Wejście do środka pokoju stanowi niemałe wyzwanie - należy bowiem odnaleźć nierzucającą się w oczy dźwignię, obok jednego z ustawionych w szeregu (na korytarzu pierwszego piętra) regałów. Skrywa on w sobie imponującą ilość instrumentów muzycznych, szaf oraz porzuconych przedmiotów, o różnym stopniu pokrycia kurzem; równie spora jest również ilość dotąd niezastawionej przestrzeni. Miejsce znane jest z opowieści stałym bywalcom pensjonatu - podobno, chroni je dźwiękoszczelne zaklęcie. Nie bez powodu - ich zdaniem, od dawna pomieszkiwały tu duchy, wygrywające w nocy przeróżne, głośne melodie - odkąd członkowie rodziny zaprzestali pielęgnowania swoich muzycznych zdolności. Są to niepotwierdzone legendy - po wejściu, króluje nienaruszona cisza - czyżby przez zakłócenia magii?
UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu trzem osobom towarzyszącym.
OBRAZ:
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Światło rozbłysło ponad horyzontem, zalewając ziemię złotą falą. Spłynęła pomiędzy budynkami, uderzając o ściany i pnie drzew. Wlewając się w uliczki, przelewając po chodnikach oraz przeciekając między roletami i zasłonami. Jasność sączyła się przez każdą szparę, przynosząc nowy dzień, a z nim obietnicę... chciałoby się powiedzieć "nowej nadziei". Dla Walijczyka jednak oznaczało to nic więcej ponad upał. Rozgrzane powietrze, które odbierać będzie dech oraz palące słońce, parzące w skórę. Świat wokół zalało płynne złoto, uderzając falą o witraże zapomnianego pokoju. Przebiło się do wnętrza, rozszczepione na szkle. Plamy koloru spłynęły na siedzącego na jednym z foteli chłopaka, okrywając go woalem barw. Uniósł wzrok, niewerbalnie gasząc tlące się nad nim magiczne światło. Od wczesnej szarugi świtu siedział w ukryciu, chłonąc kolejne strony lektury. Po jego skórze leniwie pełzał wąż, łuskami ocierając się o blizny. Zahaczając o wzniesienia szram, badając ich powierzchnię wrażliwym pyskiem. Właściciel od czasu do czasu podsuwał mu drugą rękę, aby stworzenie mogło wejść na palce oraz pełzać dalej w niekończącej się drodze prowadzącej donikąd. Robił to bezmyślnie. Odruchowo wręcz, zapatrzony w książkę trzymaną na kolanach. Pochłonął go labirynt słów, z którego wyjście znajdowało się dopiero na ostatniej stronie podręcznika. Wokół młodzieńca leżało kilka innych książek, porzuconych w nieładzie chaotycznej nauki. Dwa były otwarte, założone materiałowymi wstążkami. Jeden został zepchnięty na sam dół, prawdopodobnie uznany za bezużyteczny. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu, poruszane chłodnym powietrzem wpadającym przez uchylone jedno z okien. Na stoliku stał dzbanek mleka, samotna szklanka, miska po owsiance oraz talerzyk ciastek. Kolorowe światło sunęło po krawędziach naczyń, uwydatniając każdy okruch i grudkę. Świadectwa niedawnego śniadania, jakie z pewnością musiało zdziwić obecne w kuchni skrzaty. Któż prosi o miskę owsianki przed świtem? Spełniły jednak prośbę, jak to mają w swej usłużnej naturze. Możliwe, że już nawykły, iż ten jeden Puchon wstaje o tak nieboskiej porze. Jego zmaganie z lekturą przerwało dopiero pojawienie się słońca. Jasno zrobiło się na tyle, by nie musiał już wspomagać się różdżką. Tę zmianę w otoczeniu uznał za dobrą okazję do niewielkiej przerwy, opierając głowę o mebel. Zajmowany przezeń fotel miał siedzisko na tyle duże, aby pozwoliło wygodnie półleżeć z podkulonymi nogami. Niewykluczone, iż rozkładał się w niewielki tapczan, chłopak jednak nie sprawdzał tego. Jedynie dzielił przestrzeń na nim z książkami oraz wężem, teraz spokojnie owiniętym wokół dłoni Walijczyka. Najwyraźniej podróże mu już zbrzydły i nadeszła czas na odpoczynek. Śladem właściciela, gad popadł w bezruch letargu. Puchon patrzył na tęczę, malującą się na ścianie. Sunął wzrokiem po rozmytych plamach barw, skapujących kroplami kolorów na jego ciało. Nawet włosy, zazwyczaj ogniście rude, teraz przyblakły, tkwiąc w kałuży zieleni i błękitów. Uczeń przeciągnął się lekko, zanim przymknął oczy, pozwalając myślom odpocząć oraz ułożyć zdobytą wiedzę, zanim wróci do nauki.
Od kiedy pamiętał, nie mógł nigdy normalnie spać. I to niezależnie od tego, co brał, aby przeciwdziałać niemożności utopienia umysłu w marzeniach sennych, gdyż te substancje rzadko kiedy pomagały mu w chorobowym stanie samego uzdrowiciela. Nikt normalnie o tym nie wiedział - nikt, oprócz tych osób, które nie potrafią zasnąć przy najcichszym głębokim wdechu Matthewa w tym samym pokoju. Pomijając kompletny brak intymności w pensjonacie, brak mu było jeszcze jednego - zwierząt. Blau i Braun znajdowały się pod opieką innych ludzi, trochę dla nich zbyt obcych, niemniej jednak zdołał je wcześniej zapoznać z tymi, kto się obecnie nimi zajmują. Od razu, kiedy położył się po prysznicu spać, poczuł, jak ten wieczór i ta noc nie będą spokojne, w przeciwieństwie do innych, z którymi miał do czynienia. Umysł opanowały chore wizje, skupione głównie na jego pracy, choć dotyczyły one bardziej pacjentów. Niedziałające zaklęcia skutecznie powodowały większy ból, ale nie tylko poszkodowanych - sam go odczuwał. Nieświadomie, aczkolwiek był w stanie stwierdzić, że coś uderza, coś uwiera w określonych częściach ciała, że odczuwa cierpienie. Gorzkie, trudne do przełknięcia, o smaku gorszym niż Szkiele-Wzro. Od razu zbierało mu się na odruch wymiotny, jednak dał radę wytrzymać. Ciemne sale Munga, zazwyczaj oświetlone, dawały się we znaki, skrywając w mrokach największe koszmary lekarza. Nim jednak zdążył zareagować, po przymknięciu oczu pojawił się samotnie na jednej z polan - lecz nie do końca bez jakiegokolwiek towarzystwa. Przyjemny szum liści przy delikatnym wietrze docierał do jego uszu, uspokajając umysł choć na chwilę, zaś towarzystwo zwierząt jak najbardziej odpowiadało jego oazie spokoju i wytchnienia. Dłonią ostrożnie przejechał po grzbiecie białego psa, zatapiając palce w jego aksamitnej sierści, miękkiej oraz charakterystycznej w dotyku. Charakterystyczne szczeknięcie było jedynie odpowiedzią na pieszczoty - umysł mimo wszystko nie pozostawał dłużny. Już po chwili, w miejscu zetknięcia się ręki, ze skóry zaczęła płynąć szkarłatna krew, zaś zwierzę zapiszczało niemiłosiernie, wykrwawiając się. Próba ponownego dotknięcia zakończyła się tym samym - jakby pozostawiał po sobie krwawe smugi, krwawe przecięcia oraz cierpienie wynikające z podjętych działań. Obudził się. I miał nadzieję, że nikt go nie zobaczy w takim stanie. Nim jednak zdołał cokolwiek zrobić, poczuł ciężar na klatce piersiowej. Kończyny odmówiły posłuszeństwa, tak samo umysł, który zaczął wariować pod wpływem strachu. Nim jednak zdołał się obejrzeć, tuż przed sobą zobaczył iluzję przerośniętego wilka ze wścieklizną, który to właśnie przyciskał jego żebra do miękkiego materacu, gdzie znajdowało się ciało uzdrowiciela. Matthew doskonale wiedział o tym, gdzieś głębiej, że jest to tylko efekt paraliżu