Uzdrowiciele pracujący na oddziale wypadków i urazów pomagają tutaj pacjentom po wypadkach związanych z magicznymi przedmiotami. Trafiają tu czarodzieje po eksplozjach kociołków, samooparzeń z powodu różdżek, bądź wszelakich kraks miotlarskich, a także wielu innych wypadków spowodowanych przez przedmioty.
Autor
Wiadomość
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Jemu samemu zdecydowanie lepiej kojarzyło się Skrzydło Szpitalne, aniżeli Mung - w którym najwięcej czasu spędził przy słabnącym z dnia na dzień dziadku. Miał tutaj właściwie same przykre wspomnienia - choć na swój sposób cenne, bo spędzone ostatni raz z Archibaldem. Szkolny 'szpital' z kolei to w większości jego własne urazy - najczęściej leczone przez Coltona, który to właśnie na Edgcumbie ćwiczył praktyczną stronę swego fachu - oraz przekomarzanki z przyjacielem. Toteż zdecydowanie był dzielnym pacjentem - bo doświadczonym. — Na czerwonym, na skrzyżowanie — przytaknął, powtarzając się - i jedynie upewniając się w tym jak bardzo absurdalnie to wszystko brzmiało. Nie omieszkał zauważyć tego z resztą na głos: — Trudno mi uwierzyć, że... No wiesz, to byłem ja. W sensie, cholera, umiem jeździć, w mieście nawet gazu nie dociskam. Mój Bravo jest sprawny, przecież sam o to dbam... — zaciął się wyraźnie, jakby właśnie go olśniło. Spojrzał z pewnym podejrzeniem na Julię, marszcząc brwi zupełnie jak ona - aż zbiegły się w jedną linię. Pokręcił jednak głową, jakby zaprzeczając nasuwającym się wnioskom. — A przynajmniej był sprawny, bo zapewne niewiele z niego zostało. Bez słowa przyjął na powrót swoją-nie-swoją puszkę z colą i upił kolejny łyk - nie należał raczej do obrzydliwych typów, którzy z przestrachem spoglądają na ludzi pijących z tej samej butelki. Klątwą się z resztą od Brooks zarazić nie mógł - choć gdyby istniała taka możliwość, to zapewne wziąłby ją na siebie. — Taki, że musiałaś się pofatygować, żeby ogarnąć moje rzeczy i przyjść tutaj — oznajmił, jakby to był oczywisty i rzeczywisty problem - a on swoim wypadkiem niweczył szczegółowy plan Julii Brooks na dzisiejszy dzień. I może dodałby jeszcze jakieś dodatkowe przeprosiny sparowane z kurtuazyjnym uchyleniem kapelusza, gdyby dziewczyna nagle nie zsunęła się po jego nodze tuż na materac obok. Parsknął niekontrolowanym śmiechem na ten pokaz sprawności Harpii - z pewnym roztkliwieniem po raz wtóry odnotowując tę bardziej ludzką, codzienną stronę Brooks. Zwłaszcza słysząc jej chichot. — Śliczna, ale wolna — teraz to on po niej powtórzył, z głupim uśmiechem. — Idealna miotła na co dzień — puścił jej łobuzerskie oczko - idealnie łobuzerskie, bo również podbite, po czym sam się roześmiał. — Chętnie przyjmę. W sensie książkę chętnie poczytam — sprostował, opadając powoli na poduszki. Mroczki czaiły mu się na granicy widzenia i wolał nie kusić losu. — Dla mnie te trzy dni kiblowania tutaj wydają się przerażające... A Ty mówisz, że u Ciebie wszystko gra! — Pokręcił głową z niezrozumieniem, odstawiając puszkę z colą na metalowy stoliczek tuż przy szpitalnej pryczy łóżku. Przeniósł spojrzenie na dziewczynę, próbując lepiej ułożyć się na poduszce - w przeciwieństwie do materaca obrzydliwie miękkiej i puchatej. Aż zmarszczył nos z niezadowoleniem. — Zwariuję tu — mruknął niepocieszony, unosząc się do pół-siadu, by oprzeć się na zdrowym łokciu. — Co jeszcze ciekawego czytałaś? — rzucił, wyraźnie ciekawy kolejnej książkowej recenzji.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
O ile Mung był dla Krukonki syndromem sztokholmskim, o tyle szkolne skrzydło szpitalne stanowiło dla niej drugi dom. Bywało i tak, że spędzała w nim więcej czasu, niż w kruczym dormitorium, zwłaszcza na samym początku swojej przygody z quidditchem, kiedy to uczyła się latać na starych szkolnych zmiataczach. Do dziś dla szkolnej piguły była „tą dziewczyną, która złamała sobie obie ręce TRZY RAZY W TYM SAMYM MIESIĄCU”. No cóż, kto powiedział, że nauka „zwodu Wrońskiego" należy do łatwych i przyjemnych? Koniec końców nauczyła się go jednak, tak więc można było z całą pewnością stwierdzić, że było warto. Choć pielęgniarka z pewnością była innego zdania.
- Dziwna sytuacja. Najważniejsze, że żyjesz, a motor to tam wiesz. Zawsze możesz kupić nowy. Na przykład taki wolniejszy – zaproponowała z uśmiechem i wyszczerzyła się jeszcze bardziej, gdy sobie wyobraziła tego łagodnego olbrzyma na malutkim skuterze. – Jak już wyjdziesz ze szpitala, to mogę ci pożyczyć auto. Ja i tak nie mogę jeździć.
Sportowy pojazd o ślicznym zielonym kolorze stał w garażu, czekając na lepsze czasy, kiedy to z dziewczyny zdejmą klątwę. Na razie i tak nie miała okazji pojeździć, bo chwilę po zakupie, wyjechała do Arabii. A szkoda, bo samochód był diablo szybki, a podróż nim była przyjemniejsza, niż lot na miotle, zwłaszcza gdy padało i wiało.
Ostatnimi czasy Julce daleko było do zwinnej Harpii sprzed jeszcze kilku tygodni. Od próby Wezyrki, prześladował ją pech, tak więc raz po raz oblewała się zupą, uderzała małym palcem u stopy w nocną szafkę, a jak już kot wymiotował sierścią, to do jej butów. Życie Krukonki stanowiło obecnie skrzyżowanie chaosu z jeszcze większym chaosem, ale nie użalała się nad sobą. Zamiast tego wyjmowała różdżkę i rzucała chłoszczyść na bluzę czy trampki. Tym razem obyło się bez czyszczenia i skończyło się na zwykłym zsunięciu się pod nodze chłopaka.
- Nie wygłupiaj się– ponownie machnęła lekceważąco dłonią, kiedy już ustał ten niespodziewany chichot, który nie należał do zjawisk zbyt częstych. – Zresztą, miałam mega frajdę, starając się znaleźć dla ciebie najdziwniejszą pidżamę, jaka tylko istniała. Była jedna w „króliczki Playboya”, ale niestety nie mieli rozmiaru „Wyrośnięty Szkot z wrzosowisk”. Czyli XXXXXL.
Nie oszukujmy się. Jaki plan mogła mieć Brooks? Poćwiczyć yogę z panią z youtuba? Po raz kolejny posprzątać idealnie czyste mieszkanie? A może obejrzeć kolejny odcinek serialu? Męczyła się w domu, do tego pustym i najchętniej to wróciłaby do Soton, ale nie chciała, aby rodzice dowiedzieli się o jej przypadłości. Tkwiła więc w punkcie bez wyjścia. A poza tym, lubiła Tadzinę i jako stała lokatorka Munga, zdawała sobie sprawę, jak chujowe jest leżenie w łóżku, za jedynych towarzyszy mając pielęgniarkę oraz własne myśli.
- Spodoba ci się. W sensie książka – odpowiedziała równie łobuzersko i tak dla odmiany, to teraz ona uchyliła niewidzialnego kapelusza.
- To tylko trzy dni. No i jak ci się będzie nudzić, to możesz rozwiązać sudoku, skorzystać z sauny, albo odezwać się do mnie na wizzengerze – rzuciła kilkoma pomysłami na to, jak można w ciekawy sposób spędzić czas wolny w szpitalnych murach. – Co czytałam? – zamyśliła się, wbijając ciemne spojrzenie w sufit. – Hmm… jeszcze w Arabii przeczytałam „Złote Wrota”. Taka mugolska książka o terrorystach, którzy postanowili porwać prezydenta USA. Taka o, bez szału. Co ciekawe, pisarz jest, to znaczy był Szkotem. A w weekend skończyłam „Zaułek Łgarza”, o nastoletnim bezdomnym z Londynu. Ta dla odmiany była doskonała. A tak w międzyczasie, to zaliczyłam kilka numerów „Asterixa i Obelixa”. Znasz?
