Cywilizacje Ameryki z prekolumbijskich czasów owiane są tajemnicą - całe szczęście, część ruin zachowana jest w wyśmienitym stanie, pozwalającym wkroczyć wprost do ich serca. Nie jest to, mimo wszystko, zalecane działanie - podobno każdego śmiałka, który naruszy spokój owego miejsca, spotka nieunikniona klątwa...
Osoby wchodzące w jednym momencie rzucają JEDNĄ kostką, dotyczącą przygody dla całej grupy. Kostką można rzucać maksymalnie raz na miesiąc!
1 - nie naszło was żadne z nieszczęść - wręcz przeciwnie, zwiedzanie okazało się całkowicie udanym planem. Wychodzicie w zadowolonych nastrojach, bogatsi o nowo nabytą wiedzę. Każdy z was otrzymuje 1 punkt z historii magii. Należy się o niego upomnieć tutaj.
2 - jedno z was (ustalone dowolnie, pomiędzy sobą), naciska przypadkiem albo celowo na tajemniczy przycisk. Uruchomiona zapadnia zrzuca was w dół; szczęście w nieszczęściu, bez jakichkolwiek złamań. Wkrótce uświadamiacie sobie - nie jesteście w stanie używać magii, bez pomocy której wydostanie się z tej pułapki staje się niemożliwe. Musicie poczekać, aż ktokolwiek z zewnątrz was uratuje... (do rozegrania z Mistrzem Gry albo dowolnym graczem, który wyrazi zgodę).
3,4 - z odmętów ciemności wyłania się dla każdego najgłębszy z lęków - każda postać spostrzega inny, indywidualny obraz - zgodny z tym, czego się boi najbardziej (w przypadku uzupełnienia informacji w kuferku, powinna być zgodna z tą kwestią). Nie jest to znany każdemu bogin, tylko nieokreślona, magiczna siła - pozbawieni możliwości przeciwzaklęcia, rzucacie się do ucieczki. Po drodze każdy z uczestników wyprawy traci 20 galeonów. Koniecznie rozliczcie się tutaj.
5 - czym jest ten błysk, mrugający z daleka? Zauważacie fragment zostawionego skarbu, przeniesionego na widok przez zakłócenia magii! Jeśli postanowicie go zabrać oraz wylicytować, otrzymacie 100 galeonów do równego podziału pomiędzy uczestniczące postacie. Zmianę swojego konta należy zaznaczyć tutaj.
6 - niestety, ale na barki każdego z was zostaje rzucona klątwa. Rozwija się u was znikanie epidemiczne. Każdy z was, musi napisać pojedynczego posta w pokoju, w którym uwzględni konieczność leczenia u prywatnego uzdrowiciela oraz zakupienie eliksiru wiggenowego. Cóż, wyprawa będzie kosztować każdego z was 50 galeonów. Rozliczcie się tutaj.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Ameryka Łacińska… Nikt o zdrowych zmysłach nie nazwałby chyba Edgara Tobiasa Fairwyna osobą sentymentalną. Jednak obraz naukowcy, który pod groźbą śmierci musiał porzucić badania swojego życia, stojącego bez ruchu przed wejściem do świątyni, której nie brakowało podobieństwa do tej, która jedenaście lat temu zawaliła się nad nim, kompletnie odmieniając jego życie i niwecząc plany, a która mimo wszystko w oczach kogoś kto widział i przeżył tyle co on mogła jawić się jedynie jako nudna i pospolita atrakcja turystyczna, wydawał się niewątpliwie tragiczny. Nadal jednak nikt o zdrowych zmysłach nie powinien nazywać Edgara Tobiasa Fairwyna osobą sentymentalną. Trudno było sobie wyobrazić, by człowiek tak gardzący wszelkimi afektami, mógł mieć cokolwiek ulubionego. Ameryka Łacińska była jednak miejscem, do którego wracał niegdyś najchętniej i w którym najpewniej chowałby się przed ludzkością nadal, gdyby nie “klątwa” wpisana w genotyp Fairwynów. Jego, tak zwane przywiązanie do miejsca nie miało zresztą żadnego znaczenia. Nie dla osoby tak pragmatycznej jak on. Dawne ziemie Inków, Azteków i Majów były zbyt nieprzewidywalne i wyjątkowo nieprzychylne dla cierpiących na Somnium Mortiferum - pogodził się z tym. Nie chciało to jednak najwyraźniej dotrzeć do dyrekcji, a i uzdrowiciele okazali się zupełnie bezużyteczni. Przecież mógł uważać… Bennett najwyraźniej wychodziła z założenia, że przesiedzenie półtora miesiąca w pokoju nie będzie dla niego problemem. Owszem, potrafiłby zaszyć się na tak długo we własnym gabinecie, ale wolał położyć się na ołtarzu ofiarnym niż spędzić sekundę dłużej niż było to absolutnie niezbędne w hotelowym pokoju dzielonym z piątką narzuconych z góry idiotów. Szukał więc własnego miejsca - z dala od wszechobecnej, męczącej ludzkiej rasy i nie leżącego poza granicą bezpiecznej dla niego strefy. Zatrzymał się tu. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną papierośnicę, częstując się z niej przygotowanym wcześniej skrętem z peruwiańskiego tytoniu. Dziewięć dni i około ośmiu godzin do przedwczoraj. Nie było nawet o czym wspominać. Zaciągnął się, po chwili dmuchając dymem w wyryte na ścianie świątyni runy. Nudne i pospolite runy dla turystów. Kostką jak na razie nie rzucam, bo nie wchodzę
Mimo że Wittenberg spędziła w tej części ruin zdecydowanie zbyt dużo czasu, niżby sobie z początku życzyła, nie odepchnęły jej od siebie zupełnie, użyczając wielu nieistotnych zakamarków jako pole dla uczniowskiej gry. Wprost przeciwnie, można by rzec, Szwedka studiując każdą kamienną ścianę, która stanęła jej tu na drodze od kilku dni podjęła w swojej głowie temat, którego analizowaniem zajmowano się już od tysięcy lat, a ją sam interesował na tyle, że nie potrafiła go ot tak zaniechać - zero. Nie chciała umniejszać innym zasługom Majów, szanując ich sztukę, kulturę i w końcu tak zawiłe w interpretacji pismo, ale nic z tego imponującego i tak zbioru nie skłoniło Wittenberg do pochylenia się nad tym indiańskim ludem tak skutecznie, jak zrobiła to koncepcja zera. Jednak, im dłużej zadawała sobie pytanie czym dla tajemniczej cywilizacji była ta osławiona liczba tym więcej wątpliwości uzyskiwała, bez satysfakcjonującej odpowiedzi na choć jedną z skłębionych myśli. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak trudno było pojąć tę koncepcję Europejczykom i jak precyzyjne, wymagające szacunku zapisy ustalili w tej materii Hindusi, żonglując zerem jak dziecięcą piłką, kompletnie odczarowując jego złowrogi urok. A jednak było to, z perspektywy majańskich plemion, tak niedawno, że wszystkie piktogramy patyków, muszelek i kamieni wyryte na ścianach mijanych ruin wydawały się dla Ruth wprost niepojęcie godne podziwu, z całą nieprecyzyjną, wręcz nieelegancką metodą pozycyjności, którą ze względu na bardzo lokalne zasady wypadałoby tu ująć w cudzysłów. Z początku wydawało jej się, że te, jakkolwiek śmieszne by to nie było, muszelki służyły im wyłącznie do wypełniania pustych miejsc, bardzo ogólnie rzecz ujmując, dokładnie tak, jak niegdyś robili to Chińczycy, ale kiedy zaczęła drążyć temat faktycznej matematyki Majów doszła do wniosków na tyle ciekawych, że pomimo całego zmęczenia spowodowanego złotymi łapkami wróciła następnego dnia do ruin. I wcale nie chodziło tu o zastanawiające (tylko z pozoru) dwudziestki, co dało się wytłumaczyć w zasadzie jednym zdaniem, nawet nie o zmianę podstaw - chodziło tylko o zero. Ruth z szaleńczą wręcz pasją oddawała się czemuś, co uważała za interesujące i nie obchodziło ją nic - ani metody, ani środki, ani nawet opinia - dopóki nie odnalazła rozwiązania, sama. Fairwyn, po klątwie z Kylver, musiał mieć tego świadomość, w końcu nawet jego szeregi przytyków na nic się zdały, kiedy ostatecznie i tak na jego biurku wylądowała praca z nadającymi się do zaliczenia wnioskami. Chyba, bo Wittenberg oceniała to wyłącznie po fakcie, że jej nie oblał, choć akurat to, że uważał jej pracę za niespecjalnie rzetelne źródło czegokolwiek, mogła założyć ze stuprocentową pewnością. Do świątyni podeszła od innej strony, niż zrobił to nauczyciel stąd też nie zauważyła go nawet wtedy, kiedy podeszła do jednej ze ścian i przystanęła w zamyśleniu, przyglądając się uważnie wszystkim, jak mniemała datom, wyrytym w nadszarpniętym zębem czasu kamieniu. Dziwną aurę czyjejś obecności poczuła dopiero po chwili, kiedy doszedł do niej nieprzyjemny zapach tytoniu. Odwróciła się gwałtowniej, niż sama by się po sobie spodziewała i nie kontrolując się przez ten ułamek sekundy zrobiła minę, jakby zobaczyła ducha. Fairwyn. To już wolała tego niedźwiedzia sprzed paru dni, który w końcu okazał się być wyjątkowo przyjacielskim stworzeniem, w przeciwieństwie do indywiduum, które miała teraz przed sobą. -Dzień dobry, profesorze - skinęła mu, nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić. Bardzo nieelegancko byłoby teraz po prostu obrócić się na pięcie i uciec w popłochu (co jednak rozważała krótką chwilę jako najwygodniejsze rozwiązanie), ale w tym momencie mogła się właściwie zacząć zastanawiać, za co zostanie wyśmiana. Celowała w pracę magisterską, ryty zapisane nad jej głową lub ewentualnie nowe stanowisko. Trzy, dwa, jeden... Zacznijmy już ten festiwal kompromitacji, panie Fairwyn.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Zmarszczył nieznacznie brwi, słysząc cichy odgłos kroków. Towarzystwo ludzi w każdym wydaniu było ogromnym niestrawnym brzemieniem, ale ci napotkani w okolicy jakichś archeologicznych punktów potrafili być dodatkowo irytujący, z uwagi na fakt, że zazwyczaj wiedzieli kim był i identyfikowali się jako fani. Zaciągnął się głęboko i kątem oka spojrzał w kierunku zbliżającego się intruza, zamierzając już dyskretną ewakuację. Rozpoznając jednak Witteneberg porzucił te plany, niemal z ulgą wydmuchując dym. Wbił rękę w kieszeń spodni i kontynuował oddawanie się nałogowi oraz kontemplacji sobie tylko znanego problemu. Był pewien, że była uczennica, rozpoznawszy go sama stąd odejdzie i zamierzał jej to ułatwić kompletnie ją ignorując. A przynajmniej próbował, póki ona sama nie przegwizdała tej okazji. - Dzień dobry - rzucił czystym frazesem, przenosząc na nią zmęczone jej obecnością spojrzenie. Skoro już sama zwróciła na siebie jego uwagę, to odwrócił się w jej stronę i oparłszy się plecami o ścianę świątyni, przyglądał jej się w milczeniu zimnym wzrokiem. - Kolejne bezużyteczne badania? - zapytał tonem, po którym trudno było wywnioskować, czy interesowała go odpowiedź, czy chciał tylko pogłębić niezręczną atmosferę, którą osobiście się delektował, zamieniając kłopotliwą ciszę w kąśliwe retoryczne pytanie.