sennego - niemniej jednak wizja była tak realistyczna, że serce przyspieszyło tempo, ciśnienie podskoczyło do nienormalnych wartości, a głowę opanował strach. Nie chciał widzieć, nie chciał mieć do czynienia z czymś takim, dlatego nerwowo zacisnął oczy, aby uniknąć bezpośredniej konfrontacji ze stworzeniem. Poczuł pazury, poczuł ból wynikający z jego działalności - jednak nie mógł się ruszyć. Nieznana moc odebrała jego zdolność do wykonania jakiegokolwiek ruchu, a brak możliwości podjęcia działań wpływała na niego negatywnie. Jedyne, co mógł zrobić Alexander, to modlić się, upaść na kolana w aspekcie psychicznym oraz prosić, by dowolne bóstwo wysłuchało jego wypocin i uwolniło go od tego koszmaru. Ocknął się. Momentalnie wstał z łóżka, przekopując nogami kołdrę, która spowodowała u niego tylko uczucie gorąca. Słońce powoli powracało do życia, jednak w bardziej przyjaznym aspekcie niż on sam. Promienie słoneczne zaczęły powoli przedzierać się przez szyby okienne, mimo założonych na nich rolet, które teoretycznie miały uchronić przed tym zjawiskiem. Nie wiedział, która była godzina, jednak czuł, że nader wcześnie, gdyż nadal niebo skłaniało się w stronę pomarańczowo-fioletowej barwy, kiedy to delikatnie odsuwał palcem zakrycie okien. Odwróciwszy się na pięcie, szybkim krokiem wziął najpotrzebniejsze ciuchy i przedostał się do łazienki, z zamiarem, jak to zawsze bywa, odbycia porannego rytuału umycia dupy odświeżenia nie tylko ciała, ale i umysłu. Jeżeli Matthew miałby wskazać na coś, czego naprawdę nienawidzi, byłyby to właśnie koszmary senne, zaciskające pętlę wokół jego własnej szyi z każdą nocą coraz mocniej i mocniej. Nie wiedział, z jakiego powodu one wynikają, jednak były co najmniej uporczywe i trudne do przełknięcia, ale na pewno nie były bez określonego znaczenia. Wierzył, że coś z nimi jest związanego, lecz nie wiedział, co dokładnie szarpie za struny. Czyżby podświadomość podsuwała mu coś, co może pojawić się w przyszłości? Tego nie wiedział - niemniej jednak nie wykluczał takiej możliwości. Założywszy na siebie ciut luźne ciuchy, wyglądem podchodzące trochę pod pidżamę, pognał cicho, nie chcąc nikogo przez własną niezdarność obudzić, do kuchni z zamiarem otrzymania soku pomarańczowego - i tylko tyle do szczęścia wymagał od skrzatów zajmujących się kuchnią. Matthew już po chwili niósł ze sobą szklankę napoju, ukradkiem bez kapci (jeszcze zachoruje, głupek jeden!) przedostając się z jednego pomieszczenia do drugiego. Wziął głębszy wdech, jakby chcąc zapomnieć o tym, czego był świadkiem, by następnie porozglądać się po korytarzu prostym spojrzeniem ciepłych oczu. Słońce już powoli przedostawało się z większym zjawiskowym efektem przez okno, jednak nadal czuł, że nie wie, co będzie miał robić - Daniela nie obudzi z własnego widzimisię, czyż nie? A do tego podchodzą inni współlokatorzy. Zasnąć? Wydawało mu się to w obecnej chwili iście pełną absurdu myślą. Nie pozostało nic, tylko znaleźć sobie jakieś ustronne miejsce oraz w spokoju pobyć sam na sam. Myślał o jakimś niezajętym przez nikogo pokoju, jednak nim się zdołał obejrzeć, światło bez problemów rzuciło mu wskazówkę na tajemniczą, dość sprytnie ukrytą dźwignię między regałami książek na pierwszym piętrze. Alexander ostrożnie podszedł do mechaniki, zastanawiając się, czy to rzeczywiście jest dobry pomysł, by zmieniać jej ułożenie - wszak nie wiedział, czy przypadkiem nie wpłynie ona na działanie całego budynku. Położywszy dłoń, już po chwili pociągnął w przeciwną stronę, zauważając powoli odkrywające się przejście do nieznanego pokoju. Bez trudu wyjął w razie potrzeby różdżkę, by móc się bronić, gdyby tylko zaszła taka potrzeba, niemniej jednak po wejściu z butami do środka, zmuszony był ją schować. Drobinki kurzu mało co o sobie dały znać, jednak na początku zaczęły nieprzyjemnie drapać uzdrowiciela w gardle, jakby nie chciały tutaj tego obecności, zaś światło nieprzyjemnie biło w jego twarz, odkrywając wszelkie niedoskonałości, w tym podkrążone oczy. W ciszy rozglądał się niebieskimi patrzałkami. Zauważywszy sylwetkę na jednym z foteli, rzucił ciekawskimi oczami w stronę wcześniej już poznanego rudzielca. Nie wiedział, co on tutaj robi, a przede wszystkim, czy nic mu nie jest, jednak skoro oddychał, mimo zamkniętych oczu, to może zarezerwował sobie chwilę czasu na drzemkę? Ten to ma dobrze, pomyślałby. W oczy rzucił się wąż, który najwidoczniej należał do chłopca. - Neirin? - rzuciwszy pytanie, odstawił szklankę soku pomarańczowego na zakurzonym stoliku, nawet nie zdążywszy upić ani kropelki, spokojnym ruchem kładząc własną dłoń na ramieniu rudowłosego, delikatnie nim wstrząsając. A co, jak go gadzina uzna za wroga? Mimo wszystko nie miał złych intencji. Rzucił wzrokiem na lektury, z jakich chłonął wiedzę młodzieniec.
Kostka pierwsza: parzysta Kostka druga: parzysta
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Pokój pogrążony był w bezruchu za każdym razem, jak tu przychodził. Żadnego dźwięku. Żadnego gościa. Imperium zastoju, w którym on jeden stanowił uosobienie rebelii. Przełamywał statyczność otoczenia, wprowadzając zamęt do tego zazwyczaj spokojnego świata. Robił z pokojem, co tylko chciał, przestawiając meble i instrumenty podług własnej woli. Młodociany władca w zapomnianym przez świat pomieszczeniu. Mechanizm działał miękko. Drzwi cicho wysunęły się we wnękę w ścianie, nie alarmując żadnego, śpiącego pensjonariusza. Zdołały jednak zwrócić uwagę zajmującego pokój rudzielca. Uchylił powieki, nie wykonując żadnego innego ruchu. Został odnaleziony? Jego ukryte miejsce zdradzone? Czy czystym przypadkiem przybyła osoba chciała znaleźć się w tym samym miejscu, co Neirin? To było coś nowego. Coś nieoczekiwanego. Akt gwałtu na jednostajności otoczenia, tak okrutnie widoczny. Obserwował poczynania przybyłego. Światło padające na twarz mężczyzny, ostrożne ruchy podszyte... Strachem? Bał się, że zostanie przegoniony z pomieszczenia czy raczej wolał nie zakłócać nikomu spokoju? Walijczyk na powrót zamknął oczy, kiedy postać nie chciała odejść. Iskierka ciekawości podsunęła mu myśl, aby udał śpiącego. Obcy zawróci czy zostanie? Po trochu może liczył, że widząc zaspanego młodzieńca, przybyły wycofa się. Niestety. Ciepła dłoń spoczęła na ramieniu rudzielca, a ciszę przecięło jego imię, wypowiedziane znajomym głosem. Otworzył oczy jak lalka. Nie robiąc nic poza uniesieniem powiek i patrzeniem na uzdrowiciela. - Conjunctivitis. Drętwota. Firehutchcath - zaproponował parę zaklęć, wpatrując się w twarz mężczyzny. - Z różdżką na ucznia? Jestem taki niebezpieczny? - Spytał po chwili, zdradzając, iż obserwował Matthewa. Drgnął, unosząc się zaraz i siadając bardziej wyprostowanym. Dostał własnego patyczka, leżącego obok uda rudzielca, zanim rzucił nim gdzieś na środek pokoju. Drewienko stuknęło o stary dywan, aż odturlało się kawałek i zatrzymało. - Proszę. Jestem rozbrojony - rozłożył ręce, pokazując, że nie chowa nigdzie zapasowej broni. Wąż rozbudził się lekko, unosząc łeb oraz wysuwając język w stronę uzdrowiciela.