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Prychnął wyraźnie na uwagę Julki o wolniejszym motorze. Jak to wolniejszym? Po co byłby mu wolniejszy motor? Jeśli okaże się, że jego Bravo definitywnie zakończył swój żywot i będzie musiał kupić nowy pojazd - to zależność zawsze była raczej taka, że kupuje się coś lepszego i szybszego niż poprzedni model. Chociaż z jego białym, włoskim motocyklem wiązał się już pewien sentyment i nie chciałby go tak łatwo oddać na złom... — Chwila, chwila — obruszył się, spoglądając nieco zaskoczony na dziewczynę. — Auto? Kupiłaś sobie auto? — widocznie ożywił się na motoryzacyjną wzmiankę Brooks. — Jakie? I na Wrońskiego, dobrze, że nie jeździsz. Nie biję kobiet... i nikogo w sumie, ale gdybyś próbowała, to bym Cię stłukł — roześmiał się gardłowo - i tym razem bezboleśnie, już w miarę ogarniając jak bardzo mógł nadwyrężyć oddechem swoje żebra. Zdrową dłonią sięgnął do ciemnej grzywki dziewczyny, mierzwiąc ją prędkim gestem. — Jeśli ufasz mi na tyle, żeby pożyczyć mi samochód... Chętnie porobię Ci za szofera przy okazji — wyszczerzył się niczym zadowolony dzieciak. Cóż, chyba nie spodziewała się, że mimo wszystko odmówi takiej sposobności - przy okazji odnajdując pewien kompromis między ich interesami. Thaddeus zwyczajnie miał to do siebie, że chętnie pomagał innym - ale miał ogromny problem, żeby prosić o jakąkolwiek pomoc dla siebie. Bynajmniej, nie dlatego, że przychylność czy troska innych w jakiś sposób mu uwłaczała - zwyczajnie uważał, że w pewnych sytuacjach powinien radzić sobie sam. Niestety, jak widać w pewnych sytuacjach nie miał jak radzić sobie sam. — Skoro miałaś frajdę... Wiem kogo brać na zakupy — Nie mógł się nie roześmiać na określenie swojej rozmiarówki jako "Wyrośnięty Szkot z wrzosowisk". Humor Brooks idealnie trafiał w jego i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej. Choć musiał oszczędzać żebra. — Perfekcyjnie puchońska pidżama. Dobrze, że nie wzięłaś tej w króliczki — przyznał z aprobatą, wyłuskując z reklamówki minionkowe onesie i 'przymierzając' do siebie, by wyszczerzyć się do Julki szelmowsko - błyskając zębami jak ściągnięty z okładki Czarownicy. — Jestem chyba za głupi na sudoku, zawsze kończy się na tym, że w końcu dziurawię stronę ścierając po raz tysięczny źle wstawione cyfry — przyznał szczerze. Zwyczajnie nie miał cierpliwości - ani do sudoku, ani wykreślanek, ani krzyżówek. — Wizzenger brzmi dobrze... Gdybym w ogóle wiedział gdzie mam swojego — zmarszczył brwi, składając uklepaną poduszkę na pół i opadając na nią ciężko. Właściwie to na ten moment nie wiedział nawet gdzie jego motocyklowa kurta. Chociaż w tym momencie skupił się bardziej na swoim gościu, w myślach odnotowując wymieniane tytuły - coś czuł, że będzie miał wkrótce więcej czasu na czytanie. — Na Teutatesa, Brooksie, oczywiście, że znam! — Uniósł się nieco wyżej na poduszce. — Mój dziadek był ilustratorem. Wychowałem się na mugolskich, no i nie tylko, komiksach. Znam nawet Kajko i Kokosza! Kojarzysz? — spytał - jednocześnie zdrową dłonią chwytając za prześcieradło, by pociągnąć za nie silnie i 'przeciągnąć' Julię nieco wyżej na pryczy.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Co było takiego dziwnego w wolniejszym motorze? Na pewno był bezpieczniejszy niż Bravo, a limo i połamane żebra Puchona stanowiły na to najlepszy dowód. Z drugiej strony, osoby napompowane adrenaliną, tak jak zawodowi gracze Quidditcha, myślały inaczej. Wsiąść na magiczny motorower, kiedy na meczach latasz na kawałku drewna i przekraczasz 200 kilometrów na godzinę? W takim wypadku skuter wydawał się ciężkim i powolnym powozem. Rozumiała go, ale jednocześnie, nie chciała, żeby zrobił sobie krzywdę. Tylko właściwie dlaczego? Zazwyczaj nie patrzyła na to w ten sposób. Ludzie ryzykowali i tracili życie. Zdarzało się, czysta matematyka. Z jakiegoś dziwnego powodu jednak nie chciała widzieć tej poczciwej szkockiej gęby w trumnie. - Kupiłam – potwierdziła spokojnie, bo w przeciwieństwie do Tadka, nie należała do motoryzacyjnych świrów. I właściwe sama nie wiedziała, na chuj jej auto. Dostała premię za mistrzostwo, nie miała, co z nią zrobić, więc lekkomyślnie wydała ją na samochód, żeby móc podróżować ze zwierzakami. O tym jednak nie musiał Puchon wiedzieć. – Ciemnozielony Piorun, ale nie powiem Ci nic więcej. Znam się na miotłach, nie autach, więc po prostu poprosiłam o najszybszy. To znaczy o najbezpieczniejszy, w którym nie wjadę na skrzyżowanie na czerwonym – poprawiła się, uśmiechając się z pełną wesołością, na jaką była w stanie się zdobyć, biorąc pod uwagę powagę sytuacji, w której znalazł się chłopak. – W każdym razie, nie śmiałabym odmówić „najprzystojniejszemu przedstawicielowi młodego pokolenia w lidze quidditcha”. Twoje fanki by mnie spaliły na stosie.
Sięganie po pomoc innych. Była to kolejna rzecz, która ich łączyła, pomimo wyraźnych różnic. Brooks również nie lubiła prosić o wsparcie, choćby i najbliższych. Bo i po co ich martwić skoro koniec końców, problemy można było rozwiązać samemu? Bez konieczności wikłania w to innych. Tak było szybciej i wygodniej.
- Polecam się na przyszłość – stwierdziła lekko, moszcząc się wygodniej na nodze chłopaka. A Merlin jej świadkiem, że było się na czym umościć. – W sudoku nie chodzi o inteligencję, a o dostrzeganie pewnych schematów. Do tego nie potrzeba być geniuszem Jak w quidditchu. Wystarczy nieco cierpliwości i zaparcia, a nie będziesz musiał dziurawić tych biednych kartek tą swoją ciężką łapą. – Nie miała pojęcia o tym, że Tadek jest z cierpliwością na bakier. Właściwie, to sądziła, że jest zupełnie odwrotnie. Chłopak przypominał jej dużego i silnego psa, który zdawał sobie pojęcie z własnej siły i dlatego zachowywał wieczny spokój. A przez to – sprawiał wrażenie osoby o niemal anielskiej cierpliwości.
- W takim razie chyba będę musiała się poświęcić i po prostu do ciebie wpadać w odwiedziny – stwierdziła z udawanym ciężarem, przewracając oczami, bo wizja wizyt w Mungu, u chłopaka, wcale nie należała do tych najgorszych. Właściwie, 3/4 damskiej populacji kraju oddałaby ostatniego knuta, żeby się znaleźć na jej miejscu. Ona jednak nie myślała o tym w ten sposób. Przynajmniej tak sobie wmawiała.
Słysząc dziwnie brzmiącą nazwę komiksu, ponownie zmarszczyła brwi. Ta, w połączeniu z akcentem Puchona, zabrzmiała w jej uszach, jak spowiedź najebanego Irlandczyka. – Kajko i co? – zapytała, poprawiając puszkę coli na stoliku tak, by logotyp znalazł się w idealnej linii do krawędzi. – Chyba nie znam. Właściwie, to nie czytałam zbyt wielu komiksów w swoim życiu. Asterix, trochę Kaczora Donalda i Myszki Mickey. No i Flasha, bo zawsze chciałam być szybka jak on. Ale mniejsza o to. Twój dziadek był rysownikiem i ja o tym nie wiem? Opowiedz mi o nim. Jaki był i co rysował?
Ostatnio zmieniony przez Julia Brooks dnia Sro Wrz 01 2021, 08:34, w całości zmieniany 3 razy
Freddie Moses
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : luźne ubrania | wzrost | miętówki | kolorowy tatuaż z mieniącymi się gwiazdami na całym przedramieniu
Szczerze mówiąc nawet nie chce mi się rozpakowywać w nowym mieszkaniu. Leżę leniwie na łóżku, uznając, że dopiero z Thadem porobię jakieś bardziej poważne rzeczy, bo przecież co się będę sama nadwyrężać. Niestety moje czillowanie wcale nie trwa długo. Ruszam się z miejsca, by poszukać może jakiegoś piwka w lodówce, albo nawet wybrać się do sklepu po to. Wcześniej przeglądałam wizza Puchona, rozmyślając jak to będzie razem spędzać tyle czasu. Prawdopodobnie natłok myśli o moim przyjacielu od kiedy pokornie zgodziliśmy się na wspólne czekanie sprawił, że wszystko nadchodzi tak nagle. Czuję jak mój dar przejmuję nade mną władzę. Jednak dzisiaj nie tylko głos był elementem całej szopki. Z pewnością mówiłam coś przerażającym tonem kiedy upadam na ziemię; ale dzisiaj dochodzą do tego obrazy. Jazdy na motorze Thaddeusa, wypadek, prześwity Munga, a nawet Julki z czymś pod ręką. Wizja jest tak wyraźna jak prawie nigdy i dlatego upadam na ziemię. Dygoczę jak szalona, piania cieknie mi z ust, aż w końcu mdleję przez zbyt wyraźne ilustracje migające w mojej głowie. Nie jestem pewna kiedy się budzę. Dygocząc idę do łazienki, by przepłukać buzię, uspokoić rozedrgane ciało. Kiedy tylko mogę zrobić chociaż kilka kroków więcej zataczam się po bluzę dresową i ułomnie schodzę po schodach. Muszę skorzystać z Błędnego Rycerza, by dotrzeć do Munga, co sprawia, że jestem sponiewierana jeszcze bardziej kiedy docieram do szpitala. Większość uzdrowicieli myli mnie z pacjentką kiedy wtaczam się do holu w recepcji podając nazwisko Edgcumbe. Nie jestem spokojną odwiedzającą. Kiedy oznajmiają, że ktoś już jest u niego i nie chcą wpuszczać więcej osób, krzyczę jakieś brednie. Mówię, że jestem narzeczoną, machając jakimiś