Bulwar ciągnie się na kilka kilometrów — od północnego krańca miasta aż do południowego. Położony nad samym brzegiem oceanu, stanowi idealne miejsce na wieczorny spacer lub wypicie popołudniowej kawy w promieniach ciepłego słońca. Brukowana droga ma czerwono-szary kolor, a umieszczone na całej długości ławki mają fantazyjne, białe kształty i pokryte są białym lakierem. Co kilkadziesiąt metrów znajdują się wybrzuszenia — małe placyki, gdzie często można spotkać wózki z przekąskami lub napojami, a także wykupić możliwość popatrzenia przez lunetę na dryfujące nieopodal portu statki.
Westchnęła cicho, wychodząc z pokoju i poprawiając torbę na ramieniu. Było po dwudziestej, księżyc miał niedługo zawitać na niebie. Nadeszła ta faza, na którą wyjątkowo czekała. Pełnia. Była nieco podekscytowana i zdenerwowana, jednak nie opuszczał jej optymizm. Schodząc po schodach i następnie, wychodząc na dwór, odetchnęła głośniej, zaciskając dłonie w pięści. Rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, gdzie dziś chciała spędzić noc. Wycieczka do ruin, pub czy może jakaś plaża? Z delikatnym wzruszeniem ramion ruszyła przed siebie, a odgłos kroków Lanceleyówny nikł w muzyce i panującym na uliczkach chaosie. Był piątek, wieczór dopiero się zaczynał i pełno szalonych turystów ruszało na fiestę. Po trzydziestu minutach dotarła na promenadę, czując na sobie przyjemną, morską bryzę. Było tu znacznie ciszej i spokojniej niż za dnia, życie skupiało się teraz w klubach czy na targach, które mijała. Stały tam ogromne kolejki! Przeczesała palcami pukle rudych, rozpuszczonych włosów, a kąciki ust co chwilę wędrowały ku górze, tworząc subtelny uśmiech. Zastanawiała się, czy to był dobry moment, czy naprawdę była gotowa. Usiadła na ławce, opierając się wygodnie o zimny metal plecami i kładąc torbę na kolanach. Zawiesiła spojrzenie na kołyszącej się tafli oceanu, której zapach wypełnił jej nozdrza. Na szczęście port był daleko i nie mieszał się z rybami czy innymi owocami wody. Miejsce, które zajęła, było usytuowane pod latarnią, więc miała naprawdę jasno. Poprawiła ramiączko od bluzki i wyjęła z torby notes, który po brzegi wypełniony był notatkami z transmutacji. Ostatnia rozmowa z Bergmannem naprawdę dużo jej dała. Animgia. Jej cel, jedno z największych marzeń, kwintesencja ulubionej dziedziny magicznej. Sunęła wzrokiem po zgrabnych literkach, analizując raz jeszcze zawarte w skrupulatnie przygotowywanych od miesięcy notatkach informacje. Umiejętność teoretycznie mógł posiąść każdy, jednak ważne były predyspozycje psychiczne, jak i odpowiednia znajomość praw i zasad transmutacji. Ryzyko było ogromne, przemiana mogła wyjść tylko częściowo, a nawet zabić kandydata, jeśli nie był odpowiednio przygotowany. Cała sztuczka polegała na malutkim listku mandragory, który w ustach musiał zostać przez równy miesiąc, a wszystko zacząć się miało podczas pełni księżyca. Orzechowe ślepia instynktownie spojrzały na niebo, gdzie pojawił się już cień okrągłej tarczy srebrnego strażnika. Nie można było nawet na sekundę przerwać trzymania go w ustach — żucie, połknięcie czy gryzienie, a co najgorzej wypadnięcie — wszystko to sprawiało, że cały proces musiał zostać rozpoczęty od nowa, podczas kolejnej pełni. Gdy potencjalny animag już z tym się uparł — potencjalnie najłatwiejszą częścią, przyszedł czas na warzenie eliksiru, którego głównym składnikiem miał być właśnie wyżej wspomniany liść. Może nie była to najbardziej skomplikowana mikstura, jednak nadal zalecana była ostrożność i finezja, dokładne stosowanie się do instrukcji. Jeden błąd mógł mieć naprawdę okropne konsekwencje. Potem już wystarczyło powiedzieć odpowiednie słowa, inkantację, niczym zaklęcie i przekonać się na własnej skórze, czy wewnętrzne zwierzę zostało obudzone, a ludzka forma porzucona. Mówiło się, że kształt, który mag przybierze, musi odzwierciedlać jego charakter i sposób bycia, pasować. Teoretycznie niemożliwe było przemienienie w magiczne stworzenie, jednak wielu animagów pozostawało niezarejestrowanych i tak naprawdę nikt nie wiedział, do jakiego etapu w przekształcaniu ciała doszli czarodzieje. Najbardziej przerażało ją to, że nie była gotowa, a jej wiedza była zbyt mała. Wszystkie przygotowania poszłyby na marne, eliksir by nie zadziałał i nie stałoby się nic, a tego duma i ambicja ruda by nie zniosła. Dziewczyna ponownie zerknęła na niebo. Księżyc w pełni malował się nad oceanem, tworząc przepiękny obraz. Co więcej, dziś było całkowite jego zaćmienie. Nessa przyglądała się temu zjawisku z zaciekawieniem, pogrążona we własnych myślach i we własnym świecie, czując otaczający Meksyk mrok. Srebrna tarcza stała się pomarańczowa, a dziewczyna wyjęła z torebki niewielkie, metalowe pudełeczko, w którym tkwił listek. Otworzyła je i przyglądała się chwilę roślinie, stukając paznokciami o wieczko, czując wiatr na twarzy. Zagryzła dolną wargę, a gdy tylko srebrne światło znów pojawiło się dookoła, wsunęła go do ust. Przymykając oczy, poczuła nieco gorzkawy i specyficzny spać, instynktownie chcąc pozbyć się przedmiotu z ust. Była jednak zbyt zdeterminowana, więc grzecznie przykleiła go do podniebienia, wsuwając notatki, jak i pudełko do torby. Odgarnęła burzę włosów na plecy, wypuszczając powietrze spomiędzy warg z cichym świstem. Niech się dzieje co chce, nie ma odwrotu. Zostanie tym animagiem, nieważne co miałoby się stać. Przynajmniej spróbuje. Patrzyła jeszcze w niebo przez kilka godzin, rozmyślając i wracając do swoich notatek, dokształcając się — chociaż znała ich treść na pamięć. Było grubo po północy, gdy drobna Szkotka ruszyła się z miejsca i leniwym krokiem ruszyła w stronę centrum miasteczka, myśląc o Mefie, dla którego dzisiejsza noc wcale nie była łatwa i przyjemna.
