łamanie zasad i norm sprawiało niebywałą frajdę. Chyba nie sądził, że ulegnie wobec prowadzonego przez zeń scenariusza? - Nie może pan nawet jasno stwierdzić, którą sobą jestem, gdyż zawsze jesteśmy tutaj we dwie - zagadki, tak samo skąpane były przez jad syczany w twarz Noela, gdy bezczelnie obłapiał tę subtelniejszą wersję Henley. Gemma. Och, słodka Gemmo, cóż się z tobą stało, nieszczęśnico? - Jaka szkoda, że nie mam szesnastu lat... - szepnęła z jawną kpiną, ledwie wyczuwalnie muskając danielowe wargi, po czym lico dziewczęcia rozpromieniło się w pełnym szydery uśmiechu. Krok w tył znów pozwolił na wsparcie o ścianę, a on mógł wyczuć w wypowiadanej frazie podtekst, który zapewne był zgubny w całej, nad wyraz prostej konstrukcji. - Powinnam tłumaczyć? - analogia to aspekty, w których była perfekcjonistką. Musiał być tego świadomy.
Czas - był czynnikiem mnożącym wszechobecną pogardę. Wyższość. Bezczelność. Zagnanie drugiej osoby - dokładnie, prosto w ramiona ślepo zakończonego zaułka - zwącego się bezsilnością; ścieranie dwóch niezachwianych żywiołów, ze zgrzytem oraz wiązkami iskier - wtykanych w pozorne zdania, odkrywające dno wielu znaczeń. Mógł ostatecznie zmienić jej papierosa - w kopiec bezsensownego pyłu, stertę zszarzałych drobin, sennymi piruetami - opadających bezwiednie w stronę podłoża. Nie umiał - jednakże stłamsić - determinacji kąsania, napędzającej, niezwykle przebiegłej pewności. Evelyn Henley; zachłystująca się swoim blaskiem, obecna gwiazda, niesiona w opiewających jej dokonania słowach. Wielka szkoda - zapominała niestety - gwiazdy też umierają, w skarłowaciałej bieli - wydają ostatnie tchnienia w smolistej kuli Wszechświata. Później - osuwają się w cień; czarne, zimne, poddane obróbce czasu. W przypływie swoich sukcesów, mogła być rozliczana t e r a z z pobłażliwością - mogła - przez innych nauczycieli, nie przez Daniela Bergmanna. Zbroja przeciwstawnej pewności nie osuwała się z jego szczupłej sylwetki. Nie przestawał. Nie odchodził. Nie zadowalał się niczym. Któż może wiedzieć? W odmiennych okolicznościach, w alternatywnych zrządzeniach losu - mogących splatać ich egzystencje przypadków, prawdopodobnie chciałby rozrzedzić mgłę jej sekretów. Prawdopodobnie - nie naginałby reguł - wyłącznie płynął, z prądem spontaniczności niebanalnego dialogu. Obecnym razem, jednak - był przede wszystkim profesorem Bergmannem. Nie odejdzie - bez odniesienia zwycięstwa. Wybudzała w nim bestie trudnych do okiełznania uczuć; nienawidził jej otwartości, tego - jak niezachwianie trwała w swoim deptaniu zasad; gardził jej godnym nastoletniego buntu wytknięciem - głupia - wypominaniem niewiedzy, szczyceniem się złożonością w całej oszczędnej formie. Wprawiała w rozsadzające naczynia wrzenie, z nielitościwą rozkoszą zbliżając swe młode wargi; kuszące. Mógł w końcu jednym zaledwie ruchem, przygwoździć ją w pocałunku, zmusić do namiętnego milczenia. Igrała. Igrała ciągle. - Naiwne. - Strumień ocieplonego powietrza, ulotnie obmył oddalające się niczym widmo oblicze; wydech ów mieszał się z wyczuwalnym zapachem perfum - którą skropiona była skóra mężczyzny. Zaskakujące - zamieściła w nim drzazgę - chociaż, paradoksalnie swoim stwierdzeniem wzmagała, jak gdyby - nieugięcie przechowywanych poglądów. Był on z pewnością bezpieczny. Musiał być. Wyobrażanie zbyt dużo byłoby samobójstwem; nie, nie mogła nic wiedzieć nie miała dowodów to jego umysł, ubarwia tamtą wypowiedź prawda? - To bez znaczenia - odpowiedział niespiesznie. Nie rozumiała? Nigdy się nie liczyło wnętrze, nie liczyło się to - co ukryte. Na scenie szkoły - to wszystko, sprowadzono do samej powierzchowności, zachowań i przestrzegania (przynajmniej w pozorach) zasad. Ona złamała reguły - ostentacyjnie, została zauważona. Nic nie musiała tłumaczyć. Nie powinna nawet zaczynać (chociaż - jakże ciekawą była kontynuacja). - Interesuje mnie tylko to, co widoczne. - Z równą zagadkowością ujawniał najczystszą prawdę, od niechcenia, od znudzenia - opuszką palców muskając chłód ściany - zupełnie, jakby - zapełniał wyrwę oczekiwania badaniem chropowatego lica.