chujowymi pierścionkami na palcach. Tłumaczę, że jestem jasnowidzką, podaje swoje nazwisko kilka razy w nadziei, ze ktoś jeszcze pamięta, że nazwisko Moses jest kojarzone z wróżbiarstwem. W końcu stawiam na swoim, bo jakiś miły pielęgniarz prowadzi mnie do sali. Zerka na mnie wielce zestresowany i przystaje na moje prośby pewnie tylko dlatego, że się mnie zwyczajnie boi. Nawet zdawkowo odpowiada na moje pytanie o stan zdrowia, co odrobinę mnie uspokaja. Odrobinę. Wtaczam się do sali Wypadków Przedmiotowych w niezbyt dobrym stanie, w przeciwieństwie do plotkujących wesoło ziomków. Oklapłe włosy, nieudolnie ukryte pod czapką, blada jak ściana, z widocznymi sińcami pod oczami. Kto jak kto, ale obydwie osoby, które tu są mogą rozszyfrować to bez problemu - właśnie miałam silniejszą wizję. Idę poirytowana w kierunku dwójki bliskich osób z bardzo mądrymi słowami na ustach. - Co do chuja - mówię przez zaciśnięte zęby. Mimo wszystko pierwsze co robię to podchodzę do Tadka i przytulam go mocno, nie przejmując się ani trochę jego ewentualnymi ranami. Niech kurwa cierpi w moim uścisku pełnym miłości. Po chwili oddalam się od niego i rzucam oskarżające spojrzenie to na jedno to na drugie. - Nikt mnie kurwa nie mógł od razu powiadomić? - pytam agresywnie, ocierając pot z czoła. Jestem wycieńczona wizją, nie wiem jakim cudem udało mi się do nich dotrzeć. - Widziałam wszystko. Widziałam was tutaj. Czemu mi nie mówicie od razu o takich wydarzeniach? Chcecie żebym zginęła gdzieś przy poważniejszej wizji? Jeśli coś się wydarzy osobom o którym myślę mogę to zawsze zobaczyć. Umrę gdzieś zachłystując się własną śliną, jeśli będziecie próbować przede mną coś ukryć - mówię pokazując palcem to na Brooks to na Tadka, dodając do tego oskarżające spojrzenia. Po dłużej chwili jednak uspokajam się odrobinę i z wysiłkiem opieram się o przyjemnie chłodną ścianę szpitala. - Jak się czujesz? - pytam w końcu po mojej aferze; oczywiście w tym wszystkim nie chodzi o to czy dostałam jakiejś jebanej wizji czy nie. Po prostu wolałabym wiedzieć o wypadkach najbliższych.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Nigdy nie chciał ryzykować życiem - no przynajmniej nie świadomie. Nie miał zapędów, które karmiłyby jego pragnienie adrenaliny; nie jeździł szybko, nie łamał przepisów; nie pakował się w niebezpieczne sytuacje - całe zapotrzebowanie na tę ekscytację ładował podczas gry w Quidditcha. Wystarczyła świadomość, że w każdej chwili można dostać tłuczkiem tak, że można już było na miotłę nie wrócić. Był niedorzecznie wręcz rozsądny jak na swój wiek i swój zawód - choć też nie zwykł myśleć czy ktokolwiek by od niego tego rozsądku wymagał. Nie, od kiedy jego rodzina skurczyła się do zatrważającej liczby: Jeden. A sam o siebie nie zwykł się jednak martwić. — Ciemnozielony Piorun? Barwy Harpii? Jaki ro... No dobra — zaśmiał się znów i machnął zdrową ręką, nie chcąc zasypywać Julii swoimi technicznymi pytaniami. — Przekonam się, jak już go zobaczę i poprowadzę. Ciekawe jaką pojemność Ci wcisnęli... — zastanawiał się na głos, niczym chłopiec zafascynowany nową zabawką. Brooks właśnie nieświadomie - a może wręcz przeciwnie? - zrobiła mu całkiem niezły prezent. Od zawsze miał motoryzacyjnego bakcyla, ale odkąd zaczął częściej przesiadywać w londyńskim warsztacie, to ten aktywował się ze zdwojoną siłą. Choć mimo to, daleko mu było do miotlarskiej zajawki. — No teraz to już w ogóle przystojna ze mnie mordka — prychnął i przewrócił oczami na słowa dziewczyny. — Weź lepiej załóż kaptur jak będziesz stąd wychodzić Brooksie, bo jak się dowiedzą, że u mnie byłaś, to w moment wjedziesz na czerwone, czy tego chcesz, czy nie — sarknął ironicznie, choć nie można było odmówić w tym wszystkim wesołości. W istocie był wdzięczny, że Julia znalazła czas - i chęci przede wszystkim - żeby spełnić jego prośbę i się w szpitalu pojawić. Choć jeszcze przed chwilą nie był zachwycony tym, że musiał prosić o pomoc - nawet tak drobną jak podrzucenie kilku fantów - tak zdawał się powoli zapominać o tym, że w ogóle leży połamany na szpitalnej pryczy. A słysząc zapewnienie Brooks o odwiedzinach - jedynie wyszczerzył się szerzej, zamiast odciągnąć ją od tego pomysłu. Skoro i tak nie miała nic lepszego do roboty... — Kajko i Kokosz — powtórzył cierpliwie, znacznie wolniej i starając się nie charczeć tak po szkocku. — Polski komiks, Olka Krawczyk na pewno by skojarzyła, w końcu jej strony. Coś podobnego do Asterixa i Obelixa właśnie, no, przynajmniej ja to tak porównuję... — przerwał, z rozbawieniem obserwując jak Julia poprawia puszkę na stoliku - tym razem jednak nie zburzył jej idealnej symetrii, a jedynie uśmiechnął się półgębkiem. — Archie był... jedyny w swoim rodzaju. Najlepszy papa-dziadek. Wychował mnie w sumie, rodziców nie znam — podjął się swojej historyjki lekko, choć z pewną wyczuwalną nostalgią. — Był charłakiem, reszta rodziny się przez to od niego odwróciła. Ale nie zwykł się przejmować takimi sprawami, zwłaszcza od kiedy poślubił Meropę, moją babkę, eliksirowarkę. Ha, mógłbym o nich mówić godzinami! — zarechotał, zakładając jedno ramię za głowę - krzywiąc się nieco, kiedy wyczuł na swojej skórze guza. — Rysował dosłownie wszystko, miał cholerny talent do przenoszenia tego co widział na papier. Trochę mnie tego nauczył, z naciskiem na TROCHĘ. Dłonie mam bardziej do kafla niż ołówka... Khm. No, ilustrował kilka wydań mugolskiego Sherlocka Holmesa albo Sagi Cliodne, tego romansidła dla nastoletnich czarownic. Ale to tylko jedne z wie... Przerwał, kiedy jego wesołe spojrzenie prześlizgnęło się z Julii na wtaczającą się do sali Freddie - i niemal ścięło go z trwogi, kiedy w pierwszej chwili pomyślał, że uzdrowiciel wprowadza ją w charakterze pacjentki. Ignorując ból, z cichym sykiem podniósł się do siadu, wgapiając się zatroskanym (!) wzrokiem w Moses. — Uuuuuch, Fre... — aż zabrakło mu tchu, kiedy przyjaciółka przytuliła go mocno i nie mógł opanować jęku bólu, gdy trzasnął go bolesny prąd od ramienia, barku i ściskanych żeber. Pełne wyrzutu spojrzenie dziewczyny widział już znowu przez mroczki latające mu przed oczami. Słysząc jej agresywny ton, aż zmarszczył czoło i poprawił się chwiejnie na cienkim, twardym materacu. Rzucił spojrzenie Julce, jakby szukając u niej odpowiedzi. — Eeee... — zaczął bardzo elokwentnie, w sumie nie wiedząc co odpowiedzieć przyjaciółce, kiedy tak wylewała na niego wiadra z jego własnym poczuciem winy. Skołowała go jej tyrada - i w głowie pojawiła mu się kompletna pustka. — Nie sądziłem, że muszę — przyznał po prostu, pocierając nagle pulsującą tępo skroń. — A czuję się jak połamany.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Cała przygoda Krukonki z Quidditchem zaczęła się właśnie od potrzeby znalezienia jak najbardziej ekstremalnych przeżyć. Z czasem uzależniła się adrenaliny i nie wyobrażała sobie spokojnego, pozbawionego ryzyka życia. Ścigała się na miotłach, brała udział w nielegalnych partyjkach bludgera albo zakradała się nocą do Działu Ksiąg Zakazanych. Wszystko po to, by poczuć znajomy dreszczyk emocji, spełzający jej po kręgosłupie. I może dlatego była stałym adresatem listów od Hampsona, bywalcem Skrzydła Szpitalnego, a także – ofiarą klątwy, która utrudniała jej robienie tego, co kochała najbardziej. Sama sobie zgotowała ten los i pretensje mogła mieć tylko do siebie.
- Tak będzie najlepiej. Więcej ci nie powiem, bo naprawdę nie wiem. – Kąciki ust uniosły jej się delikatnie do góry, widząc pasję, z jaką chłopak podjął temat motoryzacyjny. Ona zapewne musiała wyglądać identycznie w oczach innych, kiedy to z szewską pasją zaczynała opowiadać o nowych witkach w „Boydenie”.
- Myślę, że kaptur nie wystarczy. Może wyślę list do brata, żeby wysłał do mnie jakąś obstawę z ministerstwa, bo nie wyjdę stąd żywa. Już widzę te nagłówki w Proroku: „Znana pałkarka ugodzona avadą 68 razy. Ministerstwo wciąż szuka sprawczyń. Do morderstwa przyznaje się Sekta Edgecumba”
- Kajko i hohozz – wymamrotała cicho pod nosem, z tym swoim południowym akcentem, starając się powtórzyć po chłopaku. I nijak to brzmiało chociaż w połowie tak dobrze, jak powinno. Kiedy zaś Tadek opowiadał jej o komiksach oraz swojej rodzinie, nie mówiła nic. Zamiast tego słuchała go z uwagą, kiwając głową i uśmiechając się przy tym mimowolnie, kiedy to niektóre puste miejsca w jej wizji Szkota, zaczynały się wypełniać. Zaczynała też rozumieć, skąd u chłopaka ta rycerskość, miejscami zupełnie niepotrzebna, choć urocza.
Pogawędkę przerwało jej wtargnięcie Huraganu Moses. Brooks nie musiała słyszeć Puchonki, żeby wiedzieć, że ta nie przyszła tu na pogawędki o tęczach i jednorożcach. Widząc ścięte grozą spojrzenie chłopaka, który najwyraźniej szukał wsparcia, wypięła się jak struna i wyszła przyjaciółce na powitanie, z szeroko rozłożonymi rękami.