Praca opiekuna nie ma końca. Nawet kiedy człowiek chce w spokoju przespacerować się po promenadzie, łatwo natknąć się na któregoś ze swoich uczniów, kiedy akurat pakuje się w kłopoty. Jeżeli @Daniel Bergmann liczył na spokojny wieczór, to skończyło się na nadziei. Los miał wobec mężczyzny inne plany i postanowił trochę utrudnić mu wypoczynek w Meksyku.
Możliwe scenariusze: 1-2: Już wchodząc na promenadę usłyszałeś podejrzany hałas. To były głównie hiszpańskie zdania, jednak wypowiedziane mało przyjaznym tonem, co mogło wzbudzić sporą podejrzliwość. Kiedy dotarłeś na miejsce okazało się, że słuch cię nie zawiódł. Przed oczami miałeś naprawdę nieciekawy obraz młodego ucznia, którego akurat szarpał jakiś Meksykanin w średnim wieku. Trudno było zrozumieć dokładnie o co mu chodzi, ale prawdopodobnie próbował wymusić pieniądze od twojego podopiecznego. Rzuć kolejną kostką: Parzysta: Nie musiałeś robić zbyt wiele, na twój widok złodziej spanikował i uciekł zanim zdążyłeś się obejrzeć. Na szczęście nie zdążył niczego sobie przywłaszczyć, wręcz przeciwnie, z kieszeni wypadło mu trochę galeonów. Możesz przygarnąć część z nich. Odnotuj zysk 30 galeonów. Nieparzysta: Przestraszyłeś go, jednak zdążył jeszcze wyrwać chłopakowi pieniądze i rzucić nim o ziemię. Młody potężnie oberwał głowę, na szczęście udało ci się szybko zainterweniować i wyleczyć ranę, która okazała się niewielka. Zdobywasz 1 punkt z Uzdrawiania! 3-4: Spacerując natykasz się na swoją uczennice. Wita się z tobą podchodząc krok bliżej i niestety okazuje się, że jest on dla niej zgubny. Potyka się o kamień i traci równowagę. Czując, że zaraz wpadnie do wody łapie cię mocno za rękę. Niestety również tracisz równowagę i wpadacie oboje. Co gorsza okazuje się, że ktoś wcześniej rozsypał w niej jakiś podejrzany proszek. Rzuć kolejną kostką: Parzysta: Przez cały następny wątek będziesz miał intensywnie czerwoną skórę, od stóp do głów, niestety nie pomijając również twarzy. W dodatku całe ciało będzie swędziało i piekło na przemian. Pamiętaj to uwzględnić w grze! Nieparzysta: Okazuje się, że zabarwiona woda rozpuszcza wasze ubrania. Jest dosyć krępująco, kiedy udaje wam się wydostać na brzeg, ale przynajmniej nic wielkiego wam się nie stało. 5-6: Na jednej z ławek odnajdujesz wzrokiem grupkę bardzo młodych, z pewnością niepełnoletnich uczniów, którzy najwidoczniej urządzili sobie małą imprezę w tak publicznym miejscu. Niezbyt to rozsądne z ich strony, z łatwością dostrzegasz butelkę z alkoholem między nimi. Kiedy idziesz skarcić podopiecznych, jeden z nich spada z ławki. Okazuje się, że zdecydowanie przesadził i wypił za dużo. Pozostało ci bezpiecznie odprowadzić ich do pensjonatu. Musisz trochę go podtrzymywać i niestety po drodze gubisz 20 galeonów. Odnotuj stratę w odpowiednim temacie.