Mawia się, że pierwsza myśl często okazuje się tą najlepszą - gdyby Wittenberg pomyślała o tej złotej zasadzie za wczasu, już dawno byłaby w drodze powrotnej do pensjonatu lub w jakimkolwiek innym kierunku, zamiast sterczeć tu z czterdziestoletnim socjopatą, któremu do życia były potrzebne tylko dwie rzeczy: tytoń i rozpacz (także, jak widać, byłych) uczniów. Mogłaś uciec, Larsson? Mogłaś? To teraz cierp. Przymknęła na chwilę oczy, kiedy się z nią witał, jakby szczerze ją to zabolało, wydychając powietrze z prawie cierpiętniczą miną. Dlaczego zawsze, kiedy próbowała dowiedzieć się czegoś o tajemnicy związanej z runami nagle znikąd pojawiał się Fairwyn? W środku nocy wyzywał barmana od nieudaczników a samą Ruth od... W sumie nie do końca pamiętała akurat tę kwestię, bo zajęta była udawaniem, że nie żyje, ale niestety na niewiele się to zdało, więc i teraz zaniechała próbę udania ataku serca, czy jakiejkolwiek innej przypadłości, bo swoje i tak od Fairwyna dostanie. Zastanawiała się wyłącznie za co. Odczarował tę kwestię dosłownie po chwili, a Wittenberg, czym zaskoczyła nawet samą siebie, uśmiechnęła pod nosem, gdy skrytykował jej studiowanie zabazgranej majańskimi liczbami ściany.Ravenclaw, 10 punktów, choć spodziewała się jednak, że szybciej przypomni jej, jak zniszczyła mu piętnaście minut życia, kiedy musiał czytać jej pracę magisterską. -Tym razem staczam się na samo dno - powiedziała z zupełną powagą w głosie, pokazując palcem wyryty w skale piktogram muszelki. -Tylko z matematycznego punktu widzenia, więc proszę się nie martwić puszczeniem w obieg kolejnych bzdur, wystarczająco już ich na ten temat wydano - skinęła głową dając mu do zrozumienia, że zakończyła wypowiedź i jeśli skończyli już ten festiwal niezręczości ona bardzo chętnie sobie pójdzie. Z drugiej strony pośrednio wytknęła badaczom, że nie byli w tej kwestii wystarczająco precyzyjni. Ruth cofnęła się o krok, jakby badając, czy jego toczony czterdzieści lat jad zacznie się na nią wylewać na nowo, kiedy się poruszy, ale nic na szczęście się nie wydarzyło. To co? Może jednak puszczenie się pędem za siebie nie było takim najgorszym pomysłem?
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
W połowie jej wypowiedzi, kiedy zrozumiał już, że będzie dłuższa niż trzy słowa, owrócił od niej spojrzenie, wypuszczając przed siebie kłąb dymu. Nienawidził ludzi, którzy mówili za dużo. Gdzieś miał to, czym teraz zajmowała się Wittenberg, skoro ewidentnie nic potem ze zdobytą wiedzą nie robiła. Edgar sam wprawdzie nie należał do na skrzydłach niosących kaganek oświaty filantropów, a wszystko co robił, robił głównie dla zaspokojenia własnej ciekawości, nie mniej jednak zajmował się dziedziną, tak niedocenianą i tak słabo poznaną, że grzechem byłoby jej nie wykorzystać. Z tym jednak nie mógł się zbytnio obnosić. Wydawło się, że zupełnie stracił już zainteresowanie dziewczyną, kiedy jednak zdawała się już zbierać, odezwał się znów: - Więc jest pani głupsza niż sądziłem. - strzepnął popiół z końcówki papierosa, nadal patrząc przed siebie - Jak chce pani zweryfikować swoje bzdury nie publikując? Nie chwalił się swoją - jak stwierdziliby niektórzy psychopatyczną - pasją do odkrywania przed ludźmi najmroczniejszych stron magii, skrywanych w zakazanych częściach bibliotek i owianych tajemnicą departamentów ministerstw, nie było jednak ani potrzeby, ani nawet możliwości ukrywania faktu, że gdyby nie cudze badania - nawet te najgłupsze - nie miałby pracy. Dla przykutego jak on do biurka archeologa, analiza zebranych przez innych materiałów, była w zasadzie jedynym zajęciem. Mógł więc śmiało obnosić się z pretensjami do Wittenberg, która mając w rękach coś dużego... zrobiła z tego tylko dyplom. I to po co? Żeby zostać nauczycielem?
Fakt, że od razu po przywitaniu Fairwyn skrytykował jej zdolności intelektualne jakoś niespecjalnie zaskoczył dziewczynę szczególnie, że przywykła do przytyk runiarza skierowanych w każdą jednostkę, która ośmieliła się przy nim odezwać, jeszcze kiedy uczył ją w Hogwarcie. Właściwie to czasem zastanawiała się, czy on nie ma zaprogramowanych kilku podobnych docinek i nie używa ich wymiennie, w zależności od tego, która mu się pierwsza przypomni, ale ostatecznie nie rozmawiała z nim tyle razy żeby wyciągnąć na temat Fairwyna jakiekolwiek wnioski. Nie, żeby było jej się w ogóle chciało to robić. Z drugiej strony, nie spodziewała się po nim braku zdolności matematycznej analizy wypowiadanych słów, o czym niejednokronie mogła się zresztą przekonać, więc zakładając prawdziwość jego słów nie mógł uważać, że jest bezdennie głupia, co insynuował każdemu, kogo napotkał na swojej drodze, bo nie mógłby się teraz odnieść do czegoś, co jest poniżej wartości absolutnego zera. Zabrzmiało prawie jak komplement. Jednak mimo wszystkich jego złośliwości, powtarzanych jak mantry, zasłużenie lub nie, każdej istocie naruszającej święty promień prywatności Fairwyna (wynoszący, wnioskując po zachowaniu, jakieś 6378 kilometrów), Ruth nie chciała uciekać z nasuwających się bezwiednie powodów. Nie bała się, ani nie było jej przykro, nieszczególnie też obchodziło ją, jaką opinię na jej temat ma nauczyciel - po prostu, świadoma jak niekomfortowym dlań przeżyciem jest drugi człowiek, chciała dać mu spokój - wpadli na siebie zupełnie przypadkiem, więc nie było dla żadnego z nich wielkim problemem zignorować wzajemne istnienie i rozejść w przeciwnych kierunkach, bez zamieszania. Bez nerwów. Nie. Zostańmy tu na wieki, umierając z zażenowania. Prawdę mówiąc spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego, co powiedział doń "na odchodne" nauczyciel. Sugerując się tym, że odpowiada jej na wcześniejszą kwestię początkowo pomyślała, że wyrzucił jej brak chęci publikacji dotyczącej majańskiej definicji zera, która była godna podziwu wyłącznie za wiek odkrycia, bo za samo rozumienie jej Wittenberg nie planowała szanować majańskiej matematyki. Od kiedy dowiedziała się, że, poza naczelnymi, pszczoły są w stanie zakodować wartość zera jako odrębny, niezależny twór i rozumieć pustkę, którą reprezentuje, każda kultura niepraktykująca miłości z tą magiczną liczbą była w oczach Wittenberg degradowana do wielkości pszczoły. Stąd też tak bardzo nie grała jej wypowiedź nauczyciela - nie zwykł się mylić, a już na pewno nie w analizie cudzych słów, w końcu wymyślanie wyszukanych tortur psychicznych opartych na tym, co usłyszał z ust rozmówcy było jego ulubioną zabawą, o ile można w ogóle powiedzieć, że istniało coś, co sprawiało mu przyjemność, czyż nie? Wittenberg podniosła jedną brew do góry i zmrużyła nieznacznie oczy, zastanawiając się, co autor ma na myśli, dopiero po chwili przetrząsania wszystkich zakamarków pamięci uznając, że Fairwyn wytyka jej chyba dyplom, a w zasadzie odmowę jego publikacji. Cóż, gdyby traktował o jednej, a nie kilkudziesięciu klątwach to może... -Pańska opinia jest w zupełności wystarczająca - kiwnęła głową, zastanawiając się, czy on faktycznie miał zamiar podejść ją tak tanią obrazą, żeby wydała swoje wnioski na temat tajemniczego rytu z kamienia Kylver. -Gdyby opłacało się to publikować, zrobiono by to przede mną - skomentowała, dając mu do zrozumienia, że nie widziała nigdzie książki "jak odkryłem, czym jest sueus" autorstwa Edgara Tobiasa Fairwyna, więc nie planuje podstawiać się (i innych) pod nóż opinii publicznej tylko dlatego, że runiarz chciał zobaczyć, jak najmniej rozsądne jednostki wybijają się między sobą.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Nie dało się ukryć, że każdego napotkanego człowieka już po kilku sekundach oceniał jako idiotę, mimo wszystko poziomy głupoty były różne i prawdą było, że w jego oczach Wittenberg stała troszeczkę wyżej niż przeciętny Hogwardczyk. Status ten był jednak kwestią dość plastyczną. Prawdę mówiąc, to tak - w jakiś pokrętny, fairwynowski sposób, miał to być komplement. Niestety niekoniecznie już aktualny, a raczej dotyczący nie samej dziewczyny, a jej poprzedniego wyobrażenia, które o niej miał. Cóż, nawet jemu zdażało się mylić. Wywrócił oczami, słysząc jej... uznanie jego autorytetu. Dłoń, trzymająca papieros, zatrzymała się w połowie drogi do ust. - Dla przeciętnego studenta może i owszem - rzucił, posyłając jej surowe spojrzenie. Czy Wittenberg była przeciętnym studentem, ślepo wierzącym we wszystko, co powie mu nauczyciel, czy była tak głupia, by myśleć, że kupi sobie spokój łechcząc jego ego? Nie bawił się w fałszywą skromność - nie zamierzał kłócić się z faktem, że w kwestiach spornych dotyczących starożytnych cywilizacji i ich osiągnięć zazwyczaj miał rację - nienawidził jednak braku samodzielnego myślenia, czy chociażby podejmowania jego prób. Wittenberg, mimo wszystko była osobą, która jako takie predyspozycje do tego miała, ale widocznie znowu - tak jak na jego pierwszej lekcji - wolała zgrywać idiotkę. - Nie byłoby sensu publikować, gdyby ktoś już to zrobił - zaciągnął się ponownie i kontunuował całkowicie pozbawionym wyrazu tonem -[b] Ale skoro uważa pani, ż esens ma tylko wałkowanie przerobionych tematów, to gratuluję. Najwidoczniej obrała pani właściwą ścieżkę kariery. Strzepnąl popiół z końcówki papierosa. - Pani praca była w najlepszym wypadku średnia - wyznał po chwili ciszy bezpardonowo. Osobiście nie dopuściłby jej do obrony, szkolne realia przedstawiały się jednak tak, że abiturientów głaskano po główkach za sam fakt wyprodukowania się na wymaganą długość pergaminu i gdyby chciqł to zmienić miałby z tego powodu większy problem niż ona. W jego oczach konieczność romowy i tłumaczenia się dyrekcji, którą szanował tylko powierzchownie i tylko, gdy wymagała tego forma, była gorsza nawet od pisania całej pracy od nowa - Ale zaczęła pani dobrze. Rozumiem jednak, że dyplom jest dla niektórych szczytem aspiracji.