- Fredka, no wreszcie! W końcu przyszłaś! Masz miętówki?! Miętówki, Moses, miętówki! – wyrzuciła z siebie pierwsze, co przyszło jej do głowy, w myśl, że najlepszą obroną jest atak i wyciągnęła w kierunku Puchonki dłoń, licząc, że ta podzieli się z nią cukierkami. Nie wiedziała jeszcze, co dalej miałaby z nimi zrobić, ale hej! Krok po kroczku! Najważniejsze, że dała czas Szkotowi na znalezienie wymówki. I najwyraźniej czasu było zbyt mało, a mózg chłopaka był zbyt sponiewierany wypadkiem, bo to jego „eeeeee” i „nie sądziłem, że muszę”, były pierwszym i kolejnym gwoździem do Tadzikowej trumny. W duchu wzdrygnęła się lekko, czekając na potencjalny wybuch przyjaciółki, kiedy to poczuła znajome zmęczenie.
Oj – przeszło jej przez myśl, wiedząc, co się szykuje.- Może ja wam nie będę przeszkadzać. Wyjaśnijcie sobie wszystko na spokojnie – wymamrotała lekko, po czym powolnym, żółwim krokiem skierowała się w kierunku wolnego łóżka i położyła się na nim. I ledwo zdążyła położyć kruczą głowę na poduszce, a już zasnęła.
Najpierw wygłaszam swoją niesamowitą tyradę i czekam na jakiś mądry odzew moich przyjaciół. Oczywiście z takim wcale się nie spotykam, wręcz przeciwnie - Julka prosi mnie o miętówki, a ja jestem tak zdziwiona jej prośbą, że zwyczajnie sięgam do swojej nereczki i daję jej kilka na rękę; nie wiedziałam, że to jakaś sprytna dywersja jednak jest ona straszliwie nieudana (bynajmniej nie ze strony Brooks, całkiem nieźle mnie rozkojarzyła) niestety Tadeusz odpowiada mi tak idiotycznie, że zamierzam wyłamać mu jeszcze kilka żeber. - Nie sądziłeś, że musisz mi powiedzieć kiedy czekałam w mieszkaniu aż przyjdziesz? I martwiłam się, dopóki nie zemdlałam? - cedzę przez zęby. Julka ma dobry plan wycofywać się jak najszybciej zanim nie zrobię tu kompletnego rozpierdolu. Ale nie chciałam jej wcale wypuścić - ona też nie dała mi znać i najwyraźniej nie miała zamiaru mnie informować. - O nie nigdzie nie idziesz - nie pozwalam przyjaciółce na ucieczkę i już stawiam dwa kroki w jej kierunku, odrywając się z trudem od przyjemnej, zimnej ściany. Ledwo jednak to robię, Brooks zamiast faktycznie odejść kładzie się na łóżku obok i... zwyczajnie zasypia. Całkowicie zdezorientowana biegnę jak połamany gumochłon do przyjaciółki i łapię ją za ramiona. - Julka? - pytam przerażona, łapiąc ją za ramię i lekko machając nim, by się obudziła. Ewidentnie właśnie zemdlała. - Co do chuja! Naciskaj jakiś dzwonek, Brooks coś się stało! - krzyczę do Tadka, by tu przyprowadził jakiegoś uzdrowiciela. Sama bym to zrobiła, ale czuję jak z tego całego stresu mój dar próbuje wyrwać się ponownie z mojej piersi. A ja jestem bardzo słaba i trudno mi go będzie zatrzymać. Siadam obok Brooks i opieram czoło na jej ramieniu, licząc na to, że obecność przyjaciółki (nawet jeśli była nieprzytomna), uspokoi mnie chociaż odrobinę; staram się przełknąć w sobie kolejną dawkę wróż. Przecież wystarczy na dziś!
- Ty zjebie - przywitała go z krzywym uśmiechem, w końcu wbijając do odpowiedniej sali. Obdarzyła pielęgniarkę spojrzeniem już możesz zostawić nas samych, po czym zerknęła na zmizerniałą twarz @Murphy M. Murray. - Musiałam udawać Deirdre, żeby tu wbić, bo inaczej nie chcieli mnie wpuścić - wyjaśniła krótko, siadając na krzesełku obok łóżka, gdy tylko uzdrowicielka wyszła z pomieszczenia. - Przyniosłam ci jakąś bluzę, biografię Salazara, jak jeszcze nie czytałeś to w końcu masz czas, naprawdę polecam i paczkę piegusków. Będziesz chciał coś więcej to mi daj znać, przyślę sową, bo nie sądzę, żeby mi kolejny raz uwierzyli, że jestem twoją siostrą. - Podparła brodę o zgłębienie w ręce, opartej o szafkę przy kozetce. - Nie ogarniam co się działo pod koniec. Jakieś żelastwo rozsypało się na boki, potem krzyki i chaos i chuj, dowiedziałam się, że tu wylądowałeś. Ktoś cię zaatakował? Co się odjebało? Wiesz kiedy stąd wyjdziesz? Tak pytam, żeby może zmiany pozamieniać czy coś - dodała szybko, żeby za bardzo nie myślał, że się martwi, bo przecież przyszła tu jako koleżanka, nikt więcej.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Uśmiechnąłem się blado na jej czułe przywitanie. Nie było mnie za bardzo stać na więcej jeszcze w tym momencie. Czułe, się jak jakaś jedna trzecia osoby, którą byłem zazwyczaj, tak zmęczony i ospały, a w dodatku obolały. – To mamy szczęście, że jeszcze nie próbowała mnie odwiedzić – powiedziałem półprzytomnie. A może próbowała? Nie wiem, przez większość swojego pobytu tutaj spałem. Miła odmiana – obym nie przyzwyczaił się do tych odjazdowych leków, które mi podawali. – O, super. To nie jest moja bluza? Skąd ją wzięłaś? – spytałem, chwytając natychmiast książkę. Pewnie nie dam rady jej przeczytać teraz, bo już próbowałem z Okiem Hipogryfa i literki zlewały się w niezrozumiały ciąg, ale miałem nadzieję, że chociaż po powrocie uda mi się zapoznać z żywotem niesamowitego Salazara, o którym musiałem wysłuchiwać co drugą zmianę. – Nie wiem, nagle miecz z tego grobowca po prostu mnie zaatakował i... więcej nie pamiętam – przyznałem. Musiałem stracić dużo krwi – najpierw przez klątwę, potem przez bolesną ranę w boku. Chyba zemdlałem z bólu, ale tego nie miałem zamiaru oznajmiać. – A tobie nic się nie stało? – próbowałem się upewnić, przyglądając się Marli od stóp do głów, ale docierało do mnie na tyle niewiele, że zbyt wielu wniosków nie wyciągnąłem. – A tam w pracy w ogóle wiedzą, że jestem niedysponowany? Czy mogę już zwijać moje wypowiedzenie i szykować pośladki? – zaśmiałem się, wspominając naszą rozmowę tuż przed tym, jak zostałem powalony. Najwyraźniej los upodobał sobie także mnie. Trzeba będzie zacząć uważać na to, czego sobie życzę.
- Pewnie teraz jak próbuje to słyszy "ale jego siostra już jest w środku" - parsknęła, nieszczególnie przejmując się tym, że odcięła jej tę możliwość. Przecież nie zamierzała się z nią kiedykolwiek w życiu spotykać. - Powiadomiłeś rodzinę? - spytała, gotowa w razie czego wysłać list za niego. - Twoja? A faktycznie, pewnie zostawiłeś kiedyś w pracy i sobie przywłaszczyłam, jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? Jak stąd wyjdziesz to ją znowu biorę - zastrzegła od razu, żeby sobie nie myślał, że odzyskał ją na stałe. - No i dosko, jak w końcu przeczytasz to zrozumiesz jego fenomen - wyszczerzyła się. Tyle o nim mówiła, bo dalej nie rozumiała czemu do tej pory nie zaznajomił się z twórczością Salazara. Patrzyła na niego z dozą troski, z trudem powstrzymując dłoń, chcąc przeczesać mu włosy z czoła. - Taaak, u mnie wszystko git. Jestem trochę poturbowana i zmęczona, ale to głównie przepychankami na recepcji. Poza tym nie spałam całą noc, bo zemdlałeś jak królewna i się martwiłam - przyznała bez skrępowania. Sięgnęła po paczkę ciastek i otworzyła ją. - Sorry, nie jadłam śniadania. Chcesz też? Dasz radę ruszyć ręką czy mam ci to wpakować do mordy? - Jej oczy aż rozbłysły na samą myśl o wciskaniu mu przekąski do ryja, czego nie zamierzała robić delikatnie. - No jak lubisz i masz taką ochotę to możesz szykować, zwinę ci na przykład kartę z przebiegiem leczenia - zachichotała. - Wiedzą co się stało, bo im posłałam sowę, ja też mam parę dni wolnego, ale chyba wolę chodzić do pracy niż bezczynnie siedzieć.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
– Meeh... pewnie nie próbuje – powiedziałem z machnięciem ręki. Chciałem przez to powiedzieć, że Marla może tu bezpiecznie przebywać, ale nieświadomie powiedziałem trochę więcej. – Umm... Riona wie, pewnie powiedziała rodzicom – stwiedziłem. Jak dla mnie mogła o tym wiedzieć tylko młodsza siostra, której specjalnie powiedziałem, żeby nie mówiła rodzicom – bo ojciec pewnie ewentualnie napomknąłby coś o tym zdawkowo przy naszym następnym spotkaniu, a matka zrobiła scenę jak z opery mydlanej, czego wolałbym uniknąć. – To tak znikają wszystkie moje bluzy? – zapytałem zdumiony. Nie miałem pojęcia, że to Marla zabiera okrycia, które zostawiałem sobie na następną zmianę. A podejrzewałem, że to pani sprzątająca ma coś przeciwko moim zwyczajom. Pokiwałem głową na słowa o Salazarze. kiedyś pewnie przeczytam, ale na lekach nie rozróżniałem literek i nie miałem zbyt dużej cierpliwości. – Ooooo, martwiłaś się o mnie? – Na mojej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. – Jak słodko! – zawołałem, a kiedy zaproponowała ciastko, teatralnie podniosłem rękę, pozwalając jej bezwiednie opaść na posłanie i otwierając usta. Pewnie dałbym rade się nakarmić, ale miałbym stracić taką okazję? – A resztę mam sam zrobić czy też się piszesz? – zapytałem. Jakby coś wszystko zwalę na eliksiry. – Nie no, nie tak bezczynnie, w końcu przyszłaś mnie nakarmić. Jak masz wolne to możesz wpadać częściej z ciastkami – stwierdziłem. Niemożliwie nudziło mi się na oddziale i skoro już się okazało, że Marla mogła bywać tu częściej, to miałem zamiar truć jej o to dupę do upadłego. Wszystko, oczywiście, dla odrobiny rozrywki.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Nie spodziewała się tego subtelnego wyznania, dlatego otworzyła szeroko oczy w geście zdziwienia. - No to jest zjebana - skwitowała krótko i szczerze. - Ale za to jestem ja, lepiej nie mogłeś trafić - rozłożyła ręce, jakby nie mogła nic poradzić na to, że jej towarzystwo było takie wspaniałe. Chciała go zapytać czemu tak bardzo unika swojej najbliższej rodziny, ale coś w jego wyrazie twarzy kazało jej milczeć, zlewając temat. - Tak? Są w najlepszych rękach, mi jest ciepło, a Guinness ma miejsce do spania - wyjaśniła mu. - Gdybym ich nie zabierała to trafiłyby na śmietnik, w sumie to powinieneś mi dziękować! - Wzruszyła ramionami z niewinnym uśmiechem. - Ty cymbale, wykrwawiałeś się, jak się miałam nie martwić? - spytała zdumiona. - Zwłaszcza, że nie mogłam cię odwiedzić od razu, żeby się upewnić, że wszystko jest ok. Odesłali mnie z resztą do zamku - obruszyła się. Czy on naprawdę miał niewiele szarych komórek, żeby zrozumieć tak proste sprawy jak troska o przyjaciela? Parsknęła śmiechem, widząc jego bezwładną rękę. - Ok, to będę cię karmić. - Złapała za pieguska i zamiast wycelować go w usta Murraya, trafiła prosto w jego nos, rozmazując mu czekoladę po całej mordzie. Z satysfakcją obserwowała jak brązowa maź barwi mu policzka i brodę. - Dalej jesteś pewny, że mam przychodzić tu, zamiast zapierdalać w Geometrii? - zachichotała, przejeżdżając mu po czole palcem wysmarowanym czekoladą. - Jak wróci uzdrowicielka to powiem jej, że jesteś na tyle nieświadomy i porobiony przez eliksiry, że aż wypaćkałeś się gównem. Wystarczy, że spojrzy na twój ryj myślą nieskalany i z marszu uwierzy - wyszczerzyła się. - A co do tej reszty to się dogadamy, jesteś chory, nie mogę ci przecież odmówić!