Szuka jej. Rozgląda się intensywnie, przemywa wciąż teren wzrokiem, wyostrza pole widzenia; widok przemykający przez tunel czujnych - o wiele bardziej niż zwykle źrenic. Czyżby już poszła? Dokładnie za młodzieńczymi plecami - tli jeszcze się dźwięk festynu, grasuje zamęt przebranych w fałszywość masek sylwetek, zaklinanych ciał w tańcu, pobłyskujących kieliszków oraz muzyki - zmieszanej wraz z urywkami rozmów. Powietrze poza stłoczeniem wydaje się jakby inne, tak idealnie czyste; czuje, jak gdyby zyskał odnowione kompletnie płuca. Potrzebę na zasilenie ich objęć, wepchnięcie pod klatkę żeber chmury tytoniowego dymu - dławi jedynie szerzący swe panowanie niepokój. Wytrzeźwiał; ostatnio pławił się w niezręcznościach - teraz jeszcze, na idiotyczny koniec, zdołał zgubić ją w tłumie. Gdzie jesteś, Earleen? Miasto wydaje się dziwnie puste. Na promenadzie gaszą mrok lampy, wychylające świetliste łby wyraźnie ponad głowami przechodniów; większość turystów gromadzi się na przyjęciu. Cudowny spokój, chłód nastającej nocy, atrament nieba inkrustowany gwiazdami - które mrugają wśród atmosfery enigmy. Dopiero później, Jerry Davies jest w stanie uchwycić zbłąkaną podobnie do niego samego postać - w oddali. Zarysowanie męskie. Nie. Nie nie nie nie nie. Czy to naprawdę ten kretyn? Każdy rozsądny człowiek skorzystałby z płaszczu niedostrzeżenia - obecnie powierzonego daru w otulającym dystansie, nikt nie zaczynałby - samoistnie - bez głębszych powodów sprzeczki, nie szukałby najzwyczajniej zwady, nie prowokował. Rozsądek jednakże - zaprzecza wewnętrznej naturze Jerry’ego Daviesa, który obśmiewa i pluje w twarz prosto wszelkim społecznym zasadom oraz ugodowości; obwinia ponadto Thomena - szukał wciąż Earleen, zaś dostał w swoim nieszczęściu ten syf jakimś cudem noszący to samo nazwisko. Pedał. Od razu czuje się lepiej, kiedy nasyła w swych myślach hordę losowych wyzwisk. Uśmiech układa się obrzydliwie zdradziecko, snuje kolejną z intryg. Zabawmy się. Oddala się wobec tego - przez chwilę - w bezpieczne objęcia uliczki; jest w stanie stransmutować swój ubiór oraz przybrać oblicze zupełnie kobiece, blondwłose, nawet urzekające. Podchodzi, przygotowany tak, w stronę Wessberga z kuszącą niemal ekspresją, jakby był wprawną kochanką - choć nią rzecz jasna nie jest. - Romantycznie - zaczyna, celowo zmieniając tembr głosu - nie sądzisz? - Geniusz zła - albo po prostu kretyn.
Nie powinien ruszać swoich zacnych czterech liter z miejsca, które mu wyznaczyli. Oczywiste jednak było to, że nie usiedzi w jednym miejscu, szczególnie kiedy było to nakazane przez innych. Nigdy długo nie wytrzymuje w jednym miejscu. Jakby jego ciało samo prosiło się o ruch, jakby potrzebowało ruchu, aby móc normalnie funkcjonować. Oczywiste było również to, że nie wypije ani kropelki więcej tego ohydnego eliksiru, którym poił go uzdrowiciel... Chyba że ktoś wlałby to do jego gardła. Nikt tego nie zrobi... Podobno był dużym chłopcem i sam potrafił o siebie zadbać. Było to kłamstwo, które powtarzają wszyscy, ilekroć tylko widzą rubryczkę z jego wiekiem, czy sam wyraz gęby. Jebać. Pragnął tylko znaleźć Earl. Nie wiedział, czy ta potrzeba brała się z niemego przekazu jej listów, czy po intensywności przekreślonych słów. Czy to wpływ jego drżącej dłoni, która przemykała powoli po pergaminie. Nienawidził listów, jednak dla niej był skłonny pierwszy taki stworzyć. Skoro narzekała na brak jego osoby podczas tego nieszczęsnego wyjazdu, czy byłby sobą, odmawiając jej tych kilku godzin? Pozwolił jej udać się na festyn, nie zawracał jej dupy, wiedząc doskonale, że nie tego w tym momencie by chciała... Chyba już czas. Zgasił kolejnego papierosa, wyrzucając go gdzieś kopnięciem. Jedna natrętna myśl, a może to raczej myśl, która napędziła wodzę wizji i wyobrażeń dotyczących tego wieczoru... Wiedział, że nie poszła sama. A w tym momencie tylko jedna osoba przychodziła mu do głowy. Ostatnio słyszał jakieś kazanie o pozytywnym myśleniu, cóż, szlag go trafia, ilekroć przypomni sobie ten tępy wyraz twarzy... Nie da się przejść obok tego obojętnie. Jako dobry człowiek musi coś z tym zrobić. Takie rzeczy się unicestwia, nie tępi. Wsunął dłonie do kieszeni spodni i odwrócił się w kierunku odgłosów, dochodzących z festynu. Co to do cholery było? Westchnął przeciągle i ruszył w tamtą stronę, gdyby nie ktoś, kto postanowił (prawdopodobnie) odezwać się do jego osoby. Dzisiaj, niekoniecznie skorej do przemiłej i bezsensowej wymiany zdań. Mamusia nauczyła go kilku rzeczy, jednak wysoka kultura osobista to cecha, którą posiadał tylko w momencie, kiedy mógł coś z tego mieć. Nie chciało mu się w to bawić. Miał priorytety. A obcowanie w towarzystwie kusej i powabnej spódniczki go nie interesowało. -Tak, tak. Cudownie.-Machnął lekceważąco dłonią i subtelnie ominął dziewczynę, kierując się dokładnie tam gdzie wcześniej. Coś mówiła? Chyba tak. Nie dosłyszał jej słów prawidłowo... Ignorancja bardzo mocno weszła mu w krew.