Ostatnio zmieniony przez Daniel Bergmann dnia Sob Sie 11 2018, 22:54, w całości zmieniany 1 raz
Czas nie istniał w słowniku Henley, która przez lata karmiona przykrym Obliviate zapominała o najprostszych stwierdzeniach, pojęciach czy nawet formacie, do którego byli przyzwyczajeni inni. Uciekające przez palce dni przypominały łudząco siebie nawzajem; deja vu było potwierdzeniem odbywanych wcześniej spotkań, choć rzeczywiście - te nigdy nie miały miejsca. Analogicznie - Daniel Bergmann pozostawał dla niej obcym człowiekiem, pomimo niewątpliwego faktu, że serce sterowało zachowaniami, którymi on powinien gardzić, jakby w obronie przed osobą (być może) już wcześniej spotkaną. Absurdalność, w której żyła Eiv jawiła się jako nierzeczywista mieszanka emocjonalnej brei, skąpanej w cieczy uczuć wszelakich, tworzących narastającą niepewność w jej drobnej postaci. O b s e s j a. Obserwowała każdą zmianę pojawiającą się na jego twarzy, podobnie jak w ruchu ciała, które chciałaby obedrzeć z materialnej szaty. Wiedział? Nie, z pewnością nie dostrzegał irracjonalnych wyobrażeń młodego dziewczęcia. Profesorski tytuł dawał mu siłę przyciągania, wszak nie ona jedna zapewne pragnęła jego obecności, która poza zajęciami okazałaby się tę najbardziej pożądaną. Wiele studentek szeptało na korytarzach o nauczycielach, których ugościłby w czterech ścianach onirycznego postępowania okraszonego nutą subtelności. (W przypadku gryffonki - byłaby to raczej melodia wygrywana z najdalej wysuniętych kanalików dzikich żądz i podniet.) Różnorodność tematów budzących powszechne zawstydzanie przypominała o ulotności, wszak już za kilka miesięcy pozbędzie się studenckiej szaty i odejdzie; raz na zawsze. Pozostawiając fantazję dotyczące dojrzałych mężczyzn, ustępując miejsca tym odważniejszym, jak gdyby ufnie zakładała zawziętość młodych dziewczyn, które odważyłyby się na złamanie jeszcze większej ilości zasad niż sama zainteresowana. - Raczej pewne - odpowiedziała z taką samą nutą drwiny, co większość wcześniejszych wypowiedzi. Nie przypominała skruszonej, potulnej podopiecznej, będąc jedynie cieniem prawidłowo kreowanej istoty. Iluzja kłamstwa wypełniała ją cała, nadając nowych kształtów i perspektyw. - Nie znamy się, dlatego ocena nie jest adekwatna do realności; zna pan moje imię? Wie pan - kim jestem? Nie, to tylko pusty frazes - szepnęła bez przekonania, po czym wzruszyła lekko ramionami. Nie była pewna, co przyniesie kolejna dawka utkanych sentencji, ale nie mogłaby przerwać, skoro zabrnęła już tak daleko. Gra się toczyła, a jak widać - żadne nie chciało odpuścić. - A co pan widzi? - zapytała, przygryzając lekko wargę i spojrzała kątem oka na dłoń Daniela. Zastanawiało ją jakie są w dotyku, jak miękka faktura skóry mogłaby pieścić jej skryte pod szatą ciało. Nierealne. Zbyt fałszywe. - W innych okolicznościach - wszystko potoczyłoby się inaczej.