______________________
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Nie łudziłem się, że po całej wyprawie nie będę musiał udać się do szpitala św. Munga. Ba, wręcz to było pierwsze miejsce, do którego się udałem, nie było mnie nawet w domu. Ciężko byłoby jechać Błędnym Rycerzem do doliny z wbitym mieczem w barku, prawda? Ja też tak uważałem, dlatego jak najszybciej trafiłem do osławionego szpitala i tam się już mną zajęli, wyciągając mi miecz i lecząc ranę. Najbardziej zaskakującym faktem było to, że nie było to na tyle proste i spokojne, jak mogłoby się z początku wydawać. Bo przecież wyciągnięcie kawałku stali z ciała to nawet mugolscy lekarze potrafili i równie dobrze zajęliby się taką raną. W czym więc był problem? No, może w tym, że ten miecz faktycznie nie był takim po prostu kawałkiem stali, był on bowiem przesiąknięty magiczną energią z tamtego miejsca, z Camelotu. Kiedy przyjechałem do szpitala, był już wieczór, więc po całej „operacji” zapadłem w głęboki sen, w którym śniły mi się przeróżne rzeczy. Z początku nie było to nic dziwnego, zwykły sen, lecz z każdą kolejną sekundą było coraz dziwniej. Patrzyłem na siebie w pełnej, płytowej zbroi o szkarłatnym kolorze blach, świecących w słonecznym świetle, ujeżdżającego rumaka, który zwykłym koniem nie był – był to pegaz, o pięknym upierzeniu, białym i wręcz anielskim. W dłoni trzymałem miecz, dokładnie ten sam, który wyciągano mi z barku i zaszarżowałem, zaś w tle ruszyła za mną cała armia kawalerii. Walczyliśmy z inferiusami, które o dziwo, znajdowały się na powierzchni i było ich tysiące. Ja, z mieczem o wodnistym blasku, ciąłem każdego po kolei, zaś ci, którzy zostali ugodzeni, obracali się w pył. Bitwa została wygrana, choć ja jej nie przeżyłem. Jeden z ostatnich inferiusów wskoczył na mego rumaka i wgryzł mi się w szyję, zaś widok tego był tym, który zapamiętałem jako ostatni, bo w tym momencie się obudziłem, czując, że medyk z Munga przykłada mi strzykawkę do szyi. Zareagowałem może nieco zbyt gwałtownie, rzucając w niego prawie Avadą, w samoobronie, lecz powstrzymałem się w odpowiedniej chwili, zatrzymując się tylko na rozgrzanych dłoniach (czyli pierwszym stadium rzucania zaklęć bezróżdżkowo, przynajmniej w moim przypadku). Dałem sobie wstrzyknąć co tam mieli do zaproponowania i później dowiedziałem się, że zostanę w szpitalu przez co najmniej tydzień, zważywszy na moje obrażenia. Nie były one poważne, lecz samo to, że miecz nie należał do przedmiotów najzwyklejszego pochodzenia, siedział w tej jaskini setki lat, to lekarze woleli mnie poobserwować przez jakiś czas, by zobaczyć, czy nie zaistnieje żadna infekcja magiczna, czy coś w tym stylu. Zamiast tego, doświadczyłem czegoś innego. Moja klątwa przez ostatni miesiąc to było marzenie socjalistów względem bogatych. Część z moich pieniędzy oddawana była magicznemu podatkowi, to znaczy z powiedzmy pięciu galeonów, miałem trzy, bo reszta transmutowała się w jakieś gówno niewypłacalne. Dlatego zawsze miałem ze sobą więcej pieniędzy niż zazwyczaj mi było potrzebne, na wypadek gdyby właśnie mi zabrakło ze względu na klątwę. Teraz natomiast okazało się, że było jeszcze gorzej, ten wbity miecz sprawił, że WSZYSTKIE moje pieniądze transmutowały się w kamyki. Zajebiście.
1/2 z/t
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Tak więc żyłem bez pieniędzy. Klątwa się spotęgowała przez wycieczkę do Camelotu i ciężko mogłem cokolwiek z tym uczynić, siedziałem więc w Mungu za socjal z podatków i jadłem tą papkę, jaką tutaj podawano. Mógłbym przysiąc, że w tydzień pobytu tutaj schudłem z dwa kilogramy, co przy mojej aparaturze jest dość niebezpiecznym wynikiem, podchodzącym pod niedowagę i to taką poważną. W każdym razie pomyślałem, że pobyt tutaj będzie idealnym momentem do rozszerzenia swojej wiedzy na temat tworzenia zaklęcia – miałem już kilka idealnych pomysłów do tego typu zaklęć, lecz jedno wybijało się ponad inne, bowiem widziałem już jego zastosowanie w eliksirach, czy to pomieszczeniach (nawet w Mungu jest tego typu miejsce), lecz nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego jako zaklęcie. Zaklęcie symulacji, incepcji. Zamknięcia kogoś w świecie iluzji, snu, nad którym władzę miałbym tylko ja. Było to coś, co mogłoby zrewolucjonizować moje lekcje, do tego też dążyłem. Specjalnie z tej okazji poprosiłem znajomego, by przyniósł mi z domu odpowiednie książki (nie Nessę, bo ona nawet nie wiedziała, że znajdowałem się w Mungu), które zacząłem czytać w łóżku, by zabić czas i dowiedzieć się czegoś o samym tworzeniu zaklęć. Z tego co wyczytałem, cały ten proces wciąż był w dużej mierze niezbadany i raczej każdy z twórców eksperymentował, prowadził własne badania na zasadzie prób i błędów i zapisywał własne obserwacje, które jednak były na tyle personalne, związane z konkretnym przypadkiem, że trudno było z nich skorzystać w innej sytuacji, uznać je za uniwersalną wiedzę odnośnie tworzenia zaklęć. Oczywiście był cały dział poświęcony nazewnictwie zaklęć, jak każdy czarodziej z pewnością zauważył, były one najczęściej w języku łacińskim, choć nie zawsze. Takim przykładem oczywiście była Drętwota, która może i miała swoją nazwę pierwotnie w łacinie, ale rozpowszechniła się nazwa typowo różna, zależna od kraju, w którym się stacjonowało. Oprócz tego, raczej magia naszego świata umywała się z najróżniejszymi opowieściami, czy dziełami kultury obecnego świata, gdzie każde zaklęcie potrafiło mieć inkantację długą na kilka wersów, gdzie błagało się bogów o błogosławieństwo, o siłę natury i inne takie bzdety. Na szczęście ja tego robić nie musiałem przed każdym zaklęciem. Przejdźmy zaś do pomysłu zaklęcia. Leżałem sobie w łóżku w Mungu i pisałem na marginesach w książce cały zamysł zaklęcia. Nawet nie udawałem, że było to proste zaklęcie, bo nie było, ingerowało one czysto w mózg „ofiary”. Choć nie lubiłem mówić na rzucanego „ofiarą”, ponieważ o ile można wykorzystać to zaklęcie w złej intencji, tak jest ono głównie poświęcone do tworzenia symulacji, które mogą być dobre i rozwijające. Dla mnie miała to być idealna sposobność do prowadzenia lekcji w ekstremalnych warunkach bez ekstremalnych warunków. Lecz co do samego zaklęcia. Działa ono na mózg, a głównie za te partie mózgu odpowiadające za wszystkie zmysły. Tworzyć miało ono również połączenie z osobą, która rzuca to zaklęcie, gdyż to właśnie ona tworzyła całą iluzję i ustalała jej zasady. A one mogą być różnorakie, tak naprawdę granicami były limity naszej wyobraźni, nic więcej. Oczywiście uniwersalne zasady dla każdego „świata” należałoby ustalić i to też zamierzałem zrobić – śmierć w świecie snu będzie po prostu wybudzać daną osobę. Ja, jako osoba rzucająca zaklęcie też wnikałem w owy świat snu, lecz byłem jego „mistrzem”, miałbym tam boską władzę i możliwość wyjścia z niego w dowolnej chwili, reszta osób, czyli ci, na których bym rzucił to zaklęcie, nie mieliby takiej możliwości. Takie zasady ustaliłem na ten moment, zamknąłem książkę i schowałem ją do torby. W ciągu kolejnych kilku dni moja klątwa zniknęła całkowicie, ja zaś byłem na tyle zdrowy, że mogłem opuścić szpital i wrócić do swojej codzienności.