Spacer wzdłuż promenady sprawiał wrażenie doskonałego wyjścia; wieczorem miasto ostygło (acz ciągle, kamienny szereg budynków emanował poświatą ciepła). Całe szczęście - bliskość wody w towarzyszącym szlaku była kojącym zbawieniem w reinkarnacji pieszczących włosy podmuchów rześkiego wiatru - niewidzialnym dotykiem obejmującego kroczącą przed siebie sylwetkę. Wypoczywał. Dyżur był oficjalnie skończony - czerpał wobec tego garściami z zasobów wolnego czasu. Nie zwykł wyznaczać sobie konkretnych celów - sama istota przechadzania się w samotności i zawierzenia głębinom rozmyślań, wydawała się doskonałą ucieczką od duszącego ilością osób pokoju w pensjonacie. Oddychał, nareszcie - oddychał w pełni, chwytając w płuca skarb najczystszego powietrza. Nie cieszył się jednak długo swobodą. Kilka wyrwanych strzępków wiedzionej dość agresywnie rozmowy, dotarło do uszu Bergmanna. W pospolitych warunkach - przeszedłby obojętnym krokiem, acz prędko zdołał on dostrzec wśród uczestników podopiecznego. W takich momentach, opiekuńska profesja wracała ze znacznie spotęgowaną potrzebą pozostawania odpowiedzialnym. Nie przetłumaczył żadnego słowa, chociaż pośrednio pojął - wymuszanie pieniędzy? Kradzież? Zbliżył się wobec tego, pewnie - chłód bił od iskrzących się pośród światła lamp, jasnoniebieskich tęczówek. Mężczyzna spanikował - zauważając świadka; pozostawił nawet odpłatność za wykonaną fatygę. Daniel Bergmann uśmiechnął się blado do siebie, zmierzając dalej - zysk galeonów, choć drobny, wydawał się pozytywnym akcentem.
|w innym czasie Nastał wieczór. Nessa leniwym krokiem podniosła się z łóżka, odkładając na bok wcześniej czytaną książkę o opiece nad magicznym stworzeniami. Przeciągnęła się leniwie z cichym mruknięciem, zerkając na zegarek i dochodząc do wniosku, że ma naprawdę sporo czasu, nim zmorzy ją sen. Kolejny raz trafiło ją, jak niewiele czasu zostało do rozpoczęcia roku szkolnego i tym samym wyjazdu z Meksyku, który upływał jej tak przyjemnie. Oczywiście, nie zrobiła wszystkiego, co sobie zaplanowała na te dwa miesiące i nie opracowała wszystkich ksiąg, jednak nie było sensu narzekać. Wzięła więc na ramiona cienką narzutę, schowała do plecaka podręcznik od zaklęć i różdżkę i skierowała się do wyjścia z pokoju, a następnie z pensjonatu. Sprawdzała językiem, czy liść jest na swoim miejscu. Proces dobiegał końca, a ona musiała się bardzo pilnować, żeby na ostatnią chwilę wszystkiego nie popsuć. Włożyła w to naprawdę dużo wysiłku, a im bliżej końca, tym większą ekscytację czuła. Chwilę przed wyjściem, gdy zachodziło słońce, wypowiedziała odpowiednią inkantację, która była niezbędna do właściwego przebiegu sprawy animagii. Odetchnęła głębiej, umiejscawiając mandragorowy liść po wewnętrznej stronie lewego policzka. Przyśpieszyła kroku, czując na twarzy chłodną, oceaniczną bryzę. Spacer wzdłuż promenady zawsze sprawiał jej przyjemność, a skryta za wysokim krzakiem, otoczona murkiem ławeczka na jej krańcu była idealna do praktyki i nauki zaklęć. Zresztą, większość mugoli nie zapuszczała się aż tak daleko od głównego deptaku, wybierając raczej kluby i alkohole ponad zwiedzanie. Usiadła na drewnianym siedzisku, kładąc plecak obok siebie. Wyjęła z niego podręcznik, kładąc go na kolanach i zabierając się za szukanie odpowiedniego rozdziału. Dziś chciała przypomnieć sobie wszystko na temat zaklęcia Patronusa, które umiejscowione było zarówno w materiale dotyczącym samych uroków i zaklęć, jak i obrony przed czarną magią. Był on pozytywną energią, która otrzymała konkretną formę. Stanowiła ona ochronę idealną przeciwko dementorom czy śmierciotulom, a także była metodą komunikacji między czarodziejami, gdy nie miało się niczego innego pod ręką. Zaklęcie to było na bardzo wysokim poziomie, wymagało praktyki i cierpliwości, a wielu dorosłych czarodziejów do dziś nie umiało swojego zwierzęcego opiekuna wyczarować. Aby uzyskać cielesną formę, potrzebne były silne wspomnienia o dobrym, pozytywnym zabarwieniu. Coś, co dawało poczucie ulgi i bezpieczeństwa. Zanim udało się kandydatowi uzyskać postać cielesną, pierwotnie wyczarowywał srebrno-błękitny obłok. Doświadczony czarodziej, który opanował zaklęcie — mógł wybrać, pomiędzy nadaniem mu formy a pozostawieniem go bezkształtnym, w celu ukrycia kształtu. Warto wspomnieć, że pomimo posiadania silnych, szczęśliwych wspomnień — osoba niegodna, zła, nie będzie w stanie wyczarować patronusa. Zaklęcie to świadczyło również o ogromnym potencjale magicznym i pokładach energii. Każde ucieleśnienie zaklęcia utożsamia jego twórcę, jest wyjątkowe. Mogą to być zwierzęta zamieszkujące świat mugoli, a także w drogach wyjątku, istoty magiczne. Albus Dumbledore opracował metodę, która polegała na wykorzystywaniu patronusa jako posłańca. Mógł on przekazywać poufne wiadomości, a także był odporny na czarną magię. Przymknęła oczy, powtarzając w głowie uzyskane informacje. Na myśl jej przyszedł jej własny opiekun, żmijoptak. Cielesna forma zaklęcia nie miała ograniczeń wielkościowych czy kształtów, stąd też, gdy pierwszy raz udało się jej czar rzucić, wcale nie była zdziwiona. Od małego kochała te stworzenia, przynosiły jej szczęście. Miała wrażenie, że doskonale się z nią utożsamiają. Nessa uśmiechnęła się pod nosem, zamykając książkę. Wyjęła z torby różdżkę, ćwicząc kilkanaście minut chwyt oraz wykonywanie odpowiedniego ruchu. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, ale gdy już skończyła, spakowała wszystko do plecaka, wyjęła z niego jabłko i ruszyła gdzieś przed siebie, dochodząc do wniosku, że wcale nie chce się jej spać i nadal może zrobić użytek z młodej nocy. Zwłaszcza że była to jedna z ostatnich w Meksyku.