Doskonale wiedział, że nic nie chciała mu udowodnić. Nie miała zamiaru sprzeczać się teraz, kto jest dla niej autorytetem i przede wszystkim w jakim stopniu. Nie było najmniejszego sensu w jakiejkolwiek polemice na tej płaszczyźnie, bo w konfrontacji z Fairwynem im szybciej uświadomić sobie, że każda odpowiedź jest zła, tym szybciej jest się w stanie uratować przed kompletną kompromitacją. Z drugiej strony Ruth nienawidziła zabierać głosu wtedy, gdy był on nieoczekiwany, a w rozmowie z runiarzem opinia drugiej strony nigdy nie była przezeń traktowana jak coś wartego zapamiętania, stąd dla ich obopólnej wygody miała w planach zakończyć tę niezręczną konwersację już na jej początku, co wyszło jej tak fantastycznie, że raz za razem obrywała werbalne policzki od Edgara, bardziej przejmując się w tym momencie rzeczywistą ucieczką, niż bólem, jaki mogłyby wywołać u normalnego słuchacza. Naprawdę nie chciała wdawać się w konfrontację. Naprawdę. Jednak Fairwyn w pewnym momencie powiedział zdanie, które połączone z pozostałymi sprawiło, że Ruth zmieniła plany, bo zwyczajnie musiała zadać mu pytanie o jego własne potknięcie. -Jak rozumiem, pańskim zdaniem brak publikacji mojej pracy to bezmyślny krok, choć muszę się z tym nie zgodzić - przyznała krótko, przyglądając się o wiele bardziej jego papierosowi, niż jemu samemu - Oszczędzę panu powietrza zaniechaniem argumentacji - dodała, samej tylko znając powody, dla których w ogóle powiedziała to, co powiedziała. To, co prawdopodobnie celowo jej przed chwilą zdradził było dla niej rzeczą do tej pory niewiadomą i zrobiło jej się z jednej strony szalenie miło, że prawie pół roku pracy nie poszło na marne, z drugiej - wciąż nie miała w planach wypuszczać w obieg tych informacji. Jak to się mówi - kto miał wiedzieć, ten się dowiedział. Wzmianka o obraniu ścieżki kariery trochę zabolała. Ruth miała pracę marzeń w Genewie i kierownictwo przyjęło by ją tam z powrotem z otwartymi ramionami, a mimo to - z bardzo konkretnego powodu - wróciła do Londynu nieść kaganek oświaty. Znała historię runiarza i doskonale zdawała sobie sprawę z jego konieczności zaniechania pracy jako odkrywca, zmieniając ją na niańkę rozwydrzonych studentów, ale... Cóż, bilans zysków i strat musiał wychodzić na plus, żeby się na to zgodził. Wittenberg kalkulowała tak samo. Chcąc nie chcąc to jedno chyba ich łączyło - byli szalenie interesownymi ludźmi. -Przeciera pan szlaki obierania właściwych ścieżek kariery - rzuciła, nie zdążywszy ugryźć się w język. Nie miała jednak czasu pożałować nawet swoich słów, czego zapewne i tak by nie zrobiła, bo nauczyciel skomentował jej pracę. Na miłość, wystarczył światu jeden runiarz z problemami asymilacji do społeczeństwa, po co wkręcać w to jeszcze Bogu ducha winną Wittenberg? Nie kontrolując swojej miny spojrzała na Fairwyna, jakby mówił po chińsku. -Ach, pan uważa, że ja siedziałam pod kamieniem przez ten rok? - zapytała go całkiem poważnie - Przeszłość się tylko odkrywa, przyszłość się wynajduje. Pozwoliłam sobie zostawić pracę odtwórczą lepszym ode mnie - wbiła wzrok w trzymanego przez profesora papierosa, bardzo delikatnie uświadamiając mu, co robiła przez ten rok (i jednocześnie trochę strącając pracę z starodrukami na drugie miejsce w rankingu "ciekawych rzeczy do roboty"). Nie mogła się do tego przyznać nikomu, ale - choć jestestwo Fairwyna było dla Ruth nad miarę męczące - musiała mu przyznać, że był chyba jednyną osobą, której nie trzeba nigdy wyjaśniać, żeby wyciągnęła poprawne wnioski.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Pokręcił nieznacznie głową, wywracając oczami, czego nie mogła już widzieć, bo znów patrzył przed siebie, nie na nią. - „Bezmyślnym krokiem” była już obrona tej pracy – wyolbrzymiał i to nawet trochę celowo, ale najwidoczniej musiał dobitniej przedstawić o co mu chodziło – To zresztą nie był krok, panno Wittenberg – to był przystanek. Kroki gdzieś prowadzą. Nigdy nie podejrzewał, że może zacząć go w najmniejszym stopniu obchodzić to, czy wyprodukuje jakieś „nowe pokolenie runologów”, ale najwidoczniej dziewięć lat nauczania odcisnęło na nim jakieś drobne piętno, czy tego chciał, czy nie. Chyba miał prawo, przeczytawszy jakąś pracę, która dotykała interesujących go zagadnień, liczyć na to, że świeżo upieczony obrońca tytułu naukowego nie zaprzestanie naukowych badań. Nie wypierał ze świadomości faktu, że niektórzy po studiach chcieli mieć tylko pewną pracę, a jedynym interesującym ich dorobkiem był ten pobrzękujący w sakiewce, ale nie miał obowiązku się z tym zgadzać. Powoli odwrócił w jej stronę głowę posyłając jej chłodne spojrzenie, w którym spod zwyczajnej dla niego zimnej obojętności, przybijało się politowanie. Nie wiedział czy jej komentarz miał być prowokacją czy zwykłym gówniarskim odszczekiwaniem się, tak czy owak nie miał zamiaru nawet na nie odpowiadać, bo urągałoby to godności człowieka. Trudno powiedzieć, żeby był zadowolony ze swojej ścieżki kariery jako takiej – zmarnował lata na sprzedawanie różdżek, pośredniczył w handlu czarnomagicznymi artefaktami, pisał w różnych szmatławcach, ustępując niejednokrotnie irytującym redaktorom, cierpiał katusze promując własne płody literackie, a wisienką na torcie tej beznadziei była profesura. Wszystko to jednak traktował zawsze jako dodatek, pozwalający mu kontynuować pracę, która była dla niego jedyną istotną rzeczą w życiu – archeologa. Nie znał powodów, dla których Wittenberg decydowała się na zawód nauczyciela, mimo to podejrzewał, że było to coś niedojrzałego, naiwnego, nierozsądnego i podyktowanego emocjami. Nie stawiał żadnych konkretnych hipotez, bo nie interesował się jej życiem… wcale, jednak gdyby nawet, czysto teoretycznie, nie wysnułby tak bezdennie w jego oczach głupiego motywu, jaki faktycznie posiadała. Nawet on nie myślał o niej tak źle. Sama jej obecność męczyła go w sposób oczywisty, jej wypowiedzi jeszcze bardziej i najchętniej odszedłby w swoją stronę lub ignorował ją aż ona to zrobi, jednak zdając sobie w gruncie rzeczy sprawę z tego jak bardzo ona sama by tego chciała, nie zamierzał się wycofywać. Sama była sobie winna. Żeby móc myśleć cokolwiek o tym co robiła przez rok, musiałoby go to najpierw cokolwiek obchodzić, ponieważ jednak w żaden sposób nie dotykało to obszaru jego zainteresowań, mógłby bez żalu wymazać jej postać z pamięci. Nie chodziło zresztą o to, czym się zajmowała, bądź też nie, w przeszłości. Oceniał wyłącznie to co widział, a widział dziewczynę, która kiedyś wydawała się być całkiem dociekliwa, studiującą do bólu nudną atrakcję turystyczną z równie nieciekawymi inskrypcjami, bez więszego celu. - Gdzie jak gdzie, ale pod kamieniem na pewno pani nie było – skomentował sarkastycznie, bardziej do samego siebie niż do niej, nie mając na myśli nic konkretnego, a zwracając jedynie uwagę na ciekawy dobór związku frazeologicznego. Zaciągnął się po raz ostatni, przemieniając końcówkę papierosa w czarny guzik i obracając go w palcach, odwrócił się w jej stronę. - Jeżeli do swoich tworów podchodzi pani z tym samym zapałem, co do odkryć, to obawiam się, że tej przyszłości się nie doczekamy– ocenił bezbarwnie – Czego by pani przez ten rok, wygląda na to, że obecnie się pani cofa, panno Wittenberg. Bez względu na to, co miała na myśli, wyglądało na to, że nie zajmowała się tym teraz. Chyba, że wierzyła w pompatyczne hasło, jakoby edukacja była budowaniem przyszłości. W takim zaś wypadku była tylko kolejnym przypadkiem beznadziejnej ideologistki i rozmowa z nią była jeszcze większą stratą czasu, niż mogłoby się wydawać.