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Od kiedy pamiętał, zawsze starał się nie wchodzić do czyjegoś życia z butami, dlatego akt pogwałcenia samotności Neirina w tym miejscu był zupełnie przypadkowy. Niemniej jednak obecność uzdrowiciela w tym miejscu mogła uwierać jak niezerwana zawieszka od ubrania bądź swędzieć jak ugryzienie po typowym komarze, pozostawiając zaczerwienienie na skórze. Nie wiedział, że w tym miejscu mieszka właśnie król - król, który ten oto świat poukładał według własnej woli - król, któremu winien się ukłonić. Tego jednak nie zrobił, nie wiedząc właśnie o tym, że w zapomnianym pokoju mieszka również zapominany dotąd władca - ucinając sobie tym samym drzemkę prawdopodobnie wygodnie na jednym z foteli, dzielących przestrzeń między instrumentami. Matthew spodziewał się bardziej nagłego i gwałtownego otworzenia się drzwi przy ich jednoczesnym wstrząśnięciu całym piętrem. Niemniej jednak, jego myśli i wizje na ten temat musiały zostać przygaszone jak światło wieczornej woskowej świecy - mechanizm zadziałał gładko, praktycznie nikogo nie alarmując - a przynajmniej tych, którzy znajdowali się w osobnych pomieszczeniach w pensjonacie, z typowym westchnięciem przewracając się na drugi bok, kiedy to uzdrowiciel znajdował kolejne tajemnice meksykańskiego pensjonatu. To było wiadome, że kiedy nie wie, jak dokładnie ustalone zostały granice, stara się zachować ostrożność. Jego kroki nie były przeszyte strachem przed tym miejscem, a bardziej strachem przed tym, że komuś właśnie przeszkadza w spożywaniu ciszy podanej na talerzu. Niestety, lekarz musiał w jakiś sposób zakłócić harmonię tego miejsca oraz wtargnąć bez konkretnego ostrzeżenia. Zauważywszy rudzielca, zrozumiał, że to miejsce jest w miarę bezpieczne - a przynajmniej tak przypuszczał, nie ufając na ślepo intuicji. Wiedział, że ten oto nietypowy osobnik o nietypowym charakterze potrafi znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze, a jako że wolał się upewnić, prostym gestem obudził chłopaka, tuż po chwili odsuwając swoją dłoń oraz obserwując jego reakcję, schylony trochę w jego stronę. - To nie moja kategoria. - oznajmiwszy, wyprostował się, spoglądając na rude kłaki należące do młodzieńca, którego był w stanie poznać już znacznie wcześniej. Poczucie winy, a przede wszystkim problemy z utrzymywaniem relacji, powodowały, iż ten unikał kontaktu wzrokowego - poza tym, nie każdy chciałby mieć do czynienia z wrakiem człowieka. - Nigdy bym nie użył różdżki w celu zaatakowania ucznia. - odpowiedział, spoglądając na kolejne poczynania młodego. Wiedział doskonale o jego nietypowym charakterze, podejściu do ludzi oraz braku pewnego rodzaju granic. Wiedział o tym, że reakcja Neirina będzie równie dziwna, czego oczywiście się nie zawiódł, gdyż już po chwili różdżka chłopaka z charakterystycznym odgłosem wylądowała na podłodze, turlając się do środka przez krótką chwilę. Matthew wziął głębszy wdech, wyciągnął swoją, skierował na przedmiot na podłodze oraz wypowiedział zaklęcie "Accio", biorąc do dłoni rudzielski patyczek, by tym samym odstawić go w poprzedniej lokacji - na stoliku. - Nie jesteś niebezpieczny. - wypuścił te słowa z gardła, spoglądając na węża, który najwidoczniej był zaciekawiony uzdrowicielem na tyle, iż wyciągnął swój jęzor w jego stronę. Osobiście Alexander nie wiedział, jak ma potraktować owe zwierzę, gdyż wcześniej z wężami do czynienia zbytnio nie miał. Wiedział jednak, że od niego, mówiąc bardzo brzydko, śmierdzi kundlami, a dokładniej rzecz mówiąc, Blau i Braun. Oparł się o blat, zastanawiając się, co tutaj dokładnie robią o tej porze i dlaczego nić przeznaczenia postanowiła spotkać się z nicią należącą właśnie do Vaughna. - Od jak dawna wiesz o istnieniu tego pomieszczenia? - zapytał, rozglądając się trochę po pokoju, jakby miał z nim do czynienia pierwszy raz - gdyż to była najświętsza prawda.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Osoba z kłopotami w kontaktach z ludźmi spotkała się z personą, jaka o wspomniane kontakty nie dba. Mieszanka ta już na wstępie zdawała się nieprzyjemna oraz dysfunkcyjna. Niemająca prawa bytu. A jednak jakoś działali, pchani niezrozumiałymi dla innych ludzi pobudkami. Dla tych normalnych, pozornie szarych osobników, wtapiających się w tło społeczeństwa. - Nie powinieneś używać słowa "nigdy" - szacunek? Zwracanie się per pan? Dawno to porzucił. Oczywiście, uzdrowiciel nie był traktowany przez Neirina z pogardą. Jedynie swobodnie. Z pewnym rozluźnieniem obyczajów. Tak długo, aż Walijczyka bezpośrednio nie upomni, by powrócił do używania form grzecznościowych. - The right man in the wrong place can make all the difference in the world - rzucił nagle, zupełnie, jakby miał zdolność do czytania w myślach. Nic jednak bardziej mylnego. Odnosił się do kwestii, iż nie musi być niebezpieczny, aby zmienić wiele w świecie. Musi tylko znaleźć się w dostatecznie złym miejscu. A do tego miał talent. Wyciągnął nagle rękę, ujmując mężczyznę za dłoń. Blizny zaszurały o skórę, gdy wyjmował różdżkę spomiędzy palców uzdrowiciela. Miłorzębowy patyczek przesunął się pomiędzy szorstkimi opuszkami Walijczyka, zanim poruszył się w jednym z prostszych zaklęć. Nic jednak się nie wydarzyło. Nic przynajmniej widzialnego. Rudzielec czuł jednak, że patyczek nie chce współpracować. Był zimny nawet pomimo tego, że chwilę wcześniej wyjęty został z ciepłej dłoni. Spuścił wzrok na różdżkę, patrząc nań jeszcze parę chwil. Zupełnie, jakby nie wiedział, co z nią teraz zrobić. Żaden z jego przyjaciół nie miał rdzenia na tyle lojalnego, aby odmówiło współpracy. Jeśli potrzebowali różdżki, a z jakiegoś powodu swojej nie mieli, brali tę, którą znaleźli pierwszą. W ich dormie rzeczy rzadko należały tylko do jednej osoby. Kiedy żyjesz tyle lat razem, uczysz się prostej zasady - zapłatą za wzięte pióra jest pozwolenie, aby ktoś wziął twoje pergaminy. Nieustanna rotacja rzeczy, barter przyborami szkolnymi i podręcznikami, w którym jedyną zasadą jest, aby na pierwszy rzut oka transakcja wydawała się fair. Minęło kilka dłuższych sekund, zanim odłożył przedmiot na stolik. Początkowo ruch ten był szybki, gwałtownie zwalniając tuż nad blatem. Trochę jakby patyczek był zepsuty, a Neirin nie chciał być posądzony o jego niesprawność. Położył go zatem ostrożnie, aby nie daj Boże się sturlał, bo jeszcze gorzej się zniszczy. A potem cofnął rękę, wpatrując się dalej w drewienko, nim to zawieszenie minęło, zakończone myślą, że posłuży się własną. Ręka ponownie się uniosła, tym razem zaciskając palce na hebanowej różdżce. Czarne, oprószone szarością drewienko wyglądem przypominało spaloną gałązkę. Niemalże strach go dotykać, aby nie rozpadła się w pył. A mimo to, trzymał ją pewnie, rzucając niewerbalne Carpe Retractum. Pobliska pufa zaszurała po dywanie, przyciągnięta zaklęciem. Zapewne, aby Matthew mógł usiąść. - Ponad dwa tygodnie - odpowiedział, nie widząc potrzeby ukrywać owego faktu. Chociaż samo pytanie brzmiało jak wstęp do przesłuchania. - Czy to zakazane? - Nawet jeśli, nijak się nie przejmie. Upuścił różdżkę, aby upadła mu na kolana, gdy podsuwał wężowi prawą rękę do wpełznięcia na nią. Atet szukał sposobu, aby zbliżyć się do uzdrowiciela.