Agresja nie jest czymś całkowicie obcym - niemniej jednak - wydaje się jemu nieznana, wynaturzona, wyrastająca nagle jak plaga, która zakaża komórki, kreuje wyładowania w kłębach zszarganych nerwów. Tak, Jerry Davies jest teraz wściekły, wrzący w swej bezsilności, w obliczu gromkiego i prześmiewczego śmiechu tak zwanej ironii losu - Thomen Wessberg z kolei jest niczym iskra rozpalająca giętkich tancerzy ognia - spopielających, pełnych - nieuniknionej destrukcji. Szukał on przecież tej lepszej części rodzeństwa - nie, owego wynaturzenia, które najchętniej wybiłoby oba rzędy równiutkich zębów oraz kazało połknąć walające się na podłodze odłamki; Wessberg najpewniej, z olbrzymią chęcią wymazałby jego żywot, tak jak rozgniata się natrętnego owada - który odciska swoim istnieniem jedynie plamę wilgoci. Jerry Davies zazwyczaj specjalizuje się w słowach, kłujących na podobieństwo igieł - jest kiepski w walce, zważywszy racjonalnie na niewysoki wzrost oraz prześwitujący pod bladą skórą fundament kości; wiecznie niewyspaną ekspresję z cienistym rozmazaniem poniżej oczu zmęczenia. Irracjonalnym byłoby wyzwać Thomena wśród samotności, w terenie z dość beznadziejną nadzieją prawdopodobnej ucieczki - nawet, jeśli zniesiona została działalność uporczywych zakłóceń. Obecnym razem jednak - Jerry Davies staje się absolutnie irracjonalną istotą, pragnie wywołać na niewzruszonym obliczu Ślizgona emocje - nieważne jakie, nieważne jak destrukcyjne ważne - aby były - emocjami. Reakcją. Czymś namacalnym w swojej abstrakcyjności. Podchodzi obok, wyprzedza tym samym Wessberga, tak jak - został przezeń ominięty niczym natrętna przeszkoda - choć zachowuje najbezpieczniejszą odległość, uśmiecha się nadal - jako kokietująca kobieta. Do czasu. Momentalnie wyciąga różdżkę i równocześnie z ubraniem, urocza twarzyczka przechodzi metamorfozę w jakby obrzydliwe odchylenie - swojego pierwowzoru idealności. - Zawsze miałeś kija w tej swojej dupie - wytyka sztywność - już jako on, Jeremiah Davies, z prześmiewczym uśmiechem wykrzywiającym wargi. Wyzwanie rzucone.
Agresja jest czymś naturalnym... Nie, żadnym wynaturzeniem. Jest dzika, pierwotna, doprowadza nas do korzeni... Tych najbardziej prymitywnych. I prawda jest taka, że wszyscy tam zaczynali. Nikt nie był od nikogo lepszy. A może ludzie mieli to zwyczajnie w dupie i nie przejmowali się czymś takim. To musiały być piękne czasy. Ludzie nie patrzeli na siebie z góry, mierzyli się tą samą miarą. Liczyło się przetrwanie i to co człowiek zdobył własnymi rękami... Świadczyło o nim, o kolejnym dniu i o następnym. To było proste. Mógłby tak żyć. Nie przejmować się zawiłościami teraźniejszości, problematyką współżycia z innymi istotami. Nie było mu to potrzebne. Tak samo jak on nie był mu w tym momencie potrzebny. Szukał Earleen... Mógł się jedynie domyślić, że w pakiecie z siostrą szedł i on. W sumie nawet nie wiedział, co go tak raziło w jego postaci. Byłoby tego zbyt wiele, nie starczyłoby mu krótkiego życie jakie posiadał aby opisać, co go niemiłosiernie wkurwia w postaci Jeremiaha Davies. Jego wzrok nigdy nie spocząłby na takiej larwie, gdyby nie to, że te nieznośne świńskie oczka spoczęły na jego siostrze. Kalał ją każdym swoim oddechem, które miało miejsce w jej obecności. Niedobrze mu się robiło jak widział ich razem. Dodał jeden do jednego. W momencie, w którym odkrył swoją twarz, która schowana była za wachlarzem pięknych rzęs. Gdyby miało się opisać Thomena Wessberga, sam byłby jedną wielką emocją. A może ich kumulacją. Nieokiełznaną. Nie czekał. Działał. Podszedł pospiesznie do chłopaka i chwycił go za poły odzienia, podnosząc o jeden centymetr do góry. Wściekłość? To było coś więcej. Czuł obrzydzenie, że musiał stać tak blisko. Nie mógł jednak inaczej. Nie chciał. -Oj, zaraz go tam poczujesz.-Warknął i wycelował szybko w szczękę Daviesa. Mocno zaciśnięta pięść skalała te piękne kości policzkowe. Ciekawe, czy teraz mu będzie tak łatwo zmienić się w tę długonogą piękność. Musi wyglądać zjawiskowo z obitą mordą.