Nie wiem co się porobiło z enterami, lel. Naprawie juto, bo z tel mi sie je chce
W jakim celu oni w ogóle prowadzili tę rozmowę? Ruth rzeczywiście miała obecnie w papierach dumny wpis asystentki hogwarckiej dyrektorki, jednak powody, dla których powróciła do szkoły w roli nauczyciela były – jak słusznie zauważył profesor – znane wyłącznie jej. I, choć można by tak założyć zważywszy na jej miłosne zawroty, decyzja nie była powodowana jakąś niezrozumiałą falą uczuć do osoby, która jej nie chce, a konkretnymi pobudkami potwierdzonymi przez samą Wittenberg kilkukrotną analizą, którymi naturalnie nie miała planów się dzielić z nikimkolwiek. Edgar miał rację w jednej sprawie – marnowała czas na studiowanie jednego aspektu do żywej krwi, kiedy inni już dawno stwierdzali, że temat jest zakończony, ale dzięki temu nie pozwalała sobie (zazwyczaj) na zarzucenie niekompetencji. Czy mogła przyznać, że zerwała kontakty z Genewą? Oczywiście, że nie, samo biuro bezpieczeństwa nie mogło tego przyznać, ale czy nie było tak ostatnio z katastrofami, kiedy nie pracując dla departamentu pomagała rozwiązywać ich sprawy? Dla czarodziejów, którzy mają świadomość ceny swojego czasu nigdy nie jest tak, że liczą się tylko galeony. Liczy się zysk a Fairwyn, ze wszystkimi swoimi matematycznie precyzyjnymi decyzjami musiał to już zauważyć. Wzmianka o krokach przywiodła jej na myśl, że na chwilę obecną powinny zaprowadzić ją prosto do hotelowego pokoju, w pospiesznej ucieczce od tego energetycznego wampira, względem którego uczucia Szwedki były skrajną ambiwalencją. Z jednej strony nie miała ochoty ani siły słuchać jego wydumek, które obchodziły ją tak samo, jak opinia każdej innej osoby na temat jej poczynań, z drugiej był całkiem zabawny w swoich osądach, bo jako jeden z niewielu posługiwał się sarkazmem tak lekko, że aż przyjemnie było tego posłuchać. Uśmiechnęła się na jego komentarz o kamieniu, bo i ten był w istocie dość udany, ale reszta wypowiedzi skłoniła ją do przykrego wniosku, że Fairwyn musi być uprzejmiej nastawiony do świata niż ona sama. Wittenberg bowiem kończyła działania zawsze wtedy, kiedy z sobie tylko znanych powodów uznała, że są zakończone, nie wtedy, gdy nakazywałoby to dobro sprawy, nad którą pracuje. Sueus był dla niej wyzwaniem i nie miała obowiązku, w swoim własnym mniemaniu, być winna światu dalsze rozkopywanie zagadnienia, bo zatrzymała się dokładnie tam, gdzie sama wyznaczyła sobie metę, przechodząc do następnej żmudnej czynności, która w istocie zabrała jej prawie rok - bezróżdżkowości. Fairwyn miał to do siebie, że jakkolwiek przykry nie byłby w swoich słowach, w przytłaczającej większości przypadków miał rację i Ruth, choć w życiu by mu tego nie przyznała, szanowała jego opinię. Prawdopodobnie dlatego tak ubódł ją przytyk, że w chwili obecnej nie posuwała się do przodu. Rozumiała jego pojmowanie stagnacji i fizykę świata, miała doskonałą świadomość stwierdzenia „kto stoi w miejscu, ten się cofa” i nigdy by sobie na to nie pozwoliła, a jednak ktoś jej właśnie zwrócił na to uwagę. Zabolało. Aczkolwiek tylko przez krótką chwilę. Nie chciała go męczyć swoim głosem i nie chciała męczyć siebie samej przebywaniem zbyt blisko runiarza, więc uznała, że czas kończyć tę nierówną walkę i dać im obojgu święty spokój, którego tak pożądali w tym momencie, nie wiadomo które z nich bardziej. -Stwierdził pan tę regresję po moim wyglądzie? - zapytała trochę zdziwiona, bo zszokował ją fakt, że tak gwałtownie wydał osąd – Fakt, że pracujemy w Hogwarcie a świat nie czyta naszych elaboratów o czymś, co nikogo nie obchodzi nie oznacza natychmiast, że nie robimy nic – przyznała, celowo używając liczby mnogiej. Czyżby z Edgarem nie było podobnie? Nie spowiadał się nikomu ze swoich działań i w rzeczywistości była to bardzo wygodna zagrywka, nie stosowana wyłącznie przez niego – Lepiej nie wyciągać żadnych wniosków, niż błędne. To jedna z ważniejszych rzeczy, których nauczył pan tych, którzy chcieli słuchać – dodała, składając mały ukłon w stronę jego mimowolnych zdolności przekazywania wiedzy przede wszystkim racjonalnego podejścia do problemów, a nie tłuczenia na pamięć samych starożytnych alfabetów, jak niektórzy uczniowie o nim myśleli. -Nie powinnam dłużej zabierać pańskiego czasu, profesorze – ubrała elegancko zdanie „dajmy sobie spokój z tą żałosną dyskusją” w nowe szaty – Miłego wieczoru – kiwnęła mu głową, uśmiechając się w stronę przetransmutowanego guzika, uznając to za całkiem przydatne zaklęcie i jakby w obawie, że zaraz złapie ją znów mackami swoich tortur psychicznych obróciła się i... Matematyczne wzory, króre studiowała samodzielnie przed chwilą z niewiadomych przyczyn zaczęły świecić czerwonawą poświatą. Ruth aż przystanęła. -Może mi to pan wyjaśnić? – zapytała z szeroko otwartymi oczami wpratrując się w żarzące się majańskie liczby, jakby na moment zapomniała, że jest czarownicą i żyje w świecie, gdzie ludzie przemieszczają się na miotłach, a w sklepach sprzedawane są patyki, które potrafią zamienić papierosa w guzik. I nie tylko.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Aktualnie w jego oczach Wittenberg przypominała narwanego pięciolatka, który nie potrafi zdecydować się, którą zabawką chce się bawić i wyciąga cały czas nowe, bez sprzątnięcia poprzednich. Jej naukowym poczynaniom brakowało konsekwencji i uporządkowania, których brak najbardziej w świecie wytrącał go z równowagi. Próby bycia dobrym ze wszystkiego zazwyczaj kończyły się brakiem wyspecjalizowania w czymkolwiek. Spojrzał na nią z wyraźniejszą niż zwykle odrazą, słysząc pytanie. Czy naprawdę upadła tak nisko, żeby obrażać się za wyrwane z kontekstu słowa? Czekał tylko aż zarzuci mu stwierdzenie, że jest gruba lub brzydka lub naskoczy na niego ze słowami "czy to dlatego, że jestem kobietą?" - Jeżeli chce być pani traktowana poważnie, to nie radziłbym iść tą drogą - zwrócił jej zimno uwagę. Nie zamierzał się tłumaczyć, ani peszyć. Wystarczająco wyraźnie dał jej do zrozumienia, które aspekty zaliczała do wyglądu sytuacji, ale jeżeli wolała grać urażoną pannę, to była jej sprawa. - Więc może powinna była pani słuchać - odciął się beznamiętnie. Jej stawianie się z nim na równi było nie tylko bezczelne, lecz także miało wiele błędnych założeń. Edgar w żadnym stopniu nie krył się z tym, że nadal traktował swoją działalność odkrywczo-badawczą jako priorytet, a praca w szkole praktycznie miała mu tylko zapewnić dostęp do zaplecza naukowego. Dopóki nie zaniedbywał swoich nauczycielskich obowiązków nikt chyba nie zamierzał wyrzucać mu braku emocjonalnego zaangażowania w sprawę. Gdyby miał jednak wybór nigdy w życiu nie przykułby się do biurka. Generalizując praca profesora była dla niego czymś adekwatnym dla emeryta, czy raczej tak jak w jego przypadku rencisty, który i tak miał dużo mniej perspektyw na inne zorganizowanie sobie czasu. W brew pozorom nie wnioskował jeszcze na jej temat. Stawiał tylko tezę i wbijając jej kolejne szpilki szukał potwierdzenia. Nie był tym jednak tak zainteresowany, żeby zawiodło go jej odejście. Wprost przeciwnie. Skinął jej głową, również zamierzając iść we własnym kierunku, gdy dziewczyna jednak zawróciła. Przeniósł wzrok na jarzące się liczby. Po raz ostatni przetoczył guzik pomiędzy palcami, zanim schował go do kieszeni, wyciągając przy tym papierośnicę i częstując się kolejnym skrętem. - Oczywiście - wyrzucił bezbarwnie spomiędzy warg, w których przytrzymywał zapalanego papierosa. Zaciągnął się i wydmuchał dym, chowając różdżkę - A zaraz potem pójdę napisać prace dyplomowe za przyszłorocznych absolwentów i odrobić na zapas kilka prac domowych. Do widzenia, panno Wittenberg. Schował wolną dłoń do kieszeni garniturowych spodni i zaciągając się papierosem odszedł w stronę zachodzącego słońca kierunku przeciwnym do tego, który obrała wcześniej Szwedka.
Wiele można było Wittenberg zarzucić, ale na pewno nie fakt, że była obrażalska. Zasadniczo jej charakter pikował w zgoła odmiennym kierunku, bo od jakiegoś czasu przejmowała się wyłącznie opinią wąsko wyselekcjowanego grona, a nie przypadkowych gapiów, bo kimkolwiek Fairwyn by nie był, od pewnego momentu był tylko postronnym oberwatorem, na nieszczęście wyciągającym jeszcze błędne wnioski. Ruth uniosła brwi do góry, kiedy odebrał jej wypowiedź jako urażone odszczeknięcie się, bo z jego słów wynikało, że musiał jej zwyczajnie nie zrozumieć, a gdyby nawet miałoby to go irytować bardziej niż wszystko wokół, w jej mniemaniu by się już nie odezwał, a on – mimo wszystko – musiał dołożyć ostatnie, niezbyt pasujące do przekazu, zdanie. Szwedka wiedziała co robi i przy tym znała na pamięć wszystkie przytyki o bezmyślnym rozwoju we wszystkich kierunkach, bo osiągnięcie w nich tego samego, wystarczającego pułapu było niemożliwe. Po części się z tym zgadzała, ale odcinanie sobie samemu nowych dróg przez uprzednio zaczętą uważała za spore ograniczenie własnego rozwoju, bo mimo młodego wieku poznała już sporo czarodziejów, którzy byli ekspertami z wielu dziedzin, co ciekawie nie było jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę. I tak, miała świadomość tego, że każdy ma tylko dwadzieścia cztery godziny w ciągu dnia, ale stwierdzenie, że dla każdego doba ma inną objętość, było najzupełniej poprawne. Mówił o tym między innymi efekt Parkinsona, zakładający plastyczność czasu wykonywanej pracy z tą samą efektywnością, chociażby. Generalizując sprawę bycia dobrym ze wszystkiego Edgar miał rzecz jasna rację, ale traktowanie czegokolwiek w ogólności miało sens na dłuższą metę tylko przy rozwiązywaniu równań matemetycznych drgań szkolnej ławki, a nie w przypadku, kiedy na szali leży czyjś czas. Z drugiej strony Wittenberg może nawet zgodziła by się z nauczycielem w jego przypuszczeniach, gdyby nie miała świadomości, że ten odpowiedzi na losowe wręcz pytania poddaje dość wadliwej obróbce, co normalnie zakłada czynność analizy, jednakże w jego przypadku tak niedbale podszedł do tematu (oczywiście z słusznej przyczyny tego, że nie obchodzili go inni ludzie), że poświęcony jej czas musiał być niestety zmarnowany. A można było w tym czasie pomyśleć o runach. Nie odpowiedziała mu na resztę jego wypowiedzi tym razem nie z grzeczności, jak to miała w zwyczaju podczas postępowania z Fairwynem, a ze względu na fakt, że uważała dalszą dyskusję za skrajnie bezcelową. Nie musiała z nim polemizować na żaden z podjętych tematów, bo każda rozmowa była nie tyle marnowaniem czasu, co bezsensem - prowadzenie argumentacji w nieskończoność zbiega zawsze do zera, co potwierdziła na tę chwilę nie tylko matematyka, ale także jakakolwiek konfrontacja z osobliwym runiarzem. Jego ostatnie słowa skomentowała niemal niezauważalnym wzruszeniem rąk, bo przywykła do bagatelizacji tak bardzo, że nie dziwiła się jej już wcale, a w szczególności u niego. Owszem, zrozumiała przytyk, jakoby szukała linii najmniejszego oporu, ale wraz z zapaleniem się tablicy, zgasło całe zainteresowanie Szwedki nauczycielem. Kiwnęła mu głową na pożegnanie, pozostając na miejscu jeszcze długi czas, póki niebo nie zrobiło się całkiem wyblakłe od nocy, a jej oczy zaczęły powoli odmawiać posłuszenstwa bez okularów.