Chwast niepewności z rozmachem wydawał owoc; zakorzeniony - pośród zakrętów umysłu, ugruntowany słowem - odbijał się bez strudzenia powtarzalnością echa; rozpraszał szumem, wypuszczał coraz to okazalsze pędy. Wiedziała? Niemożliwe. Nie mogła wiedzieć. Nie miała prawa. Nie ściągnął maski - wrastała niezwykle silnie w ekspresję, w tę powierzchowność tkanek - nakazywała utrzymać nauczycielską niezłomność, nawet - jeśli przypisywane role - to w dużej mierze żałosne spiętrzenia szuflad. Ciemna społeczność, odczuwała potrzebę nazw i sztywnego rozgraniczenia normy dla martwych reguł - przez wszystkich, obdarzonych autonomią rozsądku - spełnianych jedynie iluzorycznie. To było jasne, to było proste, to oczywiste - jest wykroczenie, jest sankcja. Tysiące alternatyw. Mogliby przeistaczać poszczególne czynniki, bawić się tysiącami mniej albo bardziej barwionych szkiców, hipotez - w których to tkwiła prawdopodobność natknięcia. Poświęcając się nierealnym roztrząsaniom tych scenariuszy - można zaprzedać cały udostępniony czas, całe życie a jednak - jakże cudownie było oddawać się różnorakim wyobrażeniom; jej ciała, pod władzą bezwzględnych wpływów, splątanych cieni jego i jej sylwetki; czasu wyznaczanego przez uchodzące westchnienia, odgrywanie - wysycającej się erotyzmem sztuki (zakazanej). Wyłącznie wyobrażenia. Nic z tego - nie mogło być rzeczywiste - pomimo uzależniania od rozmaitych wizji, skłębionych w niezależności czaszki. Pozwolił sobie jedynie - aby obrzucić zaciekawioną studentkę swym niespłoszonym spojrzeniem, wręcz przeciwnie - intensywnym, uważnym przez krótki moment zsuwania się dłoni wzdłuż ściany; nie odprowadzał on wzroku, kiedy znalazła się (znów - na wyobrażonej) wysokości jej piersi, zstępując w stronę podbrzusza. - Wytwory - powiedział wtem; zadrwił - nadgorliwego umysłu. - Dłoń powróciła, grzeczna i ułożona; postać zdystansowała się i oziębła - zdołała już skończyć etap. Żarty - rozprowadzone w postaci (nie)winnej zabawy jednostek, przestały interesować Bergmanna - przechodził prosto, w chłodne obszary konkretów. - Zauważyłem osobę, łamiącą punkty regulaminu - przypomniał spokojnym głosem, tym identycznym, który tłumaczył innym - słuchającym - zaklęcia. - Przykro mi, panno Henley. - Wcale nie było przykro, nawet nie obchodziła go owa kwestia. Wszystko - otrzymywała na własne, nieprzymuszone życzenie. Nie mogła - odwieść go od meritum. - Będzie pani musiała ponieść konsekwencje. - Głos nie wskazywał na jakąkolwiek dwuznaczność. Pełen profesjonalizm.
Byli toksyczni w obliczu wszelkich wypowiadanych fraz, które przenikały z jednej powierzchni ust do drugiej, nadając im swoistego rodzaju enigmy. Uciekali się bowiem do sztuczek, tak skrzętnie skrywając swe prawdziwe oblicze, jak gdyby otrzymując od pokrętnego losu szansę na przetestowanie swoich horrendalnie poukrywanych twarzy - kto szybciej się złamie, jak niewiele ku temu potrzeba. Eiv nie zamierzała dawać mu satysfakcji, kimkolwiek był - dla niej nie miało to znaczenia. Podobnie znaczenia nie miało także stwierdzenie dotyczące wieku, które mogło okazać się jedynie skąpanym w onirycznej sentencji widzimisię, fantazją realizowaną chętniej, aniżeli inne dotychczasowe. Wiedział, że łamanie zasad sprawiało jej niebywałą przyjemność?, dokładnie byłaby w stanie to porównać do orgazmu zalewającego