Satysfakcja - obecnie miesza się z królowaniem bólu. Ból panoszy się, ból rozlewa - niczym parzące w swoich uściskach języki, płonące gdzieś pod ziemistą membraną skóry. Ból - rozszerza się, absolutnie wszędzie, wdziera się między myśli, drży w tektonicznych płytach planety czaszki, ból - na podobieństwo chwastu promieniuje przez łuk jarzmowy do oczodołu, tępy, rozlany i przewodzony w wyładowaniach nerwów. Jerry Davies nie rozważa konsekwencji swych czynów - lub raczej, postępuje w ów sposób naprawdę, wręcz niebywale rzadko. Bywa kąpany w gorącej wodzie, słono spłacając cenę za nie-odpowiedzialność, wdrażaną burzliwie w życie. Jest impulsywny i lekkomyślny, odważny - chociaż odwaga splata się wielokrotnie z głupotą. Poddaje się nieuchronnie sugestiom swoich emocji - nie uchodzi zeń wściekłość, związana z niedostępnością Earleen - odległą, w nieznanej rozpiętości jednostek pomiędzy nimi dystansu. Zamiast tego jest Thomen - który - niczym uosobienie kary za grzech czynionego oszustwa, natychmiast podniósł Daviesa; odmienionego w tym epizodzie, skrzywiającego się z niebywale przedawkowaną pogardą. Podnosi go - żadna czynność nie zdaje się dla rosłego Ślizgona trudna, podobnie jak wymierzenie silnego ciosu - po którym, z niepodważoną pewnością wykwitnie spore splamienie sińca. Jerry Davies nie krzyczy - z ogromnym trudem - choć wielokrotnie obrywał - za swoją niewyparzoną gębę. Jest wytrzymały, acz nie ma szans w bezpośrednim starciu - nawet on, nie jest do tego stopnia idiotą. W swym spontanicznym odwecie - wykorzystuje nogi, kopie i usiłuje odepchnąć w końcu Wessberga, uzyskać chwilową wyrwę pomiędzy nimi przestrzeni potrzebuje jej aby wyciągnąć różdżkę. - Jeszcze się czymś zarażę - omal nie splunie w tę wykrzywioną, marsową minę (w zasadzie osiągnął sukces - przywołał określone emocje, można pogratulować - póki jeszcze jest żywy). Kopie więc - jak ofiara, jak wierzgające zwierzę, usiłujące obecnie wycofać się - jak najdalej - od bezwzględnego oprawcy. Dzisiaj jest wyjątkowo waleczny - spróbuje uciec, aczkolwiek najpierw chce utrzeć nosa, chce nosić narastającą, swą opuchliznę dumnie, jakby chwilowe trofeum.
Rzuć kością 1 - Jerry Davies jak zawsze jest identycznie żałosny - nie ma choć odrobiny siły fizycznej. Jego działania są bezskuteczne, nie odepchnął cię choćby na milimetr
2,3 - zachwiałeś się nieco, chociaż nadal posiadasz władzę nad sytuacją; działania Jerry'ego na niewiele się zdały, nie ma okazji do wyciągnięcia różdżki
4,5 - Davies odnosi (chwilowy?) sukces, odpychając cię - oraz przy tym traktując wyprowadzonym kopniakiem. Co prawda, oczywiście wszystko jest bezbolesne, lecz Gryfon - zyskuje w chwili obecnej okazję - aby dobyć swej różdżki
6 - cóż za niespotykany przypływ siły! Davies nie tylko ciebie odpycha oraz zyskuje sposobność do wyciągnięcia różdżki - również, potykasz się oraz tracisz równowagę, lądując wówczas na ziemi.
Naprawdę byli do siebie podobni. Żaden się do tego nie przyzna, ba, nawet o tym nie pomyśli, jakby równało się to końcem świata(choć czy to byłoby takie złe?) Tak samo jak Thomen nie chce myśleć o tym, jak blisko Jerry jest z Earleen, jak niemiłosiernie wkurwia go spojrzenie, które Gryfon rzuca w kierunku jego siostry ilekroć ta odwróci wzrok. Od zawsze był tylko on. Nigdy nie musiał swojego stanowiska dzielić z kimś innym, naturalną koleją rzeczy jest wyeliminowanie problemu. A Jerry nim właśnie był. Nieporządnym elementem, który stoi na jego drodze do siostry. Wkurwiała go ta brawura, to jak z jak mocno zaciśniętymi zębami powstrzymuje się przed wydobyciem z trzewi krzyku. Chciał go usłyszeć, chciał aby stopił się w jedną z jego własnym, wewnętrznym. Aby dorównał sile i mocy, aby miał tak samo rozpierdolone w głowie jak on. Chciał wywołać emocje? Thomen był jedną wielką emocją, bez żadnych zasłonek czy dopracowań. Był żywy. Co jeszcze niemiłosiernie frustruje w Gryfonie? To, jak bardzo odcięty od swojego ciała się wydawał. Jakby nie on nim kierował... Jakby był pieprzonym robotem, który jak na zawołanie posiada wszystko to, czego ktoś akurat potrzebuje. Tak bardzo chciał zobaczyć te wszystkie kabelki i dysku wychodzące z jego spiętej dupy. Zaśmiał się, jakby był to najlepszy żart jaki w życiu słyszał. A miał cholernie zajebiste poczucie humoru, wiedział więc o czym mówi. Było to chyba jednak bardziej prychnięcie? Trudno powiedzieć. Jak na złość zbliżył swoją twarz do tej pokraki, a niech spluwa, a niech się zaraża. O jednego złamasa mniej na tym świecie, a może w tym wypadku aż o dwóch. Jerry kręcił się jak robal podczas zarzynania przez małe dzieci, jakby jeszcze miał nadzieję na ucieczkę... W pewnym momencie poczuł jak jedna z nóg chłopaka uderza o jego piszczel, pieprzony frajer. I ten moment nieuwagi sprawił, że pryszcz zdołał wyciągnąć różdżkę, świetnie. Uśmiechnął się szeroko i odrzucił od siebie Gryfona. Rozszerzył ręce, jakby chciał go przyjąć w swoje szerokie ramiona. Choć do tatuśka! -Dawaj. Wszystko co masz!-Warknął, uginając lekko nogi w kolanach.-Czy będziesz tak wielką pizdą, za jaką ma Cie cały świat? Lub Earl? Ostatnio mi się skarżyła...-Wzruszył lekceważąco ramionami. Był zmęczony. I nie miał tu na myśli nieprzespanej nocy i niekończących się przechadzek. Był zmęczony materiałem, jaki serwował mu ten przykurcz. Może w końcu zacznie robić się ciekawie? Podszedł do niego, wbijając się piersią w różdżkę wyciągniętą w jego stronę.
