Bezsilność narasta
jak kakofonia nieznośnie rozbrzmiewających dźwięków wydaje z rutyną koncert dokładnie pod niebem czaszki. Melodia przewija się nieustannie wśród codziennego życia - wsiąka w materiał porannych rytmów, popołudniowych oraz wieczornych, rytmów pracy, rytmów prywatnie inwestowanych zasobów czasu. Zresztą, nie tylko jego.
Czuł się zupełnie, jakby ktoś za pomocą masywnej i naostrzonej siekiery odrąbał
ponadprzeciętne skrzydła, pozwalające wznosić się i przekształcać. Nie może. Już nie. Porusza się, dusi od swych wewnętrznych oraz stłamszonych ambicji; od zawsze przecież zwykł zmierzać ku czemuś
więcej. Nie. Bezsilność dosięgła wszystkich, rozwarła szczęki, uwydatniła szpony, uwydatniła ohydną, ciągnącą się egzystencję.
Wszystko zostało poddane metamorfozie wraz z zaburzeniem magii. Początkowo uznane za błahy oraz chwilowy problem, miały przysparzać w jego mniemaniu ledwie kilkudniowe czekanie na błogą stabilizację użytku i posłuszeństwa różdżek; cóż, w jak ogromnym był błędzie! Mijały miesiące, rozpoczęło się nauczanie w szkole, czas toczył się dalej, zmierzał w nieokreślenie, nie przewidywał końca. Nic. Po prostu
nic, żadnych zmian, zamiast tego - pogłębianie tej sytuacji, żałosnej i krępującej ręce. Cały świat magii nie potrafił funkcjonować stuprocentowo poprawnie; on zaś, pozbawiony był sposobności poprowadzenia dalszych, transmutacyjnych badań (przecież w obliczu tak wielu rozpraszających czynników, tej niejasności, rozkapryszenia oraz odwrotnych efektów, każdy z uzyskiwanych wyników oraz wyprowadzonych wniosków, straciłby wiarygodność - zarówno w jego krytycznym spojrzeniu jak również w oczach innych).
Odnalazł odmienną drogę.
Zmierzała ona przez pomijane do tego czasu zaklęcia, zarówno dotyczące prozaicznych czynności, wyciągając swe ręce po bardziej skomplikowane uroki, na przeciwczarnomagicznych to wyliczanie kończąc; otaczał się, z dnia na dzień, coraz większą ilością rozprawiających w owych tematach książek. Nie mógł zostawać bierny - poddany był nieustannej potrzebie samorozwoju; jego plany rozrastały się nieustannie, nie zakładając stagnacji. Dlatego, wspólnie z nauką zaklęć, zapragnął również oswobodzić się z konieczności wyprowadzenia ich inkantacji z różdżką; zafascynowany tajnikami rzucanych w ten sposób czarów, najpierw sam - dokształcał się jeszcze w zwykłych, z pokorą nabierał doświadczeń (w końcu, wcześniej wykazywał tendencję wobec spłycania wszystkiego, co nie składało się na transmutację albo na ciekawiącą
sztukę). Dopiero, kiedy osiągał w miarę tygodni już dostateczny poziom - wtedy, rozpoczął właściwy etap.
We wszystkim pomagała samotność. Była pomocna jedna z nieuczęszczanych klas podczas przerw w sprawowanym kształceniu, w zadawanych ćwiczeniach i prowadzonych wykładach. Swąd kurzu przepływał w cyklach wymienianych oddechów, choć w miarę czasu przestawał już przywiązywać wagę wobec specyficznego zapachu - zwiastującego zaniedbanie; wyrzucenie tej sali z pamięci.
Teorię znał.
Wiedział - inaczej będzie z praktyką.
-
Wingardium Leviosa. - Brzmiało to dość żałośnie - użyć zaklęcia przeznaczonego dla pierwszorocznych w ramach swojej nauki. O wiele bardziej żałośnie był wykonany ruch ręką, nieprzynoszący choć najmniejszego efektu.
Jeszcze raz.
Jeszcze jeden.
I nic. Zaklął pod nosem, czas mijał - zaś on nie czynił postępów. Z drugiej strony, opanowanie skomplikowanej dziedziny, jeszcze bez przewodnika (stary Craine prędzej byłby obdarty ze skóry aniżeli wyjawił któryś z tajników), odgórnie - musiało być czasochłonne. Dopiero później, żmudne ćwiczenia na własnym piórze wprawiły ów przedmiot w ruch, wpierw krótki i chaotyczny, niemniej będący niezaprzeczalnym kamieniem milowym z początku. Ucieszył się - przedwcześnie.
Znowu nic. Nic przy kolejnej próbie.
Nic naprzemiennie z sukcesem (drobnym, lecz ciągle podrygiwaniem ku górze). Koniec końców, ze zmęczenia odpuścił, zakończył w owym dniu trening. Jeszcze tu wróci. Wiedział.
Kostki (w ramach sugerowania się): 6, 6, 4, 6, 2, 5dalej jednak nie będę ich wstawiać, ponieważ to istny ciąg numerów zwiastujących porażkę, podobnie jak liczne próby