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Doskonale wiedział o tym, że się różnią, a przede wszystkim miał świadomość tego, że obydwoje w jakiś sposób są nienormalni. A dziwadło do dziwadła przyciąga, jeśli mielibyśmy być szczerymi osobami. Jednak Matthew o relacje potrafił dbać, kiedy tylko otrzymywał charakterystyczne pchnięcie do przodu - oczywiście nie noża, czując, jak ostrze przesuwa się po jego ciele, choćby klatce piersiowej, pozostawiając okrutne rany oraz blizny po tym wydarzeniu. Pchnięcie do opieki nad innymi, do otworzenia tajemniczych, nieznanych wcześniej drzwi, które prowadzą w stronę jego nietypowego świata uzdrowiciela, gdzie jedynym towarzyszem jest samotność połączona z koszmarami sennymi. Na razie nikogo nie wpuścił, nikogo do siebie nie zbliżył, nie zrobił dodatkowego kroku do przodu, nie zanurzył palców w jedwabnych włosach jednej z wielu kobiet w kolejce do przychodni Świętego Munga, pachniących delikatnym aromatem lawendy. Jedyne, co dodawało koloru do jego szarego życia, znajdowało się obecnie na posesji - psy. Te trochę duże, włochate kulki potrafiły wywołać w nim więcej uśmiechu niż jakikolwiek inny człowiek - kąciki ust na samą ich myśl delikatnie podnosiły się do góry, czarne chmury usuwał ciepły, aczkolwiek przyjemny wiatr, zaś umysł opanowały pozytywne myśli, pozostawiając charakterystyczne ślady choćby w jego zachowaniu. Podniósł delikatnie głowę do góry, obserwując drobinki kurzu tańczące w promieniach słonecznych. Całe to pomieszczenie wydawało się być magicznym, zaś proste spojrzenie zielonych oczu na instrumenty powodowało, iż Matthew wręcz słyszał, jak ktoś spokojnym krokiem chwyta za nie, by następnie przedstawić swoje największe arcydzieło powstałe zza życia. Czy ktoś z nich kiedyś korzystał? Dlaczego tutaj się znajdowały? Pytania te otoczyły jego głowę prostą pętlą, zastanawiając się nad rozwojem zdarzeń. Nikt przecież ot tak nie zapomina o artystycznej duszy, nikt ot tak nie porzuca czegoś, co wbrew pozorom może sprawiać radość, jeżeli znajduje się w odpowiednich rękach. Czyżby to był ostatni występ? Ostatnia gra? - Może nie powinienem. - odparł prosto, nie zwracając uwagi na przejście chłopaka w konwersacji na "ty". Nie uraziło go to w żaden z możliwych sposobów - nie czuł narastającej w klatce piersiowej frustracji, oddech nie przyspieszył, adrenalina nie dostała się do krwi, zwiększając ciśnienie. Po prostu, jak to na uzdrowiciela przystało, nie okazywał żadnych oznak agresji - również nie potrzebował do szczęścia dominacji. No ba, cieszył się, że wreszcie ktoś potrafi podejść do niego bezpośrednio, nie zwracając uwagi na wiek bądź wykonywaną przez niego pracę. - Jednak czy to właśnie nie absurdy kierują naszym życiem? - rzucił pytaniem w jego stronę, przymykając na chwilę oczy. Czuł, że mimo lat ten pokój nadal żyje, nadal istnieje, a przede wszystkim, nawet jeżeli został opuszczony i zaniedbany, nadal jest czymś indywidualnym. Rzucił zaciekawionym spojrzeniem w jego stronę na słowa. Wiedział, co one znaczą, gdyż, wbrew pozorom, nie był aż takim idiotą, jak ktoś mógłby przypuszczać - nie potrafił jednak znaleźć słów odpowiednich do pewnego rodzaju riposty, choć prędzej uznałby to za odpowiedź skierowaną w jego stronę. Może Neirin miał szczęście do wpadania w sidła niebezpieczeństw, jednak Matthew nie miał szczęścia nawet do otrzymania chociaż raz spokojnego snu, który nie zostałby zawieńczony paraliżem. Dodatkowo chłopak zdawał się nie przejmować tym, co mu się przydarza, co ostatecznie wpływa na mniejszą dawkę stresu w jego organizmie. Uzdrowiciel, gdyby w jakiś sposób otworzyć jego łeb, nie mógłby się pochwalić do końca zdrowym umysłem, który został dość nieźle wyniszczony przez stresującą pracę oraz dzieciństwo. Nagły dotyk, kiedy to znajdował się myślami całkowicie w innym miejscu, przyprawił go o zimne dreszcze, jednak nie zareagował na to w przesadny sposób. Jedynie drgnął, kiedy to, jak sam uważał, jego granica została przekroczona. No ale wiadomo, w każdym przypadku była ona inna, wyjątkowa - jednak w jego, no cóż, jednocześnie przebywał z ludźmi niemalże codziennie oraz jednocześnie znajdował się na uboczu, dusząc się ich obecnością. Leciał do przodu, jednak był zagubiony - niezbyt wiele pamiętając z tamtego, burzliwego okresu, jednocześnie uzupełniając luki w pamięci poprzez zbędne zapychacze. Puchoni szanowali go jak brata, aczkolwiek Ślizgonowie zostawili na nim piętno cierpienia oraz nicości, którego starał się nie wprowadzać do swojego nowego życia, co jednak czasami się nie udawało. Codzienne dogryzki były normą, rany także, a brak ze strony ojca spowodował, iż ledwo co umiał żyć w społeczeństwie, udając i odgrywając jakże wspaniałą rolę aktora na scenie zwanej życiem. Wziął głębszy wdech, pozwalając na to, by powietrze wypełniło płuca, kiedy to poczuł, że zabliźniona kończyna odebrała mu czarodziejski patyczek. Nie martwił się tym jednak w żaden sposób - doskonale wiedząc o tym, że musiał sporo zapracować, by zyskać zaufanie i lojalność pióra feniksa. A różdżka nie chciała słuchać nowego, tymczasowego właściciela, odmawiając współpracy. Była chłodna, jak gdyby nie miała w sobie żadnego życia. Alexander obserwował dalsze ruchy Neirina w sprawie jego magicznego badyla. Doskonale wiedział o tym, że rdzeń, z którego został on wykonany, potrafi mieć różne kaprysy, jednak jest lojalne do tego stopnia, iż nawet nie ma ochoty działać, kiedy dłoń nie należy tej samej osoby, a wola i chęci wywodzą się z innej, nie tej samej głowy. Zauważywszy pewnego rodzaju ostrożność przy odkładaniu różdżki na bezpieczne miejsce, podniósł bardzo delikatnie kąciki ust do góry, jak gdyby zauważył, że coś jest nie tak. Ich różdżki ewidentnie się różniły - jego była jasna oraz być może trochę delikatna, jego zaś podchodziła pod mroczniejsze klimaty. Matthew wiedział jednak, iż nie ma sensu oceniać "dobroci" kija po jego kolorze, a tylko i wyłącznie po użytkowniku, który to rzuca różnego rodzaju zaklęcia. Jak to się mówi w świecie mugoli, to nie broń jest odpowiedzialna za zabójstwo, a właśnie człowiek. Chociaż mówi się, że większą satysfakcję ma się z zabijania gołymi rękoma niżeli przy stosowaniu jakichkolwiek środków pomocy. Tak samo spowolnione bicie serca oznacza skłonność do przemocy - z tym jednak nie był w stanie się zgodzić. Nigdy nikogo nie zabił, nigdy nie podniósł na nikogo własnej dłoni, nigdy nie zacisnął dłoni na