Przez moment czuje się całkowicie pusty; kopniak udaje się - brawo, niedożywiona szkapo, wygrałeś - szczęśliwy los na loterii. Wessberg chwilowo odpuszcza, ułamki sekund wyliczane są przez wzmożone w swym biegu serce; krew pulsującą w uszach, kolejne serca - kurczące się w okolicy skroni. Końcówka różdżki wycelowana zostaje w klatkę piersiową Ślizgona - Jerry Davies przyjmuje pozę niczym rasowy bojownik, ścierający się w pojedynku z użyciem zaklęć; zupełnie - jakby za chwilę, wywołać miał strumień świetlny, niosący - swoim akcentem któryś z decydujących czarów. W tym momencie, swoją monarchię zaczyna rozszerzać pustka, w aneksjach zabiera myśli, pożera wszystko - przekształca w swoje królestwo. Nie umie - bez sensu - rzucić, choćby najprostszego wśród zaklęć; postrzega to jako słabość; o wiele chętniej kąsa słowami. Nie umie. Cholera. Nie umie. Co robić? Nie był taki jak on. Był tchórzem? Nie. Słowa Wessberga działają - jak gdyby sole trzeźwiące, wyostrzają spojrzenie Daviesa - ciskane obecnie, w znienawidzeniu jak niewidzialne włócznie. Mógłby spróbować - zamienić go w jakieś zwierzę, mógłby uczynić cokolwiek - choć ostatecznie, wyłącznie - nieznacznie - odsuwa się z pola bitwy. Nie chce z nim walczyć, chwilowo chce spokój, chce rzucać weń błotem obelg i uciec - tak jak ucieka zawsze. W tym epizodzie - przestaje widzieć sens walki; choć między jednym a drugim, wymienianym oddechem powinien podjąć jak najsłuszniejszy wybór. Zrób coś. Cokolwiek. Bądź jak zawsze idiotą. Nie może pozostać bierny - na określanie go pizdą. Earleen się skarżyła? Twarz Jerry’ego zostaje wykrzywiona w grymasie teatralnego niedowierzania; nie wydaje się wściekły - wydaje się teraz wątpić. Na zranienie słowem - powinien go zranić słowem. Nieważne - za jaką cenę. - Blefujesz? - dopytuje, fałszywie pragnie się w tym poglądzie upewnić. - Dzisiaj mówiła mi coś innego… - zaczyna, celowo - nakłuwa słowami przestrzeń. Nie żałuje. Nie może - choćby jakkolwiek żałować.
Różdżka wbijała mu się w pierś, a on czerpał radość z tego, jakim wzrokiem raczył go Gryfon. Naprawdę był pizdą.... Zaczepiał osobnika, który był silniejszy od niego(zapewne tylko dzięki wielu próbom jakim poddaje swoje ciało), a potem kiedy już ma przejść do rzeczy, to się wycofuje? Nagle nie chce? Był gotów do tego aby mu przyłożyć, walczył o to aby odzyskać przysłowiową wolność, wyciągnął badyl mocy... I co teraz? Bitwa słowna? Super. Nie jednak kiedy urządzasz taki teatrzyk, tylko po to aby dać o sobie znać. Jak żałosna istotna stała tuż przed jego nosem. Wystarczyło tylko tyle, prawda? Wiedział doskonale gdzie uderzyć, bo doskonale znał ten wzrok, którym wodził za jego siostrą. Od zawsze tak było, prawda? Nie wystarczył jej jeden, więc przygarnęła kolejnego pod swoje skrzydła. Kompletne przeciwieństwa, czy to jednak te drobne wspólne cechy sprawiły, że w ogóle na niego spojrzała? Co takiego miał w sobie Davies, czego on nie mógł jej dać... Wątpliwości. Każdy z nich je posiadał, nieważne jak głęboko mieli kije w dupach, jak wielcy w swoich oczach byli. Jak niezwyciężeni się czuli... Posiadali jeden wspólny słaby punkt. I Wessberg zamierzał to wykorzystać. Chyba bardziej od przypierdolenia mu w twarz i obserwowania jak wypluwa z tej niewdzięcznej gęby krew, jest widok zmieszania na tej twarzy. Osobie o milionach twarzy. Oparł dłonie na biodrach, biorąc jedne a potem drugi głębszy oddech. Tak? Uśmiechnął się, szeroko i arogancko. Jakby był pewny swojego, jakby miał gdzieś to, że mógł nie uwierzyć w jego słowa. Bitwa rozgrywała się w jego głowie, a Thomen jedynie podrzucał jej obrazy. Nic wielkiego. Nic skomplikowanego. Bo diabeł tkwi w tych niepozornych rzeczach, prawda? Czy tylko w Thomenie... Ha!-Po tym, jak rozmawiała ze mną? Być może... Powiedz Jerry... -Przysunął się o krok. Cały pewny siebie, gotowy do wykonania ataku, kryjący furię w swoich wzburzonych niebieskich oczach. Może jednak nie kryjąc... Karmił go swoimi uczuciami, których miał w nadmiarze, w całej krasie kolorów i energii. Bo Wessberg posiadał ich w nadmiarze, a z Jerrego trudno je było wycisnąć.-Aż tak zazdrosny jesteś, że ja będę przy niej zawsze... A Ciebie cóż, zawsze można zamienić?-Uniósł delikatnie brwi. Jednak czy nie była to prawda? Earleen została przy nim nieważne jak w wielkie gówna się wpakowywał, nieważne jak wiele kosztowało ją aby go stamtąd wyciągnąć. Nigdy jej nie prosił, nigdy nie robił tego na jej oczach... Ona sama do niego przychodziła. Zawsze. I tak pozostanie. Od dziecka byli razem, a nawet największa kłótnia nie sprawiła, że rodzeństwo się rozdzieliło... A co z osobą, która tak naprawdę jest nam kompletnie obca? Jakiś typ, który zwyczajnie wpasował w nasz gust... Co z nim? Jak wiele osób jest na tym świecie, która może go zastąpić? Milion.