drobną sylwetkę, czyniąc z uniesienia ponadprzeciętne nabożeństwo okraszone wysublimowanym grzechem. Iluzja prostoty skrywała się pod membraną skóry, nadawała mu w ten sposób jeszcze bardziej tajemniczego wydźwięku, do którego - być może - on nigdy nie otrzyma dostępu. Głowa Henley przekrzywiła się lekko, a jasne tęczówki zlustrowały twarz Daniela, gdy ich bliskość stawała się z każdą mijającą chwilą coraz mniejsza. Oddech gryffonki spłycił się, a uśmiech przyozdobił karminowe wargi, nadając jej szerokopasmowej postawy; błąd, ogromny błąd. - Jest pan spostrzegawczy - zakpiła i ułożyła dłoń na jego torsie, po czym wysunęła się z okowów jego ramienia. - Mam jednak inną propozycję - głos ciemnowłosej wybrzmiewał kpiną, pogardą. Tę samą kierowała od początku pod adresem Noela, podobnie jak innych członków grona pedagogiczne, ale czy to posiadało wątpliwe znaczenie? Skąd! Idiotyzmem było sądzenie inaczej. - Przyjmę szlaban bez słowa sprzeciwu, ale to ja zdecyduję o dniu odbycia go i bynajmniej - nie zamierzam babrać się w gównie - lepiej prezentowałabym się pod pana biurkiem- gabinet znajduje się tam gdzie inne, prawda? - zaszczebiotała rozkosznie, niczym słodka trzpiotka, ale czy pojął ów przekaz? Nie była pewna, choć wierzyła, że nie wykaże się głupotą (jak poprzednicy), gdyż żadne otwarte wyznanie nie uleciało spomiędzy jej ust. Ot, zwykła gra domysłów.
Ręka metamorfozy dzierżyła władzę nad formą zastygającej mimiki; zmienił się, owszem, zmienił się niepoznanie. Nieuchronnie zaprzestał balansowania, niebezpiecznego tańca tuż na krawędzi zatracenia się w erotycznym, bezpruderyjnym przekazie; poniekąd - całkowicie wbrew sobie. Oblicze nauczyciela, nużący, wyprany schemat rozpraszany był tylko przez żywy błysk w jego oczach, zbłąkane refleksy w jasnoniebieskich pierścieniach - powlekanych niezbędną wilgocią. Reszta - została przewidywalna, niemrawa w swej zwyczajności, niewzruszona i nieciekawa. Zatrzymał rwące się w stronę biegu pragnienia - które pragnęły usidlić jej niepozorną postać - całkowicie wbrew lodowatym okowom chrzęszczących niemiło zasad. Jako profesor i jako osoba, Daniel Bergmann odwiecznie żądał postawienia na swoim - za wszelką, możliwą cenę. Praktycznie był pozbawiony znajomości ugody, tym bardziej jej stosowania; jej bezczelność była zarówno śmieszna jak niebywale krucha. (Nawet, jeżeli głodny był dziewczęcego ciała - istniały ważniejsze kwestie.) - Mamy odmienne definicje szlabanu - zauważył, z lekko uwydatnioną pogardą; nie przejmował się drwiną - rzecz jasna, rozdawał w owej rozgrywce karty. Miał znacznie większą paletę barw możliwości, miał po swej stronie - wszelkie pozory regulaminów, suche, wyprane z uczuciowości teksty. Miał władzę - oraz nie lękał się z niej korzystać. Evelyn Henley nie mogła być wolna, nie mogła narzucać wizji, nie mogła się doczekać spełnienia swojej (nie)racji. - Niestety - dodał, niedługo później; wibrującym w pewności głosem - moja będzie decydująca. - Głęboki tembr - dosadnie przecinał rozpostarte pomiędzy nimi powietrze. Leniwy uśmiech przybłąkał się, promieniował pogardą oraz wrażeniem dominowania. Wrażeniem, złudzeniem - niemniej przyjemnym, gwarantowanym przez normy. - Na przyjemności znajdzie pani czas - wytknął, bawiąc się nadal tym wszystkim - później. Szlaban nie mógł być przyjemnością.