2/2 z/t
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Wzruszyłem ramionami, lekko otumaniony eliksirami, które wypijałem na potęgę. Normalnie chyba nie zacząłbym tego tematu. - Nie jest zjebana, po prostu jest… No po prostu jest Deirdre, pewnie są z tatą w jakiejś Argentynie albo jest zajęta pracą w terenie, dlatego jej nic nie mówiłem. - Mniej więcej. Bo skoro nie mieliśmy takiej relacji, żeby ze sobą pisać listy, to głupio napisać specjalnie tylko po to, żeby poinformować, że dostałem łomot. Zaraz zresztą dowiedziałaby się mama, która zrobiłaby pewnie scenę na pół szpitala, przy której pieta mogłaby się schować i może jeszcze chciałaby pozwać Lancasterów Jonesa albo co. Ojciec pewnie nie miałby czasu, a Riona potrzebowała zgody rodziców, żeby opuścić Hogwart, więc uprzedziłem ją, żeby przypadkiem nie próbowała, obiecując, że wynagrodzę to jej, kiedy mnie już poskładają. Uśmiechnąłem się więc z wdzięcznością do Marli, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając jej słowom. - Zastanawiałem się już, czy jakieś gnomy mi ich nie kradną. I w sumie miałem rację. - Gdybym mógł jej dosięgnąć, dostałaby teraz pstryczka w nos. Nie miałem pomysłu na to, jak obrócić w żart jej następne słowa, wiec po prostu wierciłem się niezręcznie w miejscu, nie wiedząc do końca, co zrobić z dłońmi i w co wbić spojrzenie. - No ale wszystko jest okej, zaraz będę jak nowy - spuentowałem jej wypowiedź, rozkładając ręce na boki, aczkolwiek nie przesadnie zamaszyście, bo w końcu były bezwładne. Otworzyłem szeroko usta i… w zasadzie czego ja się spodziewałem? Parsknąłem śmiechem, czując jak pieluszek rozpływa się po mojej twarzy. Na jej plan wybuchnąłem śmiechem, który urwałem w połowie z cichym syknięciem, łapiąc się za prawy bok i musiałem włożyć dużo wysiłku w to, żeby nie śmiać się dalej. - Jezu, nie rozśmieszaj mnie, bo mi wypadnie jelito - wymamrotałem s trudem pomiędzy ostrożnymi chichotami. Na jej ostatnie słowa zaświeciły mi się oczy. - No tak, jestem chory, musisz robić wszystko, co powiem. Weź no się tu pochyl - przywołałem ją do siebie z miną mędrca na łożu śmierci, który chce wyjawić swoją tajemnicę.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
- Po prostu jest zjebana - powtórzyła dobitnie. - Rodzina jest po to, żeby się wspierać, choćby nie wiadomo co - dodała, marszcząc brwi. Bo chociaż miała tylko mamę, zawsze mogła na nią liczyć i nie umiała ogarnąć, że jakakolwiek wyprawa powstrzymałaby rodziców czy rodzeństwo przed odwiedzinami w szpitalu. A kiedy sobie przypomniała, że Murphy nigdy nie mówił w ten sposób o najbliższych, rumieniec pokrył jej blade policzka. - Na szczęście masz kogoś, komu nie musiałeś nic mówić, a i tak przyszedł - uśmiechnęła się szeroko, klepiąc go w ramię. - O mam nadzieję, że nie bolało - zafrasowała się, gdy zorientowała się, że ten leży nieco pokiereszowany. - To tak z przyzwyczajenia! Uniosła brew na wzmiankę o gnomach. - Po tych eliksirach jesteś jeszcze głupszym cymbałem niż zwykle - skwitowała krótko. - Nie kradną, tylko pożyczają, to po pierwsze. Po drugie i tak jutro nie będziesz nic pamiętał - zachichotała. - A jak będziesz to wmówię ci, że ta rozmowa nie miała miejsca - wzruszyła ramionami, wlepiając w niego niewinne spojrzenie. - Poza tym... - urwała, patrząc jak ten się wierci. - Gnębiwtryski masz? - zaśmiała się, odruchowo wyciągając dłoń przed siebie, żeby go trącić w rękę. Zatrzymała się w połowie drogi, udając, że chciała się podrapać po czole. - Oby mózg też ci wymienili, bo ten poprzedni to rzadko kiedy używałeś - wyszczerzyła się. - Można jakiś wniosek złożyć do uzdrowiciela dyżurnego? W końcu jako twoja siostra jestem w pewnym stopniu decyzyjna. - Już chciała kontynuować tę karuzelę śmiechu, kiedy dostrzegła, że Gryfon syczy z bólu. - Chuja tam, a nie będziesz jak nowy. Zgłaszałeś, że ten bok cię boli? Nawet nie waż się kłamać, bo i tak im powiem, że płaczesz jak królewna - wystawiła grożąco palec. Posłusznie pochyliła się nad łożem umierającego. - Zastanów się pięć razy co zamierzasz zrobić, bo w każdej chwili mogę to jelito złapać i zatargać do wieży Gryfonów. - I na wszelki wypadek, wcisnęła mu do pyska pieguska, gdyby próbował się jakkolwiek zemścić. - Pamiętaj, że zmieniam akromantule w grzyby, cepie. I teraz jestem szybsza, bo nie dałam się pociachać mieczem!
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Patrzyłem na nią przez chwilę zupełnie bezrozumnie, jakby mówiła w obcym języku. Nie no, moja rodzina się wspierała, pewnie. Po prostu robiła to w bardzo oryginalny sposób. — Aaaa, to PO TO oni są? Teraz wszystko jasne — zażartowałem głupio z krzywym uśmiechem. Mogłem sobie tylko wyobrażać, że jej relacja z Fiadh wyglądała zupełnie inaczej. Akurat moja mama — pomijając Rionę, która była poza konkurencją — dawała radę, czasami. Miała na pewno dobre intencje, po prostu byliśmy zbyt różni, żeby móc spokojnie znosić swoje wzajemne towarzystwo zbyt często. Uśmiechnąłem się głupio. Z pewnością miałem szczęście, chociaż moje pełne wdzięczności spojrzenie musiało wystarczyć jej za odpowiedź, bo nie umiałem za bardzo tego inaczej wyrazić. — Spokojnie, tylko bok mi pokiereszowało, nie umieram — powiedziałem twardo. Po tych wszystkich eliksirach nie bolało, chociaż bez nich mogło być średnio. Posłałem jej w powietrzu całusa na wzmiankę o eliksirach i mojej głupocie. — Niee, zawsze taki jestem, dlatego tak się dogadujemy — stwierdziłem niewinnie. — Teraz jak już wiem, to się tak łatwo nie wywiniesz. Lepiej szukaj w swojej szafie mojej ulubionej bluzy, takiej ciemnozielonej, bo inaczej się policzymy jak mnie już poskładają — ostrzegłem, unosząc wysoko brwi, żeby wiedziała, że nie żartuję. Machnąłem wymijająco ręką na kwestię gnębiwtrysków. — No właśnie dlatego nie jest mi potrzebny nowy, już pytałem. — Rozłożyłem bezradnie ręce. — Nie zgłaszałem, bo mnie nie bolało, zanim nie przyszłaś, więc siedź cicho, bo pewnie cię wyproszą — powiedziałem. Jak do tej pory mój pobyt tutaj był nudny jak flaki z olejem, nie miałem okazji zaśmiewać się do rozpuku, więc i nie było problemów z moim bokiem. Ale nie narzekałem, wolałem ten stan rzeczy. Szybko starłam czekoladę z twarzy, żeby rozmazać ją na policzku Marli, gdy ta się pochyliła. — Ciekae cy byf bya taka mądfa gdyby to ciee zaatakoao siefem infefiusóf — powiedziałem z pieguskiem w mordzie. Przefryzłem go w połowie, druga spadła gdzieś w pościel, bo nie zdążyłem jej złapać. — Spróbuj mi coś zrobić, teraz jestem weteranem wojennym. — Odnalazłem w zwojach kołdry zagubionego pieguski, którym natychmiast rzuciłem w Marlę, trafiając w sam środek jej czoła.