Wzmożenie gniewu - więzione jest na łańcuchach nieustępliwej słabości. Jest przeraźliwie słaby, p r z e r a ż a go bezlitosna świadomość - że oto właśnie nie może nic zrobić. Drobne, kościste dłonie zaciska w zbrylenia pięści; wzniesienia kłykci pobladły i ujawniają szlak ścięgien - biegnących w kierunku krótkich, chłopięcych palców. Wewnętrzny wrzask irytacji, rezonujący pośród zakrętów umysłu wbija się niczym igła, ostra, masywna, doprowadza jak gdyby krew w labiryncie naczyń do wrzenia; choć nie dodaje skrzydeł nie wzmaga - identycznej agresji, jak jeszcze przywoływała przed chwilą. Jerry Davies nie ma obecnie ochoty walczyć - jedynie słucha, pochłania jad słów Wessberga zasiewający wątpliwość. Czy Earleen wyłącznie wykorzystała sympatię? Czy Earleen kiedyś odejdzie? Czy Earleen... Zamknij się. Przestań. Czy Earleen jest najzwyklejszą znajomą, jedną wśród wielu znajomych?. Zamilcz już. Przestań. Tempo przyspieszonego oddechu z trudem - jest wówczas w stanie nakarmić spragnione płuca. Jerry Davies wciąż milczy, duszony jest przez milczenie jak przez zdradziecką bestię, przetrzymuje milczenie i nie wypuszcza - zza utrzymanych w zwężonej linii swych warg, wśród zaciśniętych zębów. Dopiero po jakiejś chwili - wyostrza swoje spojrzenie, szlifuje do kontrataku, wwierca w ten błękit oczu bliźniaczo z Earleen pokrewnych, wbija w ślizgońskie oblicze - w którym mógłby się doszukiwać podobieństw - choć których nie chce dostrzegać. Zadziera głowę, zadarcie jest wszak konieczne przy istniejącej przepaści wzrostu - niczym dumny wojownik, w którego oczach kryje się niegasnące wyzwanie. On również - chce zasiać taką wątpliwość. - Rodzinę się zostawia - zauważa więc Jerry Davies. - Założy własną i zapomni o tobie. - Przypomina, tłumaczy tak pospolite rzeczy. Żałosne - sam nienawidzi rodziny, nienawidzi wszak swoich krewnych; nienawidzi tchórzliwej matki, która pomimo wychowywania w zupełnie innych poglądach - przystała na oddalenie dziecka, na pozbawienie jego nazwiska, na oderwanie od domu. Takie są zawsze zasady. Nie może - wiecznie jej mieć, od pewnych chwil będzie zawsze - spoglądać na nią przez dystans. Wiesz o tym, Wessberg? - Nie będzie nosiła nawet twojego nazwiska - dodaje - oraz zarazem kończy.
Doskonale. Gniewaj się. Rusz się kurwa. Bądź marionetką, czymś do czego zostałeś stworzony.Właśnie o to chodziło, prawda? Thomen otrzymał to, czego chciał... Jednak wciąż było mu mało. Jeżeli w grę wchodził ten świr, Thomenowi zawsze było mało. Jakby nie zadowalał go rezultat swoich czynów, pomimo tego, że właśnie tego oczekiwał... Dziwny człowiek... Wątpliwości były pułapką naszych własnych umysłów, nigdy nie znalazłyby swojego miejsca, gdyby pojawiły się tam pierwszy raz. Wiedzieli gdzie uderzyć, wiedzieli, jakie słowa mogą zaboleć najbardziej. Pytanie jednak pojawiało się takie: który wytrzyma tę próbę? Pokręcił jedynie głową, jakby nie zobaczył niczego, czego już nie widział wcześniej. Jak słaby był, aby powtarzać ten sam temat? Ich słabość znajdowała się w tej samej osobie, o czym obydwoje doskonale zdawali sobie sprawę. Wykorzystywali go, wykorzystywali ją... Jak żałosny musiał być człowiek, który właśnie taką metodę obiera? Witamy w świecie Toma i Jerrego. -Rodzina zawsze przy niej będzie. Nieważne kto stanie przy niej na ołtarzu... Nieważne komu odda swoje serce, skoro nigdy nie odda go w całości.-Uśmiech godny pokerzysty. A może nie... Uśmiech godny samego diabła. Nachylił głowę, jakby przygotowywał się do wyjawienia największej tajemnicy świata.-Bo widzisz Jeremiah... Ona oddała tę część mnie.-Kolejna wbita szpila, która miała poprzedzić wykrwawienie się... Najlepiej na śmierć. To była tajemnica. To była prawda. Ona posiadała część niego, a on jej... I tylko Jerry mógł o tym wiedzieć, ze wszystkich osób na tym posranym świecie. Prychnął.-Myślisz, że Twoje będzie? Jesteś żałosny, jeżeli się tak oszukujesz.-Wyprostował się, po raz setny spoglądając na niego z wyższością. Gardził tym człowiekiem równie mocno, jak samym sobą... A to był jednocześnie komplement i największa obelga świata.