szyi, odcinając dostęp do wdechu. Usiadł bez trudu na pufce przyciągnietej niewerbalnym zaklęciem - rzadko kiedy korzystał z tej metody, chociażby z tego powodu, iż chciał mieć pewność co do działania poszczególnych czarów. Niemniej jednak zajął sobie wygodnie miejsce, tuż po chwili chwytając za szklankę soku pomarańczowego, która tylko czekała na to, aż ktoś się nią zainteresuje. - Dość długi okres czasu. - przyznawszy, wyprostował nogi, siedząc na pufce bez jakiegokolwiek oparcia - nie ominęło to także jego pleców, które nie były zgarbione. Gdyby w pracy tak się wyginał jak banan, już dawno miałby problemy z kręgosłupem. - Nie, skądże. Po prostu ciekawość mnie zżera, dlaczego wybrałeś to miejsce do spędzania wczesnych godzin porannych przy książkach. I, ogólnie, z jakiego powodu nie śpisz. - odpowiedział jak najbardziej szczerze, wlepiając ślepia pierwsze w sufit, jak to przywyknął już w pracy, by następnie skierować tęczówki w stronę Neirina. Myślał, że mimo wszystko sen jest ważniejszy od lektury. Alexander nie mógł powstrzymać się przed rzuceniem oka w stronę Ateta, który, mimo że był wężem i nie posiadał futra, trochę zaintrygował uzdrowiciela. - Jak się nazywa twój przyjaciel? - Matthew zapytał, wskazując prostym błyskiem zmieniających się pod wpływem oświetlenia oczu w stronę węża.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Przyglądał się wężowi jakiś czas, unosząc po tym wzrok na uzdrowiciela. Nie ruszył jednak głową, miast tego błyskając bielą białek, kiedy kątem oka przyglądał się szatynowi. - Paranoja to nasz sposób na życie - odpowiedział, wracając po tym do miziania węża pod łebkiem. Gad wycofał się i posmyrał rudzielca językiem po palcu, najwyraźniej w czymś w rodzaju odpowiedzi na pieszczoty. - Wstałem. A tu jest cicho - nie powiedział za wiele, milcząc po tym dość długo. Myślał, ignorując zupełnie obecność mężczyzny w pomieszczeniu. Gdyby Matt nastawił sobie budzik i z własnej woli opuścił łóżko o tej porze, założyłby to samo. Że rudzielec również jest czymś w rodzaju rannego ptaszka, czy też raczej borsuka, który zaszył się w pokoju, aby chwilę poświęcić lekturze. Nie. On pyta, czemu chłopak nie śpi, a w tym pytaniu pobrzmiewa zastanowienie, czy również sen z powiek Walijczyka przegnały koszmary, paraliże albo denerwujący współlokatorzy. Troska? Chęć utożsamienia się? Odnalezienia w Neirinie bratniej duszy? Poruszył się, spoglądając teraz bezpośrednio na mężczyznę. Przyglądał się znużonej twarzy, ciemnym okółkom pod oczami, czemuś dziwnemu, malującemu się w zielonych tęczówkach. Ten letarg trwał stanowczo za długo, aby czuć się komfortowo. Przerwał go krótkim pytaniem: - O czym były? - Opuścił wzrok, wracając uwagą do węża. - Atet. To pończosznik. Niejadowity. Chcesz potrzymać? Nie boi się obcych. Jest bardzo ciekawski i ciepły. Żyją normalnie na północy Meksyku, wiec trochę tu dla niego za gorąco, jak zacznie się największy upał, ale ogólnie czuje się prawie jak w domu. Ma chłodny basenik na gorąc - rozgadał się trochę, zanim wyciągnął rękę z wężem w stronę uzdrowiciela.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zwierzęta jakoś zawsze do niego lgnęły - może po prostu wyczuwały, że gdzieś pod tą skorupką znajdują się emocje, do których nie da się dotrzeć prostym sposobem jak chociażby rozmowa? Całkiem możliwe. Jakoś nie miał problemów z Braun, kiedy go znalazł, choć nieumiejętnie rzucił zaklęcie uzdrawiające - błędy popełnił i błędy będzie popełniał, czy tego chce, czy też i nie. Jednak jego zdaniem głównie ten fakt zapieczętował ojciec, który zapoznawał go z magicznymi stworzeniami, pomagał zrozumieć ich zachowanie, a przede wszystkim nauczył szacunku do istot, które być może nie są drugim człowiekiem, ale mimo wszystko czują. Matt nie potrafił w żaden szczególny sposób specjalnie wyrządzić krzywdę, a co najwyżej działo się to siłą losu i wypadku, zwyczajnego braku fortuny, nieszczęścia i nieudolności w jego zawodzie. Może nie zajmował się w żaden sposób profesjonalnie zwierzętami, aczkolwiek wiedział o nich ciut więcej niż typowy zjadacz książek do nauki przedmiotu o nazwie OMNS. - Paranoja przestała być naszym pragnieniem - stała się losem, na który jesteśmy skazani. Ewentualnie tylko ja. - przyznawszy, po niezbyt długim zamyśleniu, wgapił swoje iście charakterystyczne tęczówki w stronę miejsca, na którym przesiadywał rudzielec. Możliwe, że inaczej myślał Neirin, aczkolwiek Matthew zdawał sobie sprawę z tego, że sam wybrał taki los, a następnie wprowadził go do codziennej rutyny, pozwalając, by ten wyjadał jego resztki jak jakiś niemiły, przemierzający pustynię głodny sęp. Miał paranoję? Nie wykluczał. Wiele razy musiał przeanalizować samego siebie, wyczuć niebezpieczeństwo, dostrzec rzeczy niezauważalne dla innych, pogadać z własnym, wewnętrznym głosem, zamknąć się w sobie i ostatecznie pozbierać każdą z mniejszych lub większych emocji. - Nie przerywam tej ciszy - nie powinienem wyjść, opuścić, pozostawić? - zapytał się, nie chcąc być w jakikolwiek sposób nachalny. Słowa te nie brzmiały w żaden sposób dogryźliwie - zwyczajnie chciał się upewnić, czy nie zakłóca hierarchicznego porządku, jaki zapewnił sobie tutaj młodzieniec. No tak, zawsze dbał o dobro innych, swoje pozostawiał gdzieś daleko z tyłu, mogąc oglądać jedynie plecy osób, które znajdują się chociażby o krok przed nim. Rzucił spokojnym, pozbawionym na chwilę jakiegokolwiek lęku wzrokiem w stronę Neirina. Zdawał sobie sprawę, oj, głupi zdawał sobie sprawę, że może go to dużo kosztować. Nie lubił, gdy ktoś chciał wpłynąć do jego umysłu, nie przepadał za nagłymi uwagami w stronę jego psychiki, choć względnie je ignorował. Nie lubił, gdy ktoś chciał pochwycić pędzące myśli, pozmieniać je według własnego uznania i puścić dalej. Nie wyczuwał tego jednak - rozmowa szła względnie na dobre tory. Cisza panująca między nimi została przerwana przez pytanie ze strony Walijczyka. - Wyczytałeś to z atmosfery, spojrzenia czy może domyśliłeś się w konkretny sposób? - zapytał zaciekawiony, choć odrobinę zmiętoszony, jakby ktoś przejrzał raz jeszcze jego mniej spokojniejszą naturę. Te sny, te koszmary nie należały do najprzyjemniejszych - i też wolał się z nich nie spowiadać - nawet jeżeli nieraz klęczał przed wizerunkiem Boga, posiatkowany oraz zakrwawiony. - Intrygujące imię... Jak się nie mylę, pochodzi ze starożytnego Egiptu? Nie poczuje się on zagrożony, wbrew ciekawości, w jakikolwiek sposób? - zapytał, ostrożnie, aczkolwiek bez większych skrupułów wychylając prawą rękę w stronę Vaughna. Jakoś nigdy wcześniej nie miał okazji pobyć z wężem, tudzież starał się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, kiedy to gad postanowił przejść na jego rękę, zapoznając się z zapachem oraz samą budową mężczyzny. - Współlokatorzy... Jak zareagowali na Ateta? Nie wszyscy przepadają za wężami. No i... masz jeszcze pod swoimi skrzydłami inne zwierzęta?