Igrała perfidnie, byle rozpoznać te najprostsze, najzwyklejsze reakcje na wypowiadane słowa, które ulatywały spomiędzy jej spierzchniętych warg. Eiv kochała się w grze domysłów, jak gdyby były one czymś ponad wymiar, toteż dysputa z Danielem Bergmannem wydawała się być ponad wymiarowa. Nieustannie żałowała, że przyszedł tak późno, a ona już niebawem opuści szkołę, choć dlaczego nie miałaby wtedy ziścić własnych planów opartych o chwilę zapomnienia, niczym rzucone Obliviate? Irracjonalne gdybanie. - Nie mamy – odparła butnie, nad wyraz pewnie, jeszcze pewniej niż chwilę wcześniej składana propozycja. Uśmiech przyozdobił jej lico, które emanowało swoistego rodzaju enigmą, tak obcą od zaznanej do tej pory. - Pana ograniczają reguły i próbuje ich pan przestrzegać, ale jaki jest sens, skoro umysł pragnie czegoś zupełnie innego? – każde kolejne słowo wypowiadała równoważąc je z krokami, byle znaleźć się blisko, byle znów drobną dłonią dotknąć go – na krótką chwilę. Opuszki przemierzyły ścieżkę od mostka, aż po linię, pod którą wyczuła bijące serce i przekrzywiła subtelnie głowę, obserwując postać Daniela Bergmanna uważniej niż do tej pory. - Niestety, nie znam pojęcia uległości – próbował dominować, wyznaczać tempo tej zabawy, ale Henley miała swój pomysł na przebieg spotkania. Oczywistym zatem było, że mogła go zwodzić, obiecywać, że stawi się na czas w odpowiednim dniu, ale prawda była zgoła inna; musiałaby doprawdy tego chcieć, a teraz ochota jawiła się na zupełnie odległych terenach niż te akceptowalne przez społeczeństwo. - Postaram się zatem zrobić wyjątek, dla pana… – szepnęła cicho, po czym spuściła dłonie i zmrużyła nieznacznie oczy w zastanowieniu. - Przyjemnością byłby spacer do pańskiego gabinetu, choć przecież trzyma się pan twardych zasad – w przeciwieństwie do mnie - skwitowała butnie, choć wiedziała, że nie powinna. Przeginała, zapędzała się zbyt daleko, ale skoro powiedziała już jedno to musiała dodać i drugie, prawda? - Mam wyczekiwać sowy?
Z a b a w n e; Daniel Bergmann odczuwał trudną do poskromienia ochotę - aby wybuchnąć - zrodzonym w fałdach głosowych śmiechem. Najchętniej zakpiłby z przybranego układu rozprzestrzenianych z ironicznością wytykań, pozwolił drwinie uchodzić z poświatą powtarzalności echa. Owszem - emanująca bezczelnością Gryfonka wybudzała w nim żądze, sprowadzała wijące się wewnątrz niego odczucia - których powinien nade wszystko unikać; spełniając rolę nowo zatrudnionego nauczyciela, zdecydowana część spojrzeń zakotwiczała się intensywnie, dokładnie w jego sylwetce - w każdym czynionym ruchu. Czy to niemniej jednak świadczyło o górnolotnym pragnieniu wywiązywania się z reguł? Znowu był w stanie utopić się w bagnie grzechu; mógłby - chociaż rozsądek sprawował nadrzędną rolę. Wszystko, co zapadało ze strony Evelyn Henley - składało się z nietrwałości słów; słowa, krótko żyjące słowa - tak nieuchwytne, niczym wyobrażenia kłębiące się w jego głowie. Nie mogła z pomocą słów skruszyć roztaczających się w społeczeństwie barier. Każdy był: uwięziony skrępowany gdy pozostawał w polu rażenia niechcianych, spoczywających tras wzroku. - Zasady trzymają każdego już same w swojej istocie - odpowiedział niespiesznie; nie zdejmował pobłażliwego uśmiechu ze swej ekspresji. Nie trzymał się zasad - one trzymały jego; oraz ją, również - mogła zapierać się, mogła wierzgać lecz prędzej bądź później musiała stanąć przed konsekwencją. Wiedziała? Cóż - w pewnej chwili nastąpi (o ile nie nastąpiło) zderzenie z rzeczywistością. - Jak najbardziej - przyznał już oficjalnie. - Wszelkie informacje zamieszczę w wysłanym liście. - Nie zdołał uwzględniać porwania się słodkim szeptom nieustępliwej pokusy; wyrytą miał silną wizję szlabanu i równie bardzo nie tolerował spóźnień. - Lepiej, żeby pani je rozpatrzyła - przypomniał, nim jeszcze zdołał się już w spokoju oddalić oraz pozbawić Gryffindor należnej porcji punktów. Mogła uniknąć wszelkich nieprzyjemności zgodzić się na współpracę.