zt
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Dotarłem i sam jeszcze nie mogłem w to uwierzyć. Ledwie wczoraj wydawało mi się, że Meksyk będę mógł oglądać jedynie na pocztówkach, jakie (być może) posłaliby mi moi nieliczni znajomi, chociaż przecież nie miałem wyraźnych powodów do odwlekania w czasie wzięcia udziału w szkolnym wyjeździe. Najprawdopodobniej zwyczajnie nie chciałem wystawiać się na trudne rozmowy, jakich udało mi się uniknąć przed zakończeniem roku szkolnego, kiedy to moja niechęć do opowieści mogła być tłumaczona nawałem egzaminów i związanym z nimi stresem. Niektórzy byli ciekawi jak poradziłem sobie w Rumunii, inni naczytali się Obserwatora. Ani jedni ani drudzy mi tego nie ułatwili. Na szczęście w porę pojąłem, że prokrastynacja nie ma najmniejszego sensu. Nie mogłem unikać Zilyi w nieskończoność, chociaż bardzo chciałem przed sobą udawać, że chcieć to móc, tak po prostu. Dlaczego nie chciałem jej widzieć? Cóż, powód ten jest dość… samolubny i niesprawiedliwy. Potrzebowałem zdecydowanie więcej czasu na ułożenie sobie w głowie tego, co zdążyło nas połączyć. Trolle, sklep i pustynia - nie potrafiłem jeszcze podchodzić do całokształtu naszej relacji z tak charakterystycznym dla mnie dystansem i świadomość tej destabilizacji okazała się silniejsza, niż mógłbym się spodziewać. Jednak w końcu napisałem (chociaż powinienem uczynić to jeszcze przed wyjazdem do Meksyku) i przyszedłem na umówione miejsce, wpatrując się uparcie w rozpościerającą się przede mną świątynię. Starałem się nie zauważać nielicznych turystów, szybko umykających przed budowlą, jakby obawiali się, że stos kamieni za chwilę zemści się na nich za przechodzenie nieopodal i zatonąłem w mroku własnych splątanych emocji. Nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że pewna nieskomplikowana Rosjanka zbyt szybko wdarła się do mojego życia. Chociaż prawie nigdy nie spotkaliśmy się z pełną premedytacją - w warunkach przyjemniejszych od wędrówki w palącym słońcu Egipskiej pustyni - czułem się niebywale przywiązany do jej specyficznego sposobu bycia, w tym do używanego przez nią ostrego słownictwa i zbijającej mnie z tropu troski. W Zilyi było coś takiego, co budziło we mnie pierwotny instynkt przetrwania. Podczas polowania na jednorożce zupełnie zapomniałem, że nie muszę tego robić i wręcz nie potrafię schwytać mitycznego stworzenia bez pomocy ojca. Liczyła się tylko spontaniczna rywalizacja, niespodziewana dzikość, jakiej dotąd nie znałem. Potem, gdy przyszło nam zdobywać artefakt, a wędrówka pozostawiła nas dwoje na krańcu świata, pojawiła się potrzeba zadbania o siebie nawzajem. Chociaż od zawsze starałem się przychylić nieba moim przyjaciołom, byłem w szoku, że potrafię tak myśleć także o niej. Wspólne przeżycia łączą ludzi lepiej od dobrze rzuconego trwałego przylepca. Właśnie to mnie przerażało. Z drugiej strony miałem jednak nadzieję, że dzisiaj, skoro już tutaj byliśmy, uda nam się przełamać tę dziwaczną niezręczność i wreszcie pojmę co tak naprawdę się między nami dzieje. Czekałem więc, grzebiąc butami w ziemi i wpatrując się bez większego zainteresowania w kamienne schody.
Meksyk, destabilizujące poczucie przenikającego do każdej komórki ciała, upału, a jednak nie tak odległego, od tego Egipskiego. Coś jednak się zmieniło, bo Zilya Fyodorova pobyt w Meksyku znosiła gorzej niż na rozgrzanych, przesypujących się pod stopami, piaskach pustyni. Nie było jego ziarenek na ustach, a cień krył się przy każdym z wielkich drzew, a jednak nie czuła się dobrze, nie widziała potrzeby bycia tutaj, spędzania godzin w gęstych lasach, kryjących bogatą faunę, cenną i gotową do wymieniania na ciężkie sakiewki galeonów. Mogłaby zawrócić dziś, wziąć plecak i pełnym obrotem teleportować się do innego kraju. Proste jak pstryknięcie palcami. Ale dziś dostała list. Rozprostowała pergamin starannie, czytając słowa cztery razy. Pierw przyjęła to spokojnie, ze zwykłą dla siebie obojętnością, lecz kiedy czas mocniej przybliżył ją do chwili, w której mieli się zobaczy, poddenerwowanie wykonało piruet w jej żołądku, silnie mówiąc, że to nie jest tak nieznacząca chwilą, jaką chciałaby ją nazywać. Pośród biegu w lesie, podczas pościgu za jednorożcami, pod słońcem Egiptu straciła obojętność, która starannie powlekała swą skórę niczym najgrubszym ze swych futer. Szła jednak w to prosto i ufnie, czując, że potrzebuje każdego z tych prostych uściśnięć dłoni, przypadkowych muśnięć i długich spojrzeń. Jak zwierze zwabione w pułapkę. Przyszła cicho, krokiem nieśpiesznym stając obok Rileya i krótką chwilę wraz z nim patrząc na majestatyczną świątynie, tak obcej kultury. Zielona koszula niedbale wsadzona w brązowe szorty stanowiła nie tyle synonim jej zwykłego stroju do polowania, co kojarzyła się z safari, jakby w każdej chwili wyskoczyć miała na łowy dzikich kotów. Po krótkiej ciszy przeniosła wzrok na chłopaka, analizując jego wygląd, próbując zanotować, czy zmienił się od ostatniej ich wspólnej chwili, gdy w zaciemnionych pomieszczeniach różdżkarni mówili o wyjeździe. Pewnie jego skóra była muśnięta słońcem, jak i jej własna, lekko brązowawa, nigdy nie zadbana o ochronę przed promieniami. Miała wrażenie, że urósł o kilka centymetrów i był jeszcze wyższy od niej, miała też wrażenie, że towarzystwo smoków mu służyło, dobrze wyglądał. A może po prostu się stęskniła. - Złapałeś smoka? - Odezwała się nie szczędząc mu znajomego rosyjskiego akcentu. Przekrzywiła delikatnie głowę, obserwując jego sylwetkę, czując, że w brzuchu znów z poddenerwowania jej wnętrzności wykonują piruet. Odwróciła powoli wzrok, wykonując krok w stronę ruin, przed którymi się znajdowali. Chciała się schować wśród starych kamieni, unikając długich minut z dala od cienia drzew, od ciszy tego miejsca, od denerwującej chwili. Powinno być łatwiej.
3
______________________
Can't stay at home, can't stay at school. Old folks say, you a poor little fool. Down the street I'm the girl next door.
I'm the fox you've been waiting for
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Cisza mi nie przeszkadzała. Przyjemnie było wsłuchać się w szum wiatru, jaki delikatnie poruszał koronami drzew. Cisza odprężała, pozwalała mi na wsłuchanie się we własne myśli. W ciszy łatwiej było skupić wzrok na zakurzonych kamieniach budujących świątynię. Kiedy wszędzie wokół zalegała cisza, wreszcie tak naprawdę dostrzegałem z kim rozmawiam. Milczenie łagodziło surowość jej twarzy. Nie musiała nic mówić, w żaden sposób się anonsować. Jej stopy stawiały tak lekkie kroki, że nie mogłem już z nikim jej pomylić. Poznałem jej ciało na pustyni. Słyszałem jak stąpa z ostrożnością, a także jak „tupie”, gdy już zmęczy ją całodzienna wędrówka. Ale czy kiedykolwiek tak naprawdę poznałem jej duszę? Odwróciłem spojrzenie od surowych głazów. Moje niebieskie oczy pogodnym spojrzeniem zlustrowały jej sylwetkę. Szukałem słońca w jej włosach, lecz znalazłem go na jej ciemniejszej skórze. Zazdrościłem jej odcieni delikatnego brązu, jakiego moje ciało chyba nigdy nie miało ukazać światu. Meksykański żar lejący się z nieba nie pozwolił mi o zapomnieniu o oparzeniach słonecznych, przywiezionych jeszcze z Rumunii. Zbyt wiele czasu spędzałem w dusznej pracowni Fairwynów, bądź zagrzebany w głębokim, leśnym poszyciu, gdzie promienie słoneczne docierały mocno sporadycznie. Moja skóra nie nabyła tej odporności. Wtedy też pomyślałem, że to wszystko składało się na Zilyę, którą pamiętałem. Jej praktyczny ubiór, słusznie kojarzący mi się, właśnie, z Safari i rozburzone włosy muśnięte słońcem. Jestem kretynem, naprawdę. Jak mogłem aż tak odwlekać nasze spotkanie? Taksowaliśmy się spojrzeniami dosłownie przez kilkanaście sekund, ale i tak nie mogłem powstrzymać uśmiechu, jaki zaczął cisnąć mi się na twarz. Nie, żebym jakoś specjalnie się starał. - Tak. - Wyznałem, chcąc rozbudzić jej ciekawość. - A potem smok złapał mnie. - Natychmiast dodałem. Wysunąłem prawą dłoń z kieszeni czarnych spodenek. Krótkich, odkrywających moje nieco patykowate nogi i wyciągnąłem ją przed siebie. Na jej wierzchu oznaczała się nowa pamiątka. Potrójna, szeroka blizna ciągnąca się od centralnego punktu śródręcza, aż do kciuka, gdzie ginęła pomiędzy łączeniem palców. Przechodziła na wewnętrzną część, urwana nim dotarła do jej końca. Zdążyła już całkowicie się zagoić, lecz wciąż była różowa - wystarczająco świeża, aby świadczyła o mojej szczerości. Chciałem jej opowiedzieć jak ją zdobyłem, ale czy słowa nie były teraz zbyt trywialne? Moje, owszem, lecz jej wypowiedzi miały być dzisiaj balsamem na moją stęsknioną duszę. Chwila zawahania, nieomal niezauważalna. Błysk determinacji oznaczający się na twarzy. Wreszcie ująłem jej dłoń w swoje palce, wykonując wraz z nią zgodny ruch naprzód. - Miło Cię widzieć. - Przyznałem, mając nadzieję, że nie zostanę odtrącony w tej chwili słabości. Chciałem jej powiedzieć, że za nią tęskniłem, ale kiedy tylko uświadomiłem sobie, że to prawda, stchórzyłem. Nie wiem czy było jeszcze coś, co mogłoby zranić mnie bardziej od szorstkości w sytuacji, gdy otworzyłem na nią swoje uczucia. Mimo wszystko, cała ta sytuacja, nie było to dla nas nic nowego. Gdy maszerowaliśmy po pustyni, codziennie trzymaliśmy się za ręce, a jednak teraz, gdy naprawdę nie było to konieczne, ten drobny gest zdawał się być jeszcze ważniejszy. Przynajmniej dla mnie. Poszukałem na jej twarzy emocji, jakie pomogłyby mi w rozczytaniu co ona sądzi o zbliżeniu, jakiego dostąpiliśmy podczas poszukiwań artefaktu. - Jak sprawuje się różdżka? - Zapytałem, wybierając chyba najbardziej neutralny sposób na zadanie pytania „jak się masz?” czy „co u Ciebie?”. Krążyłem wokół niej, nie mając odwagi na gwałtowne wkroczenie w jej przestrzeń osobistą. Swoją niepewnością marnowałem tak wiele czasu… Minęliśmy zdobienia przy wejściu i wkroczyliśmy wprost pomiędzy zimne głazy, dające nadzwyczaj przyjemną ulgę po panujących na zewnątrz upałach. Nie puszczając ręki Zilyi, podwinąłem biały materiał prostej koszuli, jaką miałem na sobie, aby wyciągnąć zza pasa różdżkę. - Lumos - szepnąłem, oświetlając nam drogę w coraz gęstszych ciemnościach.