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Naprawdę czuję, że zarąbię Eskila za to, do czego się przyczynił; szlag mnie nieco trafia, ale nie potrafię niczego zrobić oprócz kołysania się w Błędnym Rycerzu i powstrzymywania przed ewentualnym zwróceniem posiłku wprost na podłogę. Alkohol radośnie płynie w moich żyłach po tym, jak półwil mnie do niego zachęcił, na terenie szkoły, mimo że staram się unikać tego typu sytuacji. Jedno jest pewne - założony kaptur na głowie pozwala mi na częściową anonimowość, gdy powoli czarodziejski autobus rozstawia ludzi po poszczególnych miejscach, a ja koniec końców pojawiam się nieopodal Munga, by skorzystać z odpowiedniego przejścia. Rzygać mi się chce od bólu, na twarzy mam nieco krwi, a czaszka wydaje mi się pulsować w jednym i tym samym rytmie. Uderzenie w framugę nie spowodowało rany, ale ewidentnie nie czuję się najlepiej, w związku z czym nie mogę ignorować własnego stanu i mimo wszelkiej niechęci do tego typu miejsc... decyduję się zawitać. Z niepokojem patrzę na jedną z pielęgniarek, która przesuwa się przez recepcję. Podchodzę, blady jak ściana, a kobieta za ladą od razu interesuje się moim stanem. Karty i formularza w tym stanie nie wypełnię, chyba że ktoś zechce mi pod tym względem pomóc. Na szybko podaję moje najważniejsze dane, siadam na jakimkolwiek krześle, byleby odpocząć. Wyglądam na studenta, który przebalował nadmiernie i gdzieś sobie rozbił łeb, co wcale nie ucieka aż nadto od otaczającej mnie rzeczywistości. Gdyby usunąć pewne czynniki, zapewne tak by to wyglądało, no ba - inna historia zapewne tak łatwo nie zostałaby przełknięta. W sumie, podaję "ku logice" tę sytuację, nie wspominając o półwilu, o przyjebaniu w głowę podczas bycia nieprzytomnym z powodu ataku paniki. Nadal lekko się trzęsę, dawno już nie zdarzały mi się takie rzeczy, a do tego staram się nie denerwować, choć jest mi niezwykle ciężko. Po czasie zostaję przyjęty na oddział z urazem głowy, wcześniejszym krwotokiem z nosa i utratą przytomności - czym się nie chwalę, mówię tylko o pierwszym elemencie nieco okrężnie. Niechętnie daję sobie pomagać uzdrowicielom, a moja wewnętrzna niechęć do nich wzrasta z minuty na minutę. Lekarz decyduje się sprawdzić przede wszystkim uraz głowy i to, czy nie doszło do jakichkolwiek poważniejszych uszkodzeń. Siedzę w miarę grzecznie i się nie ruszam, choć zapach mnie naprawdę mdli i gdyby nie fakt, że budzi się we mnie jakaś wola walki, zapewne już dawno zawartość żołądka wylądowałaby na podłogę. Badania, mimo mojej nikłej współpracy momentami, idą dobrze, a okazuje się, że poza lekkim wstrząsem i guzem, nic mi nie dolega. Tyle dobrze - myślę w duchu. Odpowiednim ruchem różdżki - staram się dostrzec kątem oka, ale to mi się nie udaje - uzdrowiciel zmniejsza obrzęk i ból, wcierając jakieś maści. Następnie otrzymuję również odpowiednie eliksiry do zażycia, których dawkowania muszę się trzymać. Po tym i odrobinie obserwacji... droga wolna. Otrzymuję wypis, konieczność odpoczynku i to, bym się nie przemęczał przez następną dobę, dwie. Głębszy wdech, proste skinięcie głową, wyjście na zewnątrz i wezwanie ponownie Błędnego Rycerza. Ten dzień jest na tyle zwariowany, iż nie mam zamiaru w nim dłużej trwać. Moim marzeniem jest tylko ciepła kąpiel i łóżko, do czego skrupulatnie dążę, podając kierowcy miejsce, do którego to chcę się udać.
[ zt ]
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Nawet nie zwracam przez większość uwagi, co tak naprawdę się stało - list od dyrektor przyjmuję z machnięciem ręki, jakoby nie było to nic ważnego. Chwytam za piwo, odpalam papierosa, który gdzieś pozostał w kieszeni mojej kurtki. Jest nieco pognieciony, ale nie przeszkadza mi to w delektowaniu się smakiem tytoniu i zastrzykiem nikotyny, dzięki której czuję się spokojniej. Centaur, z którym mieliśmy z Julią do czynienia, działa mi przez większość czasu na nerwy, że aż nie zwracam uwagi na to, jak wyglądam i jakie mam obrażenia, no ba - jak zazwyczaj boję się krwi, tak teraz mnie tylko niepokoi lekko, ale bez ataku paniki. Boląca kostka, widoczne dwie czerwone pręgi na boku? Niespecjalnie zdaję się zwracać na to uwagę. Odkładam list w jakieś nudne miejsce, przechadzając się po własnym pokoju; jedyne, o czym myślę, to odpoczynek i relaks po ciężkim dniu pracy, jakim było wygrzebywanie się z sideł diabelskich pnączy i ratowanie Julii z działania dziwnego kamienia, który miał jakieś dziwne, magiczne właściwości. Zasypiam równie szybko, a gdy dosięga mnie pobudka, odwracam się na drugą stronę. Dosłownie i w przenośni; podnoszę się lekko obolały, odsuwam butelkę po piwie i spoglądam na widok za oknem. Jest ciemno, więc albo zasnąłem w ciągu dnia, albo pozostaje wybór wczesnego poranka. Wygrzebuję się, odgarniam jasne kosmyki z czoła, które się nieco przykleiły, by poczuć, że coś mnie boli. Przejeżdżam dłonią po twarzy, idę niemalże natychmiastowo do łazienki, gdy okazuje się, posiadam parę pomniejszych ran zarówno na dłoni, jak i twarzy. Nieco mdleję na ten widok, starając się przypomnieć, co miało miejsce - przebłyski podczas sprawdzania reszty ciała i spojrzenie na ślad na biodrze pozwalają na powrót do rzeczywistości, który przypomina uderzenie w ścianę w pełną prędkością. Chwytam za Wizbooka, by dowiedzieć się nieco więcej, ale to, jak wygląda kostka i rana, ewidentnie mi sugerują konieczność skorzystania z pomocy medycznej. Sobie to bym raczej zaszkodził. Początkowo chce mi się rzygać na widok listu od dyrektor Li Wang, ręce mi się trzęsą, ale nie mogę siedzieć bezczynnie w jednym miejscu. Na szczęście ból głowy nieco ustępuje, ale stres mnie tak mocno dotyka, że nie mogę użyć teleportacji w celu dostania się do św. Munga. Muszę wyjść, muszę skorzystać z Błędnego Rycerza, co robię zgrabnie, wyciągając różdżkę w prawej dłoni do góry. Charakterystyczny świst lokuje moją prośbę, a ja czekam, ubrany w jakąś lekką kurtkę i ze świadomością, że odwaliłem coś, czego teraz mocno żałuję. Normalnie bym się przestraszył ogromnego, masywnego centaura, a teraz mam ochotę do przeprosić, mimo że wiem, iż nigdy go nie spotkam, a jak już spotkam, to... nie skończy się to chyba zbyt dobrze. Czy chcę udać się do szpitala? Niespecjalnie. Widok uzdrowicieli nadal powoduje u mnie ten sam odruch, ale tylko wtedy, gdy wiem, że to mną ktoś się będzie zajmował. Dla mnie ta placówka może istnieć, bylebym nie musiał tam siedzieć podczas zszywania ran czy czegokolwiek. Już wystarczająco się stresuję wydarzeniami, jakie miały miejsce, dlatego czekam ze ściskiem żołądka na przybycie odpowiedniego środka transportu, a gdy się to dzieje, podaję lokalizację, gdzie chcę się udać. Zajmuję wolne miejsce, czekam, aż reszta osób zostanie przetransportowana. Gdy się to dzieje, w trymiga pojawiam się pod odpowiednim adresem, a z kulejącą nogą, bolącą mnie nieco za intensywnie, używam przejścia i dostaję się na recepcję. Wypełniam formularz, nieufnie spoglądając w stronę kobiety (na szczęście mogę go uzupełnić czytelnymi literkami). Nie zamierzam się ze wszystkiego spoufalać, dlatego mówię tylko, co mnie boli i z czym się spotkałem, ale o okolicznościach niespecjalnie wspominam. Imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce zamieszkania - te rzeczy powoli zostają mi w głowie na dłuższy czas. Następnie moje cztery litery lądują na krześle, a samemu czekam w rozgardiaszu najróżniejszych osób, które też potrzebują pomocy. Ech, ile bym dał, by móc samemu się leczyć. Niestety, ale nie stać mnie na eliksiry, a nawet moje zdolności rzucania zaklęć uzdrowicielskich są na bardzo niskim poziomie. Po czasie zostaję przyjęty na całkiem dobrze znany mi oddział (niedawno tutaj byłem), choć łypię tak samo nieprzyjaźnie w kierunku każdego, kto chce mi pomóc. Wiadomo, tylko patrzę, ale nie potrafię się powstrzymać przed tą reakcją, a widok krwi przy usuwaniu kamyczków powoduje, że aż mimowolnie chce mi się mdleć - opieram się o oparcie kozetki. Nie mogę myśleć racjonalnie, boję się cholernie, a do dalszej współpracy niespecjalnie się palę, ściskając bardzo blisko siebie ramiona. W parze z osobą w białym kitlu idzie nam to co najmniej tragicznie, ale po jakimś czasie udaje się oczyścić i odkazić rozcięcia, co jest ogromnym krokiem. Potem idzie nam nieco jak z płatka, jako że nie muszę patrzeć na własną posokę, a mogę skupić się na czymś kompletnie innym, choć często się odwracam i zamykam oczy. Myślę o tym, jaki ochrzan dostanę od opiekuna oraz o tym, czy jednak z Julką wszystko jest w porządku. Lekko syczę, gdy dziwnie pachnący okład zostaje nałożony na czerwone pręgi na biodrze, co nie jest wcale przyjemnym uczuciem, gdy ten spotyka się z moją skórą. Kostka również zostaje naprawiona, a na całe szczęście była jedynie za mocno ściśnięta przez diabelskie sidła. Ostatecznie otrzymuję eliksiry do stosowania w odpowiedniej kolejności na zbyt mocno przytuloną część ciała nieopodal miednicy, jako że nie ma powodów do trzymania mnie tutaj przez dłuższy okres czasu. Cieszę się - leżenie na kozetce, siedzenie na krześle i patrzenie w białe ściany wcale nie poprawia mi nastroju. Wypisuję się, zostaję odprowadzony po paru godzinach katorgi i stresu przez pielęgniarkę, która mnie stresuje swoją obecnością, a koniec końców korzystam z Błędnego Rycerza, by dostać się do domu. Nadal obawiam się konsekwencji i czysty strach przed spojrzeniem na pergamin skutecznie mnie paraliżuje.