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Matthew wybrał paranoję, zaadaptował ją do swojego życia. Dostosował siebie pod to uczucie, uznając je najwyraźniej za przydatne. W darwinowskiej potrzebie małej ewolucji skierował swój umysł ku skrajnościom. Neirinowi zaś paranoja została podana na talerzu. Życie podsunęło ją chłopakowi na początku jego życia, a potem siłą wepchnęło w gardło, gdy sam nie chciał owej przyjąć. Do momentu, w którym stał się obojętny nawet i na nią. Niemalże jak przeciążenie systemu, po którym wszystko się wyłącza. Zostają jedynie podstawowe funkcje, podtrzymujące życie. - Skazani. Czy sam się skazałeś? - Pytanie zawisło między nimi, gdy wąż przepełzał z ręki na rękę, dokładnie językiem zgarniając każdą drobinkę zapachu znad skóry uzdrowiciela. Zaciekawiony jego wonią, jak i tym, czym przesiąkło ubranie czy ciało. - Nie mnie decydować, co wypada. Ale zostań - zabrał rękę, kiedy wąż owinął się już całkiem wokół dłoni mężczyzny. Podkulił mocniej nogi, siadając wygodniej na leżance. Głowę oparł o oparcie, spoglądając na poczynania węża. - Nie znam emocji. Nie umiem czytać z oczu. Ale gdybyś sam wstał, nie pytałbyś, czemu nie śpię. Założyłbyś, że tak samo jak inni, rano wybywam na trening, pływam, czytam albo po prostu lubię wstawać wcześnie. Dużo jest tu takich osób, jakie o świcie chodzą na przebieżki, bo tylko wtedy nie jest za gorąco. Nie znasz mnie. Nie wiesz, jaki mam tryb życia, aby nagłe wstanie o czwartej wzbudziło podejrzenia - tłumaczył niezbyt głośno i dość machinalnie, wzrok wbijając w jeden punkt. Lekko nieobecny. - Gdybyś ty sam chodził pobiegać, założyłbyś, że ja także. Nie byłoby cię tutaj, zacznijmy od tego. Gdybyś jadał śniadania o tej porze, zaproponowałbyś mi jedzenie albo skomentował miski. Trafiłeś tutaj, bo snułeś się bez celu po pensjonacie, nie mając, co ze sobą zrobić. Mogło cię obudzić chrapanie współlokatora. Może hałas za oknem. Ale masz zbyt zmęczoną twarz na jednorazowy wyskok. Musisz źle spać od dawna. Więc pytam, co dręczy cię po nocach? - Dużo mówił. Za dużo, jak na siebie. Drgnął, przerywając letarg, w jakim tkwił, aby nalać mleka do szklanki. Nadal było zimne, schłodzone zaklęciami. Na szkle pojawiły się kropelki osiadłej wilgoci, gdy jego temperatura gwałtownie spadła w kontakcie z chłodnym płynem. Roztarł owe palcami, kiedy chwytał szklankę, by się napić. Potrzebował zwilżyć gardło. Kontynuował rozmowę dopiero po tej przerwie, patrząc na kryształki skroplonej wody na zewnętrznej ściance naczynia. - Słoneczna barka boga Re, zwana także Barką Miliona Lat. Każdego dnia i nocy podróżuje nią Słońce przez dwanaście bram dnia i dwanaście bram nocy, jakie odpowiadają dwudziestu czterem godzinom doby. Każda brama chroniona jest przez bóstwa, ale za każdą z nich znajdują się demony. Ta walka bogów podróżujących na barce z demonami czyhającymi na Słońce stała się symbolem śmierci i odrodzenia, ale też rozwoju i siły potrzebnej do pracy nad sobą. Nie odpowiedział na ostatnie pytanie, sięgając wilgotnymi palcami po ciastko. To był dość jasny znak, że potrzebuje przerwy i jakiś czas nic nie zamierza już tłumaczyć. Dopiero, kiedy je zjadł, a trzeba zaznaczyć, że się nie spieszył, kontynuował. Na szczęście temat był przyjemny, inaczej by się nie zdecydował na dalszą rozmowę. nie był tylem gadatliwym, raczej wysłuchując tego, co mają do powiedzenia inni. - Kruka. Znikacza. Pytona królewskiego. Lunaballę. Różecznika - wymienił na spokojnie, strzepując okruszki z opuszek palców.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Paranoja w przypadku Matthewa posiadała dość nietypową, niejasną nawet dla niego samego konsystencję. Nie wiedział, czy to, że postanowił ją dodać ciut odrobinkę za dużo do swojego życia, czy wręcz przeciwnie - sama przylazła, niczym zabłąkany kundel, któremu nikt nie chce pomóc, licząc ostatnimi siłami, że wreszcie ktoś go przygarnie. Biedny, zaniedbany, kompletnie bezbronny. On zaś przyjął konia trojańskiego pod swój dach, dając mu pożywienie oraz zwyczajnie opiekując się nim - za późno jednak zdał sobie sprawę, że ta relacja idzie w nieznanym dotychczas kierunku, zaś ziarno zakorzenia się nie tylko w umyśle, ale też i na sercu. Samotność, którą na początku wybrał całkowicie świadomie, stała się jego ciężarem na barkach - aczkolwiek, niczym zatracony w sobie dumą król, nie miał zamiaru z niego rezygnować. Stał się on nieodłącznym elementem życia, wyłączając jednak wiele istotnych funkcji. Jego stan psychiczny reprezentować mogło łóżko szpitalne, podłączone, specjalne rurki, wenflony pomagające w przetaczaniu kroplówek do ciała, całe posiatkowane, przecięte, rozcięte, jakkolwiek by to nie brzmiało - w tak tragicznym stanie, że nawet drobne tknięcie mogłoby się zakończyć nieszczęściem, upadkiem. Śmiercią. - Byłem skazany i ostatecznie sam stałem się swoim katem. - odpowiedziawszy szczerze, wziął głębszy wdech, biorąc ostatni łyk soku pomarańczowego przed wzięciem węża na swoją rękę. Było to dość nietypowe doświadczenie, jednak nie przejawiał ten dziwny uzdrowiciel żadnych objawów strachu skierowanego bez konkretnego powodu. Matthew miał dobrą dłoń do zwierzaków i zwyczajnie, być może głupio, liczył nie tylko na szczęście, ale także na fakt, iż gad go zwyczajnie zaakceptuje. Jego woń... no cóż, połączone szaleństwo ze stabilnością, ubrania już dawno przesiąknęły pracą, sterylnym zapachem eliksirów oraz nieraz krwią, którą na szczęście zdołał wyprać. Na odpowiedź Vaughna jedynie kiwnął porozumiewawczo głową, uważając, że nie ma sensu ciągnąć dalej tej wymiany zdań dotyczącej pozostania na danym miejscu. Nie miałoby to jakiegokolwiek sensu. - Prawda. Zbyt mało wiem, bym mógł snuć konkretne wnioski. - oznajmił, biorąc głębszy wdech i wypełniając nim płuca, które potrzebowały dostarczyć ciut więcej tlenu do krwi. Poranki dla niego były tragiczne, pozbawione krzty radości, ciągle te same oraz melancholiczne. Zdawał sobie sprawę oczywiście z tego, że jego paraliże senne można już podsunąć pod chorobę, skoro prześladowały go codziennie, aczkolwiek udawał, że wszystko jest w porządku. Że te podkrążone oczy są wynikiem długoletniej pracy, z której nie potrafi się uwolnić. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest obecnie prześwietlany, czy tego chce, czy też i nie, ale nie czuł w żaden sposób intrygi, manipulacji, a jedynie normalną wymianę zdań. Jego przewrażliwione ego powinno nieraz dopuścić do siebie opinie innych ludzi. - Śmierć. Spowita mrokiem śmierć, przyciskająca za każdym razem, kiedy się obudzę, klatkę piersiową z ogromną siłą. Śmierć pojawiająca się pod różnymi postaciami, głównie zabijająca to, co jest resztkami radości w moim życiu. Niemniej jednak to ona prześladuje, nie daje wytchnienia od prawie dziesięciu lat. Codziennie to samo zdarzenie. - odpowiedział bez jakiejkolwiek krzty emocji. Ewidentnie łatwiej się o tym mówiło, kiedy potrafiło się odgrodzić niepotrzebne uczucia na bok, nie pozwolić im dość do potoku słów, jaki z siebie wydał. Za każdym razem nie mógł normalnie spać, eliksiry nie pomagały, a miał do nich łatwy dostęp ze szpitala. Nie miał jednak zamiaru w żaden sposób sięgać po bardziej specjalistyczne porady, nadal udając, że wszystko jest w porządku. Czasami miał ochotę samemu sobie wbić sztylet w serce, kiedy znajdzie się w mieszkaniu - zabić, popełnić samobójstwo, zwyczajnie zniknąć oraz przestać się zamartwiać, wreszcie biorąc samego siebie na obradę Sądu Ostatecznego. - Lubisz kulturę mugolską, mam rację? - zapytał się twierdząco, mając na myśli fakt użycia imienia typowo egipskiego w nazewnictwie zwierząt. Zresztą, potem przekonał się o tym, że Neirin przepada za pupilami i ma ich dość ładną, pokaźną zgraję. Przyglądał się ze spokojem w oczach temu, jak rudzielec zajada się ciastkiem, by następnie strzepnąć okruszki. Sam względnie uzdrowiciel apetytu nie miał, skusiwszy się na sok. - Jak mają na imiona? Różecznik? Myślałem, że w Wielkiej Brytanii ich nie ma i występują w innych miejscach na świecie. - oj, nie wiedział, oj, głupek nie wiedział, że tutaj można je znaleźć. A powinien.