Jego uśmiech był kojący. Ciepły, dodający otuchy, zapewniający, że piekielne słońce pustyni jej nie spali, że umknie śmierci spod masywnych rąk trolli, że to spotkanie nie będzie wzbudzać poddenerwowania, tylko da czystą ulgę. Wiedziała już po chwili, że najbardziej na świecie ostatnio czekała na to proste spotkanie, choćby milczeć mieli do końca dnia, to jednak stał przy niej, nie wyjechał na zawsze. Powoli złapała się jego dłoni, ostrożnie palcami wyczuwając bliznę, o której dopiero co wspomniał, przesuwając po niej koniuszkami, jakby nie tyle chciała ją zobaczyć, co poczuć, a dopiero wówczas zacisnęła rękę. To nie była pustynia, nie grzęzła w piasku, a jednak niczego bardziej nie potrzebowała i nie chciała, niż tego silnego, tak znajomego uścisku. W tej chwili najmocniej czuła, jak bardzo jej brakowało jego obecności. Wciąż delikatnie jedynie muskali się swymi historiami, nie śmiąc, mocniej spleść życiorysów, a jednak duszący okazał się dla niej być ten moment rozłąki. I najsilniej rozumiała to teraz, znów mając go przed sobą. Znów podniosła oczy, by na niego spojrzeć, gdy mówił, iż miło ją widzieć. Jakby w spojrzeniu sprawdzić chciała, czy słowa są te w pełni szczere, przekonując się o dzieleniu podobnych odczuć. - Bałam się, że smoki zbyt mocną Cię pochłoną - bałam się, Zilya Fyodorova nie mawiała takich słów, była nieustraszonym myśliwym, gotowym wejść w paszczę chimery. A jednak, bała się, że Riley już nie wróci. To była nie tyle po prostu tęsknota, co obawa, że właśnie coś traci. Obecność kogoś, kogo wyjątkowo silnie chciała przy sobie zatrzymać. Ciemne korytarze świątyni stopniowo pochłaniały ich, gdy z każdym krokiem coraz głębiej wchodzili w wąskie labirynty przejść, jednocześnie ignorując nastający chłód, zbyt pochłonięci swoją wzajemną obecnością. - Jest bardzo dobra. Albo tak dobrze znasz mnie, albo po prostu już jesteś dobrym różdżkarzem - zapewniła go, mówiąc to zupełnie szczerze. Różdżka była naprawdę świetnie dobrana i nie sprawiała jej żadnego problemu, nigdy nie próbowała nawet analizować, czy lepsza nie byłaby jedna z tych, które Riley jej proponował, a które zostały wówczas odrzucone. Ta zdawała się rozumieć jej wymagania i osobowość. Mimo światła padającego z jego różdżki, Zilya miała wrażenie, że robi się coraz ciemniej. Po plecach, mimo uścisku chłopaka, poczuła przebiegający nieprzyjemny dreszcz. Coś w oddali świątyni, sprawiało, że czuła się mniej komfortowo. - Coś tu nie gra - zdążyła jeszcze jedynie rzec, spoglądając zmartwionym wzrokiem na Fairwyna, szukając i u niego potwierdzenia tych słów. Miała intuicję, która nie raz uratowała jej tyłek w starciu z dzikimi zwierzętami i tym razem czuła, że powinni zawrócić. Nim jednak wykonała pełny krok w tył, poczuła nietypowy, jak na to miejsce, powiew wiatru. A wraz z nim z mroku długiego korytarza wyszła postać jej ojca, skulona, trzęsąca się chorobowych drgawkach. W pierwszej chwili młoda Rosjanka zerwała się, podbiegając w przód, wprost do odmętów ciemnego korytarza, puszczając dłoń Rileya. Postać jednak zdawała się oddalać, a ojciec wyglądać coraz gorzej, ostatecznie upadł na ziemię, dziwnie wykręcając swe ciało w bolesnej agonii. Jej twarz zlepiona była włosami i łzami, gdy nerwowo próbowała w mroku wypatrzeć Rileya, a światło z różdżki oświetlało jej zaledwie krótki fragment. Wyskoczyła z ciemności, półprzytomnie łapiąc chłopaka za ramiona, w które już po chwili skuliła się, szukając odcięcia od wszystkich bolesnych rzeczy, które dopiero co zobaczyła, wdzięczna, że na ułamek sekundy może zamknąć oczy. W jego ramionach.
______________________
Can't stay at home, can't stay at school. Old folks say, you a poor little fool. Down the street I'm the girl next door.
I'm the fox you've been waiting for
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Jej słowa były szczere i chyba to najmocniej na mnie wpłynęło. Odkąd prawie umarłem, pamiętałem już, że jestem zwykłym śmiertelnikiem, a jednak wciąż niezmiennie nie chciałem przyznawać się do odczuwania strachu. Zupełnie tak, jakby wypowiedzenie tego na głos oznaczało poddanie się dławiącym odwagę emocjom. Sądziłem, że Zilya podobnie podchodzi do takich kwestii, a moc do mierzenia jej własną miarą dawała mi świadomość, iż większość łowców myśli podobnie. Skupiają się na zyskach i raczej nie zadają pytań. Nie zdradzają z jakich metod korzystają. Nie mówią głośno o swoich lękach, chociaż mają ich pewnie więcej niż normalni ludzie. Ona znalazła w sobie tę siłę i ufność. Ścisnąłem mocniej jej dłoń, szukając w niej oparcia, gdy uświadomiłem sobie jak mocno wzruszyła mnie jej troska. Daleko stąd, gdy egipskie słońce parzyło nas w karki, też dbaliśmy o własne potrzeby, a jednak tutaj, gdy znów byliśmy bezpieczni, jeszcze wyraźniej czułem jak bardzo to wszystko cenię. Nie żyłem, gdy nie miałem poczucia stabilności, a ona zaczęła bezinteresownie mi je oferować. Zdecydowanie do tego nie nawykłem. - Wróciłem do Ciebie. - Odpowiedziałem, zupełnie spontanicznie, chociaż post factum zastanowiłem się czy nie lepiej byłoby milczeć. Zamaskowałem niepewność dziwnym uśmiechem. Na mojej twarzy pojawiło się pewnie poczucie zagubienia, wynikające z przytłoczenia nowymi emocjami, a jednak nie były one negatywne. Sprawiały, że na sercu zrobiło mi się jakoś tak… cieplej. Nie mówiliśmy już nic. Ta świątynia miała w sobie coś dostojnego oraz ewidentnie magicznego, co skutecznie zniechęcało mnie do prowadzenia długich dyskusji. A jednak po tak długim okresie milczenia, nie mogłem całkowicie odmówić sobie przyjemności wymienienia z Zilyą kilku uwag. Cichy stukot naszych kroków przerwało wówczas jedynie jedno szybkie pytanie i równie krótka odpowiedź. Cieszyłem się, że różdżka dobrze jej służy, ale nie sądziłem, aby była to moja zasługa. - Nie było to trudne. Jesteś wyjątkowa. - Tak po prostu odpowiedziałem, jakby była to najjaśniejsza rzecz pod słońcem. Szkoda, że płomień naszej determinacji nie mógł rzucić na te mroczne kamienie odrobinę jaśniejszego blasku. Cienie umykały sprzed naszych stóp, wywołując w moim organizmie niewielki wyrzut adrenaliny. Podróżowaliśmy w nieznane, ponownie narażając się na niebezpieczeństwo, a jednak tym razem nie mieliśmy w tym większego celu. Jaka jest szansa na odnalezienie w tym miejscu czegoś nowego? Pokolenia czarodziejów, jacy byli tu przed nami, z pewnością splądrowały już tę świątynię kilka wieków temu. Myślałem o tym w chwili, w której wszystko zaczęło się komplikować. Z mroku wyłoniła się niewyraźna sylwetka, ale zanim zdążyłem jej się dobrze przyjrzeć, Rosjanka rzuciła się naprzód, wyrywając dłoń z mojego uścisku. - Zilya! ZILYA! - Krzyknąłem za nią, a gdy się nie zatrzymała, ponowiłem nawoływanie. Przez sekundę stałem tak, jak ostatni idiota, wyciągając za nią wyprostowaną rękę, a potem zerwałem się z miejsca i pobiegłem za odgłosami jej kroków. Wydawało mi się, że biegnę przez kilkadziesiąt długich minut, zżerany lękiem i niepokojem. Jak mogłem jej pozwolić na taką lekkomyślność? Wypadłem wprost na ciemny korytarz, na końcu którego nieoczekiwanie eksplodowało światło. Przysłoniłem oczy dłonią akurat w chwili, w której przylgnęło do mnie coś ciepłego i wilgotnego. Skołtunione włosy przysłoniły jej twarz, ale czując na swojej piersi nerwowe drżenie, rozpoznałem łzy. Przytuliłem ją do siebie jednym ramieniem, opiekuńczo odgradzając ją od niebezpieczeństw świątyni, od mroku i tajemniczego, drążącego widma, lecz nie zostałem bohaterem. Spłoszył mnie przeogromny, ognisty lej liżący zakurzone skały. Przez ułamek sekundy wydawało mi się nawet, że na końcu naszej ścieżki widzę fragment łuskowatego ogona. Nogi zadziałały szybciej niż głowa. - Chodź, szybko, biegniemy. - Wysapałem, gdyż emocje nieco dławiły mi gardło. Odciągnąłem ją stąd, jak najdalej od niszczycielskich płomieni. Od tak znajomego mi żaru, jakiego nigdy już nie chciałem doświadczać. Rozpędziliśmy się w ciągu kilku sekund. Przez chwilę błąkaliśmy się po zawiłych korytarzach, lecz gdy wreszcie wypadliśmy ze świątyni, uczyniliśmy to z imponującym impetem. Udałoby nam się wyhamować, a jednak nie chciałem się zatrzymywać. Poprowadziłem Zilyę jak najdalej stąd, kierując się w jedyne znane sobie miejsce w okolicy.
Kolejnym przystankiem na drodze szlaku turystycznego Carson była jedna ze świątyń, do której tłumnie wylęgali akurat do niej, jako że była owiana dużą tajemnicą i powtarzano, że zakłócenie spokoju czającym się wewnątrz niej duchom(?) czy też jakiejkolwiek innej, magicznej energii powodowało przeklęcie człowieka na resztę jego życia! Panna Gilliams nie do końca wierzyła w tego typu przesłanki - skoro miałoby tak być, dlaczego wciąż tak wielu ludzi udawało się do tego miejsca? Co jak co, ludzie potrafią być głupi i zaślepieni, podążać za tłumami jak stado durnych baranków - owszem; lecz jeżeli ktoś faktycznie by ucierpiał, chyba zostałoby to podane od ogólnej wiadomości, prawda? Gdzieś w gazetach, czy coś... Jakąś tabliczkę by zawiesili i inne takie. Ostatecznie zdecydowała się zwiedzić wnętrze świątyni razem z parą przypadkowych ludzi, którzy byli tak samo ciekawscy jak ona. Może miała szczęście, a może to wszystko faktycznie było zabobonem, ale nie przydarzyło jej się nic złego ani nawet nic magicznego. Mogła w spokoju obejrzeć wszystko, a na koniec czuła, jak jej głowa przepełnia się nową wiedzą. Para, z którą tam poszła, miała dodatkowo spore pojęcie na temat kultury Majów i od nich też uszczknęła odrobinkę informacji. Wychodząc ze świątyni wzięła głęboki oddech świeżym powietrzem. Uf, w środku był prawdziwy zaduch... /zt
Pogoda w Meksyku zdawała się w pewnym stopniu poprawiać - nie wiedziałem jednocześnie, czy mógłbym uznać to za dobry znak. Niemniej jednak, jako że za burzami nie przepadam (czyżby przez moją przesadną reakcję, którą musieli, niestety, widzieć współlokatorzy?), mogłem się ucieszyć naprędce z delikatnie jaskrawszych barw panujących w miasteczku przy pensjonacie. Nie zamierzałem siedzieć przez cały czas na okres sztormu w pokoju i czterech ścianach, przełamując tym samym moje własne słabości - nie bez powodu ruszyłem zatem bezpośrednio, pozwoliłem na to, by nogi mnie poniosły, biorąc jednocześnie ze sobą Lucky'ego, którego starałem się do siebie przyzwyczaić. A raczej ją, bo zdołałem dostrzec, że będzie trochę odmienna od moich stałych towarzyszy - Braun i Blau. Aż mnie zastanawiało to, jak zareagują na moją obecność po tylu dniach, tylu dobach i tylu tygodniach, nie mogłem się doczekać powrotu do Wielkiej Brytanii, w środku duszy reagując przesadnie jak dziecko oczekujące na prezent pod choinką. Ewentualnie przyłapanie Świętego Mikołaja, by następnie go zagadać za pomocą czekoladowych ciastek oraz mleka. Po prostu zacząłem reagować żywiej, żwawiej, wbrew temu, czego zdołałem się nauczyć podczas wielu lat samotności. Jednocześnie - nie byłem gotowy postawić jeden decydujący krok, który ponownie zaważyłby na moich dalszych losach. Nie uznawałem siebie za gotowego do wejścia do świata ludzi, nadal pewnego rodzaju strach targał pokaleczone już przez wiosny serce. Intuicja mnie nie zawodziła - nie byłem jeszcze gotowy, nie mogę oczekiwać diametralnych zmian w ciągu zaledwie paru tygodni. Wymaga to większej, a przede wszystkim bardziej intensywniejszej pracy. A może to wina czworonoga, który właśnie ciągnął mnie w kierunku jakieś świątyni? Przystanąłem na chwilę; biorąc głęboki wdech, zdołałem wyczuć bez problemu magię tego miejsca. Czy jednak opłacalne jest ryzykowanie wejścia do środka? Nadal rana na ramieniu zdawała się być większym utrapieniem, nadal uniemożliwiała po części gwałtowne, niespodziewane ruchy. Tym razem jednak wolałem zaryzykować, postawić krok, nie uciekać od potencjalnego zagrożenia. Marmurowa budowla może wydawała się być z zewnątrz tylko i wyłącznie groźna, a w środku może taka wcale nie była? Zmarszczyłem brwi, aczkolwiek już ruszyłem do środka, nie mając zamiaru tracić czasu na zbędne myśli, przez które znacznie się ograniczałem. O dziwo pomieszczenie było chłodne, nie zdawało się posiadać tej duchoty, która panowała w Meksyku, mimo trwających nadal z mniejszą intensywnością sztormów. Zwiedzałem powoli miejsce, podnosząc dłoń na jedną ze ścian, gdy zauważyłem pewną nieścisłość, niedokładność. Jeszcze raz, wypuszczając płuca w jednym z oddechów, spojrzałem na dłoń. Była odrobinę... przezroczysta? Znikanie epidemiczne? Zdziwiłem się bardzo szybko, jak również wydostałem ze świątyni z równą prędkością. Pies nie wydawał się być zarażony, jednak ja, no cóż, zostałem skazany na samodzielne wyleczenie się z choroby - przegryzłem nerwowo wargę od środka, jakoby reagując na stres, by następnie udać się do pensjonatu z zamiarem zadecydowania, co zrobić dalej.
Znowu się zgubiłem. Znowu! Chryste, kiedy wreszcie przestanę być kompletną niezdarą? Nie dość, że sprawiam problemy nie tylko opiekunom, to jeszcze przy okazji innym uczniom, a w szczególności tym, których znam, skazując ich tym samym na pewnego rodzaju nieszczęście w postaci odbywania szlabanu. Prędzej czy później się to na mnie odbije, ale nie chciałem jakoś szczególnie nad tym myśleć, poza tym, i tak o tym zapomnę. Wszystko utonie w otchłani zapomnienia, w której to nie ma ucieczki przed autodestrukcją. Taak, jestem po prostu mistrzem w zapominaniu o ważnych sprawach, jeżeli oczywiście nie jestem pod stresem. W innym przypadku - jakoś względnie udaje się przeturlać, ku uciesze profesorów, na poziomie podziemnego parkingu samochodowego przez materiał, prędzej czy później nie mając pojęcia o tym, że dana lekcja w danym dniu się po prostu odbywała. Miałem ogromną nadzieję na to, iż nie będę musiał względnie martwić się o to, iż wystąpią jakieś powtórki na zaklęciach - inaczej będę musiał pogodzić się ze względną porażką na tle edukacyjnym. Nie ma tego złego, no ale trochę głupio byłoby pozostać w tej samej klasie z powodu pamięci złotej rybki, czyż nie? I o ile lekcja u Marceline jakoś łatwo wpadła mi do głowy, począłem odczuwać pewnego rodzaju braki w informacjach. Niemniej jednak, zdecydowałem się jakoś samego siebie wesprzeć w postaci notatnika, w którym zaczęły pojawiać się informacje z poszczególnych dni - miałem jednocześnie nadzieję, że pomysł ten jakoś pomoże mi zażegnać się z problemem luk pojawiających się w danym okresie czasowym. Świątynia. Zdziwiło mnie to, aczkolwiek powinienem być świadom, że jeżeli myślę o niebieskich migdałach, to nogi są w stanie zaprowadzić bez problemu do miejsca, które może być niezwykle niebezpieczne. Przełknąłem głośno ślinę, zbliżając się powoli do ściany zdobiącej budynek, przejeżdżając tym samym opuszkami palców po marmurze, z którego został on wykonany. Nigdy nie byłem zbyt dobry z Historii Magii i Runy, dlatego nawet proste oznaczenia, przenikające przez palce, zdawały się sprawiać ogromną trudność w zakresie ich rozpoznania. Wyciągnąłem różdżkę, tak na wszelki wypadek, tym samym rzucając naprędce niewerbalne Lumos. Czułem się odrobinę pewniejszy, kiedy to zdecydowałem się podjąć samodzielną naukę w tym zakresie, niemniej jednak nie mogłem w pełni ufać samemu sobie. Wiedziałem, że dobra passa będzie w stanie odwrócić się obrażona i fochnięta w najmniej odpowiednim momencie. Ruszyłem zatem przed siebie, oświetlając za pomocą zaklęcia korytarz, chociaż potem pokusiłem się o Lumos Maxima. Długo moja radość nie trwała, dopóki nie znalazłem pewnej części nieznanego skarbu. Zdziwiony, mrugnąłem parę razy oczami w stronę skarbów - co one tutaj robią? Zmarszczyłem brwi, kucając tym samym przy znalezisku, niechcący przecinając palec na ostrej krawędzi. Skrzywiłem się, co nie zmienia faktu, iż znalazłem coś, co mogło mi pomóc w późniejszym życiu - bez zastanowienia upchałem to do torby, licząc tym razem na prawidłową intuicję. Jednocześnie wziąłem głębszy wdech, wykonałem ukłon i podziękowałem, znajdując drogę powrotną do zewnętrznego świata.
Każdy kolejny krok powodował wystąpienie na buzi Bridget wykrzywionego bólem grymasu. Nie powinna w ogóle zapuszczać się w okolice tego cholernego ołtarzu, mogła nie wspinać się po śliskich, wilgotnych od zebranej w mchu rosy schodach, a może uniknęłaby skręconej kostki i tego okropnego spaceru. Kuśtykała wyraźnie, a tempo, w jakim szła, zwiastowało dotarcie do pensjonatu w godzinach mocno popołudniowych. Cudownie... Miała nadzieję, że po drodze spotka kogoś, kto będzie w stanie jej pomóc i magicznie uzdrowić jej nogę, lub chociaż będzie w posiadaniu eliksiru uśmierzającego ból, który mogłaby odkupić. Spróbowała zagadać kilkoro turystów i miejscowych Meksykanów, lecz żaden z nich nie potrafił jej pomóc, o ile w ogóle rozumieli, z jaką prośbą się do nich zwracała. Była już naprawdę zmęczona i nieźle obolała, kiedy przysiadła na jednym ze schodków prowadzących do świątyni. Westchnęła ciężko, z trudem prostując nogę i opierając ją o ziemię w takiej pozycji, by sprawiała jej jak najmniej bólu. Kostka zdążyła już nieźle spuchnąć, prezentując dwukrotnie większe rozmiary niż ta zdrowa. Bridget skrzywiła się, gdy próba obmacania szkód skończyła się wyjątkowo ostrym ukłuciem. Miała nadzieję, że nie zrobiła sobie niczego poważnego...