Czy było coś lepszego od zanurzania myśli w sztuce? Charlie nie był w stanie powiedzieć niczego na ten temat szczególnie złego. Uwielbiał śpiewać, a przede wszystkim uwielbiał kształcić się w kierunku typowo artystycznym. W jego głównym gronie zainteresowań znajdowało się zaś malowanie i rysowanie, powszechnie niedoceniane, aczkolwiek pozwalające oddać myśli oraz uczucia osoby chwytającej zgrabnym ruchem ręki za pędzel. Tym razem nie był skacowany, tym razem był pełen świadom swoich myśli, tudzież pochwycił ze sobą prosty, aczkolwiek stary odtwarzacz muzyki, słuchawki nauszne, by następnie ruszyć do jakiegokolwiek wolnego pomieszczenia. Nie przypuszczał, że w afekcie szukania oraz głównego stresu, iż ktoś może go zauważyć w tak wczesnych godzinach porannych, spotka się dziwnym trafem z pomieszczeniem, które wzbudziło jego ciekawość, urodziło coś kompletnie nieznanego. Nie wiedział, co to dokładnie było - mógł tylko przypuszczać, że jakaś kompletnie niezidentyfikowana siła ciągnie go do zanurzonych w tajemniczości ścian pokoju. Niemniej jednak, wcześniej musiał zauważyć coś swoimi czujnymi oczami, które z łatwością wyłapały fałszywy akord wśród regałów - nieznaną, niezidentyfikowaną dźwignię. Zdziwiło go to niezwykle; prostym ruchem dłoni, w drugiej zaś trzymając odpowiednie rzeczy, przystąpił. Zapoznał się z manufakturą, przejechał opuszkami palców, jakby miał do czynienia z czymś ogromnie delikatnym, a każdy nawet najmniej ostrożny ruch może przyczynić się do pęknięć, do zniszczeń. Był zaskoczony, kompletnie nieświadom pokładów wrażliwości, jakie znajdują się w jego umyśle; niemniej jednak długo nie czekał - szybko pochwycił dźwignię i przesunął ją w odpowiednią stronę, chcąc tym samym sprawdzić dalszy ciąg zdarzeń. Może nie powinien, aczkolwiek intuicja, która zazwyczaj należała do gatunku iście upośledzonych, kompletnie ślepych, niczym bogini Fortuna, tym razem go nie zawiodła - ku jego oczom okazało się pomieszczenie stare, z unoszącymi się drobinkami kurzu w powietrzu, aczkolwiek na swój sposób wyjątkowe. Chapman poprawił okulary, spoglądając w stronę rozstawionych mebli i instrumentów, z którymi wcześniej tylko spontanicznie miał do czynienia. Położywszy najpierw odpowiednie przyrządy do rysowania, zapoznał się z całokształtem dziwnego pokoju, który pierwszy raz pojawił się przed jego oczami. Nie wiedział, co sądzić o pensjonacie - czy ono nigdy nie ujawni wszystkich tajemnic, które się w nim skrywają? Nie zmienia to faktu, iż miejsce potrafiło zapierać dech w piersiach, przynajmniej dla młodego artysty. Podszedł ostrożnie do jednego z nich, zapoznając się z magiczną harfą, na której wystarczyło dosłownie pociągnięcie struny, by miła dla ucha melodia rozbłysnęła, rozdarła się przez ciszę oraz wypełniła pomieszczenie pewnego rodzaju uczuciami. To był pierwszy raz, kiedy miał okazję zapoznać się z tym instrumentem bardziej niż na wystawach sklepowych - niezwykle drogi, niezwykle niesamowity. Zrobił krok do przodu, przejeżdżając dwoma palcami po całokształcie zdobień, usuwając tym samym zaległy kurz, który odznaczał się szarą barwą na opuszkach. Dodatkowo samo powietrze powodowało, iż nawet najdrobniejszy ruch mógł zakończyć się niezbyt dobrze - higieniczność tego miejsca pozostawiała wiele do życzenia. Na szczęście astmy nie miał, dlatego klasnął w dłoń, starając się pozbyć zdobytych drobinek upływu czasu, tym samym siadając ostrożnie do gry na tym nietypowym instrumencie, znanym już od starożytności. Zdołał zauważyć specyficzność - znaczną mniejszą ilość strun. Słyszał o tym, jednak nie wiedział, czy będzie w stanie prawidłowo oddać jej przyjemne dla ucha brzmienie. Skupił się, uderzył paznokciem o jedną ze strun, a następnie opuszką palca zaczął kontrolować wydobywający się dźwięk. Co jak co, ale bezskutecznie. Postanowił znaleźć problem, postanowił nie poddać się od razu - znał siebie, dlatego czuł się wyjątkowo pewnie w tych rewirach. Może nie aż tak, żeby od razu dawać występ, aczkolwiek nie postanowił się cofnąć z powodu pierwszego błędu. Raz jeszcze rozejrzał się dookoła - nikogo jednak nie było, zakłócenia nie wpływały na grę. Może powinien raz jeszcze? Ułożył wygodnie ręce, tym razem starając się o wiele delikatniej, jakoby mając do czynienia z porcelaną, uderzyć płytką paznokcia o strunę i ponownie ją skorygować. Nadal jednak mu coś nie pasowało - przetarł raz jeszcze piękne zdobienia należące do przedmiotu, wyszukując się błędu w konstrukcji. Może to czas powodował, że melodia nie brzmiała tak, jak powinna brzmieć (a przynajmniej coś nie pasowało Charliemu)? Nie wszystko jest długowieczne, a przede wszystkim nie wszystko należy do kategorii nieśmiertelnych, z czego doskonale młodzieniec zdawał sobie sprawę. Wielkich wymagań co do własnych umiejętności i instrumentu pozostawionego na próbę przestrzeni lat nie mógł mieć. Jeszcze raz - uznał, tym razem biorąc głębszy wdech, skupiwszy się w pełni na ruchach dłoni - wiedział, że te muszą być nieskazitelnie pewne siebie, a przede wszystkim asertywne. Przyjemny tym razem dźwięk, a przynajmniej o wiele lepszy od poprzednich prób, wydobył się ze strun, wypełniając pomieszczenie muzyką. O dziwo, działała ona wyjątkowo uspokajająco na umysł Puchona, jakby miała w sobie cząstkę macierzyństwa. No tak, rzadko kiedy miał z tym do czynienia. Jeszcze raz - uznał. Bez pośpiechu, na spokojnie, zapoznać się z działaniem. Różne struny, różne dźwięki, wszystko to wydawało się być prostą zasadą - pociągnąć, jednak wymagało to wręcz chirurgicznej precyzji. Musiał ostrożnie dobierać moment zatrzymywania drgań za pomocą paliczków, a także precyzyjnie uderzać paznokciami. Niemniej jednak, o ile pierwsze próby należały do tych niezbyt radosnych, o tyle rozpoczęły nową kartkę w księdze, dały podwaliny do spróbowania czegoś nowego, czegoś bardziej ekscytującego - o czym nie był jeszcze do końca świadom. Uśmiechnął się sam do siebie, kiedy to szło mu coraz lepiej - nadal nie mógł się porównywać do światowych mistrzów, co nie zmienia faktu, iż drobnymi kroczkami, nawet jeżeli nie posługiwał się instrukcjami i słowami mentora (którego tutaj nie było), zdobywał jakieś doświadczenie. Niczym jedwab, muzyka ta, niezbyt doskonała, aczkolwiek sięgająca do prawidłowości, zdawała się otulać jego umysł, aż poczuł się względnie senny. Zaskoczyło go to, kiedy oparł się o instrument, policzkiem napierając na drewniane zdobienia - może to była zbyt wczesna pora na podejmowanie się takich działań? I o mało co nie zasnął, gdyby fakt, że okulary zaczęły mu w tym przeszkadzać. Wzdrygnął się, czując pewnego rodzaju ból. No tak, bryle nie należały do najprzyjemniejszych przedmiotów, które można nosić podczas snu. Nie zdawał sobie jednocześnie sprawy tego, ile dokładnie spędził czasu, zapoznając się, o słodka Morgano, tylko z jednym instrumentem - niemniej jednak, ten niezwykle go zaciekawił, nawet jeżeli doświadczenie było nikłe, prawie na poziomie gleby. Wstał, śpiący, spoglądając dookoła - nikogo nadal nie było. Czyżby sam znalazł to pomieszczenie? Nie wiedział, aczkolwiek zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś może tutaj wejść, jeżeli znajdzie tajemniczą dźwignię. Charlie rozciągnął się, ziewnął głęboko, by następnie podejść spokojnie do rzeczy, którymi miał się dzisiaj zająć, przeklinając trochę samego siebie na duchu - co jak co, ale powinien zająć się odrobinę rysowaniem! Nie zmienia to faktu, iż ciągnięcie za struny było bardzo przyjemną sytuacją.
z.t
Kostka: 1
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Chciał się czuć pewniejszy w tych rewirach. Nie wiedział jednocześnie, czego dokładnie się spodziewać. Uzdrawianie wydawało się być jedną z najlepszych opcji w jego życiu, aczkolwiek zdał sobie sprawę z powagi własnej posady, kiedy to został zmuszony do zimnych kalkulacji, a umysł zdawał się być jedną z przeszkód na drodze do ratowania ludzkiego życia. To prawda - siedział w szpitalu, przez co był świadom własnych możliwości - niemniej jednak, musiał liczyć się z faktem posiadania pomocy w postaci dodatkowego personelu, przedmiotów, o które przecież mógł się tylko i wyłącznie modlić podczas prawdziwego ratowania życia. Może nie chciał zmieniać swoich obiektów zainteresowań, niemniej jednak wiedział, że potrzebuje pewnego rodzaju pomocy w postaci zajmowania się ludzkim życiem - i postanowił skorzystać ze starych przedmiotów, które skutecznie zagrzały miejsce w pensjonacie. Zamknął pokój, stary pokój, z którym miał rzadko kiedy do czynienia, zamykając własne oczy, byleby uchronić je przed dostępem do światła. Ramię, te niemiłosierne ramię, ciągle bolało, jakoby wskazując na powagę sytuacji. Manekiny, idealnie imitujące ludzki organizm, zostały poddane próbie - próbie użycia magii, próbie ratowania. Wziął jednego ze skrzatów, który zajmował się porządkami na korytarzu, prosząc tylko o małą, drobną przysługę - wiedząc doskonale o tym, że te stworzenia również potrafią władać magią. Może jego prośba była dziwna, aczkolwiek otrzymał dokładne polecenie - odczekać dziesięć sekund, aż wreszcie wstąpi do pokoju, otwierając tym samym drzwi. Głębszy wdech, rozluźnienie, powaga malująca się na licu mężczyzny - czy to wystarczyłoby? Nie potrafił jednoznacznie określić, aczkolwiek nie miał zamiaru stać w miejscu i czekać na dalszy rozwój zdarzeń. Nie po to zdołał wyjąć z zakamarków pensjonatu stare manekiny do treningu zaklęć uzdrowicielskich - nie po to poświęcił tyle czasu, by następnie zwyczajnie się poddać, odejść z opuszczoną głową, zwyczajnie stwierdzić, że wszystko jest w porządku i problem został zażegnany. Nie był naiwny niczym dziecko. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ta rzeczywistość nie będzie aż nadto podobna do tej, która go wcześniej spotkała - niemniej jednak, postanowił wziąć do serca to wszystko, kiedy odchylił drzwi, raptownie skrzydło pozwoliło na podmuch powietrza, a w środku rozpętał się istny armagedon. Czas zaczął go gonić niespodziewanie, śmiał się jeszcze raz w twarz. Zaczarowane manekiny zdawały się być żywe, mieć uczucia oraz historie, nawet jeżeli należały tylko do świata materialnego, nie posiadając w żaden sposób duszy, która wypełniłaby puste naczynie. Pierwsze - rozejrzał się dookoła, dzierżąc w dłoni wyjętą różdżkę, starając się znaleźć jakiekolwiek zagrożenie ze strony otoczenia. Odsunął - naiwnie rozwalone krzesło, zaczął przydzielać je do kategorii, mimo narastającego w sercu strachu. Niefortunnie, historia poczęła się powoli powtarzać - ciemności panujące na korytarzu zdawały się zasiedlić na dobre w jego bijącym sercu, na które zareagował potrząśnięciem głowy. Stop. Dosyć strachu, dosyć negatywnych myśli, dosyć jakiegokolwiek myślenia. Czas podjąć mechanizm, mechanizm niezwykle trudny w rozumowaniu, aczkolwiek okiełznany w odpowiednich dłoniach, również niezwykle skuteczny. Trzy manekiny, trzy osoby poszkodowane - i nie, nie był to chłopak o charakterystycznych włosach, które w promieniach słońca zdają się być żywym płomieniem. Przeanalizował każdego z nich odpowiednio, starając się nie tracić zbytnio czasu - posługując się tym samym mugolskimi technikami. Może były one uznawane przez czarodziei za nieodpowiednie, niemniej jednak wiedział, że mają one ogromne znaczenie w terenie. Żył, oddychał wręcz tym, co osoby niemagiczne były w stanie wymyślić, podać na tacy - pierwszy raz postanowił skorzystać z tego mechanizmu. Pierwsze wrażenie - który z nich był najbardziej zagrożony? Jeden - leżał na podłodze, aczkolwiek bez jakichkolwiek oznak obrażeń. Drugi - miał ranę ciętą wzdłuż torsu, do tego niemiłosierny ślad po ugryzieniu na nodze. Trzeci - wykrwawiał się wskutek odciętej, o zgroza, kończyny, położonej gdzieś obok. To wszystko było oczywiste, aczkolwiek każdy z nich w pewien sposób wymagał opieki. Ostatni będą pierwszymi, jak to się mówi. Przystąpił, przy zachowaniu tym razem zdrowego rozsądku, do działań. Starał się jednak jak najbardziej symulować sytuację oraz przede wszystkim nie pozwolić na to, żeby strach opanował jego ciało, nawet jeżeli poczuł, że zaczął się delikatnie trząść. Nie, nie teraz. Nie miał zamiaru odrzucać emocji, jednak również nie chciał, by te zaczęły panować nad jego działaniami. Wziął głębszy wdech, czując, jak serce zaczyna mu mocniej bić - i przystąpił od razu do działań, pierwsze rzucając w stronę obydwóch niewerbalny urok leczący krwotok. Ostrożnie, poruszając się względnie płynnie, dotarł do trzeciego w kolejności manekina. Chwycił ostrożnie za odciętą kończynę, przybliżył ją znacznie do miejsca, gdzie powinna się znajdować i rzucił zaklęcie, z którego rzadko kiedy miał okazję korzystać. - Adsuno. - wypowiedział, kierując różdżkę w stronę miejsca, gdzie ręka powinna zostać przyszyta. Nie szło to zbyt dobrze, aczkolwiek udało się po krótszym czasie przytwierdzić wręcz kończynę w odpowiednim miejscu, wprowadzając poprawki w postaci Episkey. Starał się jednocześnie mieć oko na pozostałe osoby - badając leżącego na ziemi manekina, który znajdował się, całe szczęście, niedaleko od tego, który miał ranę ciętą. Rzucił w natłoku działań Vulnera Arcuatum, wcześniej jeszcze przemywając ostrożnie rany po cięciu i ugryzieniu, które zadziałało w odpowiednim tego słowa znaczeniu - powoli się zasklepiły, tym samym Matthew zajął się leżącym na ziemi manekinem, którego obrócił na plecy za pomocą prostego mugolskiego chwytu. A ten, no cóż, wywołał w jego przypadku ponowny ból ramienia. Bał się, że coś zawali, niemniej jednak, zadbał względnie o sterylność rany drugiego manekina, który charakteryzował się śladami po ugryzieniu i raną wzdłuż torsu. Przyłożył ucho ponad twarz, odchylił głowę, by udrożnić drogi oddechowe; nie wyczuł oddechu, jeszcze sprawdził, już trzęsącymi się mniej dłońmi, puls za pomocą dwóch palców - wskazującego i środkowego, by ostatecznie zarzucić kolejne zaklęcie. - An Duca Tuans. - wypowiedziawszy, obserwował dokładniej poszkodowanych, by następnie usiąść gdzieś wygodniej, biorąc głębokie wdechy. Nieraz widział w nich znajome twarze, które zaczęły go niemiłosiernie dręczyć. C h o l e r a. Wiedział jednak, że poszło mu tym razem o wiele lepiej niż na korytarzu - zadbał o sterylność ran, zajął się wieloma rzeczami jednocześnie, a przede wszystkim nie odrzucił wirujących w nim emocji gdzieś na bok. Koniec z uciekaniem przed nimi, koniec z niewątpliwym krzywdzeniem samego siebie, nawet jeżeli się bał, że robi coś nie tak, jak był do tego przyzwyczajony.