kostka: 2
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Idiotyzm mnie pchnął do niebezpieczeństwa? Nie wiedziałem, krążyłem wokół myśli, niesiony przez nie znowu w te samo miejsce. Zdziwiło mnie to, aczkolwiek w pewnym stopniu intuicja zaczęła mi podpowiadać, że coś tam może się wydarzyć. Dziwne skręty żołądka dawały się we znaki, a znikały, kiedy to przybliżałem się do świątyni. Niemniej jednak, droga z pensjonatu była dość długa i być może niezbyt męcząca, jednak na pewno zabrała trochę energii. Rozmyślałem, starałem się znaleźć rozwiązania, pozwalałem na to, by płuca zaczęły oddychać czystszym powietrzem, by głowa wreszcie znowu przewietrzyła się mimo wcześniejszych sytuacji, które ewidentnie nie pozwalały jej na jakikolwiek odpoczynek. Okolica wydawała się być spokojna, zieleń otaczała moją posturę coraz bardziej, zaś marmurowe zdobienia wyszły na światło dzienne, mimo że barwy zdawały się być tak samo pozbawione życia jak wcześniej. Kiedy te sztormy odejdą - nie byłem w stanie powiedzieć. Iście mnie to zastanawiało, aczkolwiek cieszyłem się z jednego, prostego powodu - mniej ludzi, większy spokój, swoboda zapoznawania się z kulturą cywilizacji Majów. Nawet jeżeli świat rzeczywiście wydawał się być wyblakły, pozbawiony krzty radości, kiedy to ciemne obłoki i szare niebo przykryły miasteczko swoją gburowatością. Mój wzrok długo nie był skupiony na fasonie doskonałości budowli z daleka, gdy zobaczyłem siedzącą na jednym ze schodków dziewczynę - osobiście ją kojarzyłem. W sumie, to większość osób zdawała się zapaść w moją pamięć. Kontaktu z nią nie miałem, aczkolwiek mijałem ją nieraz na korytarzach pensjonatu. Zmarszczyłem brwi, kiedy to zauważyłem, z jakiego powodu młodziutka dusza postanowiła zagrzać miejsce - napuchnięta noga, która zdawała się nie polepszać od chwili, gdy doszło do jej prawdopodobnego uszkodzenia. Zmartwiłem się naprędce, jednak postanowiłem podejść do tej sprawy na spokojnie, bez żadnej krzty spięcia bądź jakiejkolwiek innej, niepotrzebnej emocji. Zlustrowałem ją raz jeszcze zielonymi tęczówkami, które, w zależności od oświetlenia, potrafiły przybrać różnorakie barwy; pozwoliłem pominąć kwestie strachu przed spoglądaniem w oczy innych, jednak mogłem wywnioskować jedno - ból. - Potrzebujesz pomocy? - zaoferowałem bezmyślnie - tak, ta istota potrzebowała jej, a jednak głupio zapytałem. Może bałem się, że zareaguje źle na jakąkolwiek moją propozycję? Niemniej jednak, podszedłem bliżej, kucając przy Puchonce i oglądając nogę z bliższej odległości. - Przez cały czas chodziłaś z tą kostką? - zapytawszy, nie wiedziałem, co o tym sądzić. Faktycznie, gdyby miała powrócić do pensjonatu, poświęciłaby na to zbyt wiele czasu. Gdzieś miałem jeszcze szczątki eliksiru Wiggenowego, którego użyłem rozsądnie podczas leczenia znikania epidemicznego - zbyt mała ilość, by wyleczyć obrażenia, aczkolwiek dobra, by zniwelować skutki nieszczęśliwego wypadku.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget zastanawiała się w tym czasie, dlaczego akurat ją to spotykało? Czym zawiniła, że los zsyłał na nią tak wiele nieszczęść w tak krótkim czasie? Jedyne, co chciała zrobić podczas tych ostatnich dni w Meksyku, to zwiedzić jak najwięcej miejsc, a najwyraźniej jedynie naruszała spokój jakichś starych dusz, czy czegokolwiek innego. Gdyby stąpała uważniej lub częściej patrzyła pod nogi, jej skóra nie byłaby teraz upstrzona otarciami i granatowymi wręcz siniakami, nie wspominając już o spuchniętej, obolałej kostce. Była po prostu zła, że akurat dziś, gdy pogoda sprzyjała spacerom, musiała zostać w ten sposób unieruchomiona. Usłyszawszy męski głos zbliżającej się w jej stronę postaci, podniosła głowę i zmrużyła nieco oczy, by w jasnym słońcu dostrzec twarz chętnego do pomocy jegomościa. Z zadowoleniem zorientowała się, iż był to ów uzdrowiciel, który mieszkał z nimi w pensjonacie! Bridget od dawna uważała, że to niesamowity zbieg okoliczności, że wraz ze wszystkimi hogwartczykami do Meksyku wybrał się akurat on. Poznała go w Mungu, kiedy jej starsza siostra leżała na oddziale po swoim wypadku w rezerwacie smoków. - Chyba tak - przyznała, po czym uśmiechnęła się doń delikatnie. Może w całym tym festiwalu porażek w końcu uśmiechnęło się do niej szczęście? - Od jakiegoś czasu, tak - dodała, pozwalając mu dokonać wstępnych oględzin jej obrażeń. - Jest złamana? Niestety nie wiem, jak to poznać. Nigdy nie miałam problemów z kostkami - spytała jeszcze z ciekawością w głosie. Jej początkowe obawy i strach odeszły jak ręką odjął, w końcu miała przed sobą uzdrowiciela z prawdziwego zdarzenia! Machnięcie różdżką i powinno być wszystko w porządku. I jeszcze zdąży dziś coś zwiedzić!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dzień wydawał się być kolejnym dniem pozbawionym wszelkich niedorzecznych sytuacji spowodowanych zakłóceniami. Niby coś zwyczajnego, aczkolwiek bez problemu człowiek mógł się nacieszyć brakiem jakichkolwiek nieprzyjemności ze strony nieznanych wówczas anomalii, które wpływały nie tylko na rzucanie czarów, lecz także na całokształt otoczenia, skutecznie wtrącając Bogu ducha winne osoby w wir nieszczęść. Zdawać by się mogło, że świt przejawi się kolejnymi błahymi problemami, co nie zmienia faktu, iż Meksyk w pewnym stopniu był zaczarowany, emanował dziwną energią, powodował, że każdy krok postawiony w tym miejscu pozostawia na sobie jakieś piętno względnej mocy. Niby człowiek ma wpływ na otoczenie, jednak nie spodziewałem się, że aż tak, by móc zwyczajnie wtrącić się, czy tego chciał, czy też i nie, w kolejne sytuacje. Ratowanie Neirina, potem jeszcze przy okazji Mefistofelesa, który był tym samym poszkodowanym, a raczej został odnaleziony w tym samym dniu, tuż przy wejściu. Świat zataczał o absurdy, wszystko zdawało się przyjmować nieznaną wówczas konsystencję, do której musiałem się przyzwyczaić. Starałem się przełamać własną wstydliwość, własny lęk wobec innych, co nie zmienia faktu, iż nadal szło mi to trochę źle, chociaż niektóre bliskie mi osoby mogły pewnie zauważyć, że staram się do czegoś dążyć, do poprawy samego siebie, do doprowadzenia do lepszego jutra. Zauważając Bridget, wiedziałem co nieco o tym, że jest siostrą Lotty, która niefortunnie wpadła w sidła smoka, a przez to do Świętego Munga, no ba, nawet ją stamtąd kojarzyłem. Nie zmienia to faktu, że chciałem pomóc, podać pomocną dłoń, kiedy to przykucnąłem, badając ostrożnie nogę. Spuchnięcie było dość spore, jednak nie wydawało mi się, żeby Puchonka mogła bez problemu przedostać się ze złamaną nogą, no ba, rzucone niewerbalnie zaklęcie z różdżki służące do sprawdzania tkanki kostnej pod względem przerwań nie wykazało żadnych nieprawidłowości pod tym względem. Zwichnięcie, które wymaga nastawienia. - Nie, na szczęście nie. Co nie zmienia faktu, iż jest zwichnięta. - dodałem naprędce, wyciągając resztki eliksiru wiggenowego z torby, na początku stawiając drobne resztki, które mogły delikatnie pomóc w leczeniu obrażenia, we flakoniku gdzieś na jednym ze schodków, w zasięgu dłoni. - Trzeba będzie nastawić, a to niestety będzie bolało. - przyznawszy ten fakt, wziąłem głębszy wdech, spoglądając na dziewczynę charakterystycznymi, chłodnymi tęczówkami, jednak nie nawiązywałem z nią bezpośredniego kontaktu wzrokowego. W sumie, każdy, kto mnie zna, wie o tym, iż nie mam ochoty naruszać własnej i czyjejś prywatności, by móc rzucić wzrokiem na oczy drugiego człowieka. Ta czynność wydawała się dla mnie zbyt trudna, zaś ludzie - są zbyt skomplikowani. Aż nazbyt. Bałem się, że zostanie to kiedyś przeciwko mnie wykorzystane, dlatego bez problemów wycofywałem się, chociaż teraz chciałem zamiast dwóch kroków do tyłu zrobić jeden do przodu, wyprowadzić siebie ostrożnie na ludzi. - Przy złamaniu kostka jest zdeformowana i nie można nią poruszać, a przynajmniej nie można pokonywać żadnych odległości. Towarzyszy temu zbyt spory ból, tak samo w sumie dzieje się przy zwichnięciu, jednak wówczas nie ma żadnych zmian obrysu stawu. Skręcenie objawiałoby się znacznie mniejszym obrzękiem oraz bólem. - wytłumaczyłem powoli, mając nadzieję, że nie będzie to w żaden sposób przeszkadzało młodej duszyczce, poza tym, nie chciałem pozostać dłużny na pytania, które wydobyły się z jej ust. - Levatur dolor. - rzekłem, kierując różdżkę w stronę stawu, byleby ta odczuwała mniejszy ból, co przy moich umiejętnościach z magii leczniczej było dość zauważalne. Zdołałem się nawet wyleczyć z kaca przez to, jednak nadal nieprzyjemne wspomnienia po tej sytuacji pozostały. - Gotowa?
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Miała bardzo duże szczęście, że Matthew zjawił się akurat w tym miejscu, akurat w tym czasie i jej wdzięczność widać było w spojrzeniu, które mu posłała. Obdarzyła go już szacunkiem w świętym Mungu, gdy czuwał nad zdrowiem jej starszej siostry i jednocześnie uspokajał resztę jej rodziny, w tym ją samą, lecz teraz, gdy zupełnie bezinteresownie zaoferował jej pomoc, choć wcale nie musiał, uznanie względem jego osoby chyba przekroczyło skalę. Puchonka zawsze podziwiała uzdrowicieli głównie przez fakt, iż wykonywana przez nich praca wymagała mnóstwa poświęceń, zarówno czasu, jak i sił. Była to praca trudna i Matthew na pewno odczuwał jej brzemię, nawet w Meksyku, w którym przecież miał też odpoczywać. Ciekawe, czy w ogóle miał szansę na odrobinę spokoju? Sądząc po wielu wypadkach przydarzających się tu uczniom Hogwartu, nie miał ani chwili wytchnienia od pełnienia swoich funkcji. Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała różnicę. Informacje, które przekazał jej Matthew z pewnością były godne zapamiętania na przyszłość, gdyby kiedyś miała jeszcze raz styczność z tego typu obrażeniami u siebie lub kogoś innego. Oczywiście miała nadzieję, że podobnemu urazowi już nie ulegnie... - Kurcze, ja to mam pecha, co nie? - rzuciła, parskając krótko śmiechem. Często reagowała śmiechem na sytuacje poważne, jako sposób radzenia sobie ze stresem, a takowy odczuwał w chwili, gdy mężczyzna powiedział o bólu. Śledziła wzrokiem jego dłoń, która wyciągnęła fiolkę z jakimś eliksirem - podejrzewała, że wiggenowym. - A pomyśleć, że chciałam wyłącznie pozwiedzać... Poszłam tam o, za tą wielką piramidę, bo doszły mnie słuchy o świetnym ołtarzu. Znalazłam go, ale nie nacieszyłam się jego widokiem zbyt długo, bo się poślizgnęłam i upadłam. No i widać skutki - skwitowała z kwaśną miną. W sumie nie wiedziała, dlaczego mu to wszystko opowiadała. Chyba po prostu chciała jakoś rozluźnić atmosferę, szczególnie po tym, gdy zorientowała się, że uzdrowiciel nie był zbyt chętny nawet na złapanie kontaktu wzrokowego z nią. Ona sama spojrzała na chwilę na chmury, potem gdzieś w bok, aż w końcu na swoją własną kostkę, w którą teraz skierowany był koniec jego różdżki. Poczuła rozlewające się po niej ciepło, a po jego zniknięciu praktycznie nie czuła bólu. Poruszała nią delikatnie, by się o tym przekonać i z zadowoleniem uznała, że zadziałało bez zarzutu. - Tak - odparła na jego pytanie i choć przed chwilą weryfikowała podane znieczulenie, mimo wszystko wstrzymała oddech na ten kulminacyjny moment.