[ zt ]
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Miała ochotę wyskoczyć okno i stąd zwiać, jedyne co ją powstrzymywało to to, że dopiero Ben i Rozanov sobie poszli i nie chciała im sprawiać więcej kłopotów. Ledwo udało jej się ich namówić, żeby zrobili sobie od czuwania przy niej przerwę, bo przecież nic strasznego jej nie było, wolała, żeby zaraz po nich nie wołali ze szpitala, bo pacjent zbiegł. No i Maxowi nie chciała robić kłopotów, świetnie ją przyjął a jego przełożony wyglądał na na tyle nieprzyjemnego człowieka, że naprawdę nie czuła potrzeby tworzenia dodatkowych kłopotów. No ale wariowała. Porządnie wariowała. Gdy tylko mężczyźni od niej wyszli, znów uderzyło ją, jak w beznadziejnej sytuacji była. Ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć, że niepotrzebnie panikowała, ale jej sportowa dusza i ambicja nie mogły się bardziej nie zgodzić. Do otwarcia sezonu zostały trzy tygodnie. Tylko trzy tygodnie, a z jej butami coś się stało. Była tego pewna. Siergiej nic jej na ten temat nie powiedział, mówiąc, że powinna się skupić na zdrowieniu, ale była PEWNA, że coś się wtedy z nimi stało. Wiedziała to doskonale, przecież nigdy nie spaprałaby w ten sposób axla. No każdy skok, ale nie axla. W dodatku leżała z ręką w gipsie. Max ją wstępnie nastawił, ale musiał założyć jej to cholerstwo. Z biodrem? Cóż, nie wiedziała. Była umówiona na konsultacje do rehabilitanta i wiadomość „to raczej nie kość” jakoś szczególnie jej nie pocieszała. Przynajmniej była już na zaklęciach przeciwbólowych i mieszankach z eliksirem wiggenowym, więc przynajmniej łeb jej tak strasznie nie bolał. Ale i tak przez to, że nim przyrżnęła w kamień, kazali jej zostać na obserwacji. Dwa cholerne dni na obserwacji! Co ona miała tu robić?! Myśleć o tym, że powinna być teraz na treningach? Czy o tym, że Max zabronił jej wchodzić na łyżwy przez jeszcze kilka dni nawet po wyjściu? Pfff, jakby miała go posłuchać! Obiecała sobie, że pierwsze co zrobi po wyjściu to wejście na lodowisko. Nuda chyba naprawdę sprzyjała tworzeniu durnych planów, a to było dopiero pierwsze pół godziny, od kiedy została na sali sama. Była naprawdę wdzięczna Fitzowi, że z nią pisał. Chyba tylko ta wymiana wiadomości utrzymywała ją przed faktycznym wcieleniem w życie planu o wyjściu ze szpitala (podejrzenie wstrząsu? Pal licho!). Ucieszyła się na myśl, że chciał ją odwiedzić. Co prawda przez chwilę zrobiło jej się głupio na myśl, że miała Gryfona ciorać aż do Londynu, tylko po to, żeby ją odwiedził. Nie chciała, żeby przez nią tracił czas czy nudził się w szpitalu, szczególnie, że sam przecież ledwo co wydostał się ze swojego „domowego aresztu”. Wahała się, czy by mu nie napisać, że wcale nie musiał przychodzić, jak nie chciał, ale koniec końców tego nie zrobiła. Przecież nie zmuszałby się do odwiedzin, gdyby miał coś lepszego w tym czasie do roboty, prawda? Miała szczerą nadzieję, że nie znalazł nic innego, bo szczerze ucieszyła się na jego propozycję przyjścia. Aż omal się nie podniosła na widok otwieranych drzwi – omal, bo eliksiry przeciwbólowe to jedno, a mięśnie po ostrym wpierdolu to drugie. Gdy tylko chciała się podnieść, tak ją ścisnęły i przytrzymały, że mogła tylko jęknąć, opadając z powrotem na poduszkę. Jednak nawet po tym małym zapomnieniu, w jakim stanie była, uśmiech i tak rozpromienił całą jej twarz na widok gościa. - Fitz! – uśmiechnęła się i zamachała mu gipsem. – Merlinie, ratujesz mnie, że tu przyszedłeś! – powiedziała całkowicie szczerze, w tej chwili był jej wybawcą od nudy i samotności z własnymi myślami. – Przywitałabym cię jakoś porządniej ale… Podobno nie wolno mi wstawać – skrzywiła się i wywróciła oczami, jakby to była jakaś głupota a nie potrzebne, lekarskie zalecenie i zaraz się zaśmiała. Dobry humor? Uratowany dzięki Gryfonowi!
Pisałem z Harmony kiedy tylko mogłem. W pewnym momencie mój wyrodny bliźniak zabrał mi wizbooka i zaczął wypisywać okropne rzeczy, więc musiałem jebnąć go z miłością po mordzie i oznajmić, że nie mam zamiaru z nim mieć więcej do czynienia. Idę szykować się do spotkania z Remy, czyli spryskuję się obficie czaroadidasem i zmieniam szkolny mundurek na skórzaną kurtkę i luźne dżinsy. Wtedy też na moim ramieniu pojawia się jakiś mały kurczak, który po prostu właśni na mnie i nie ma ochoty ze mnie zejść, nawet jeśli próbuję go uprzejmie strącić na ziemię. W końcu uznaję, że to pierdolę, niech idzie ze mną. Pewnie lubi materiał mojej kurtki. Do przeniesienia się wybieram Błędnego Rycerza, bo za teleportacją nie przepadam, szczególnie jeśli mam to robić z tym kurczakiem na ramieniu. Po drodze idę kupić pluszaka dla Harmony na pocieszenie i darmowe masaże. Co prawda odrobinę było dziwne, że prawie płakałem ze wzruszenia nad tego jaka słodka jest ta maskotka, ale jeszcze nie widzę żadnego powiązania z moim towarzyszem. Wpadam z hukiem do szpitala bardzo głośno wypytując o przyjaciółkę i robiąc taki raban, że bardzo szybko dowiaduję się gdzie ona leży. Teraz nagle szczerze przerażony jej stanem zdrowia. Wchodzę głośno do sali, nie przejmuję się ewentualnymi innym i pacjentami, szczerzę się do przyjaciółki, jakbyśmy nie widzieli się kolejne pół roku, a nie półtora dnia. Moje emocje zmieniają się jak w kalejdoskopie i nagle przepełnia mnie dziwna euforia! - Co żeś odjebała kobieto? - pytam z troską, na razie jeszcze niespecjalnie przejęty, bo zakładam, że to nic takiego. Nie mam pojęcia co stało jej się z butami. Podbiegam do niej i pochylam się usłużnie, by mogła mnie dobrze przywitać i wycałować mój chudy policzek, szczególnie że ja prędko całuję jej. - Mam coś dla ciebie! - oznajmiam i wyjmuję ze swojego plecaka pluszaka kwintopeda, którego kładę ostrożnie obok przyjaciółki. Ten od razu zaczyna podgryzać ją uroczo i powoli zaczyna przygotowywać swoje włochate kończyny do jakichś masaży. - Jak się czujesz? Niedługo wychodzisz? Wziąłem też durnia jakbyś się nudziła - dodaję i rzucam jej talię kart na stolik obok łóżka. - Może znajdziesz jakichś innych rencistów, żeby pograli z tobą. Albo ja mogę zaraz. O patrz kolejny! Istna plaga tych skurczybyków - zauważam i wskazuję na parapet gdzie kolejny kurczak zaczął wesoło kicać do Harmony. Aż mój różowy na ramieniu się zacietrzewił. - Przesuń się - jęczę i staram się ułożyć na łózku obok przyjaciółki, równocześnie nie robiąc jej krzywdy. Rozglądam się też czy przypadkiem nie idzie jakiś uzdrowiciel mnie ochrzaniać.
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Zdarzenie losowe – 4, mam szczęście do amortencjopodobnych zdarzeń 🤪
- Proste! Pytanie brzmi czego nie odjebałam! – zażartowała, śmiejąc się w głos, od razu rozweselona na widok przyjaciela. W momencie zapomniała o wszystkich troskach, kiedy z takim entuzjazmem się z nią przywitał, jakby się lata nie widzieli. Gdy tylko się pochylił, przytuliła go i też cmoknęła w policzek. Była trochę zaskoczona aż tak ciepłym powitaniem, i aż trochę głupi jej się zrobiło, że chyba musiała go zmartwić. – Ojeju! Jaki uroczy, dziękuję! – złapała pluszaka, który w momencie zaczął podgryzać ją w palce. – Pfff jesteś słodziutki – prychnęła do maskotki, bo jej materiałowe ząbki tylko ją łaskotały. A za chwilę kwintopend wziął się do pracy, przeszedł się po niej i doszedł aż do jej ponaciąganego biodra, od razu je masując. – O Merlinie, za to to ci muszę podziękować drugi raz. Nie mów nikomu, ale to jest lepsze od rehabilitanta – powiedziała konspiracyjnym szeptem i przyciągnęła chłopaka na jeszcze jednego przytulasa. Jak się okazało, nie był to koniec zaskoczeń. Zaraz na jej stoliku wylądowała talia kart, na jej poduszce jakiś dziwny, różowy kurczak (kto w ogóle wpuszczał zwierzęta na oddział?) a na jej łóżku Fitz. - Koleś! Jak ty się rozpychasz! – zaśmiała się, próbując zachować dla siebie trochę miejsca, kiedy ten się wpychał. A jako że bardziej jej się zbierało na chichot z całej sytuacji niż obrony materaca, szybko ustąpiła mu miejsca. Wtedy też różowy kurczaczek, który tylko przy niej siedział, teraz wylądował na jej ramieniu, w momencie sprawiając, że jej policzki się zarumieniły. – Co jest…? – powiedziała na głos, łapiąc się za twarz, a zaraz zasłoniła buzię. Merlinie, czy ona to powiedziała na głos? Jaki wstyd! Od kiedy ona się wstydziła…? Nie było jej głupio nawet, gdy poprosiła profesora o wyśpiewanie jej formułki z run, a teraz jej policzki stały się jasnoróżowe. – No w każdym razie – odchrząknęła, zakładając nieśmiało kosmyk za ucho i dopiero NAPRAWDĘ zdała sobie sprawę, że leżeli w jednym łóżku. Jej kurczaczek aż odwrócił się tyłem do chłopaka i zakrył cały swój łepek skrzydełkami, a od tego i ona miała ochotę schować się pod kołdrą. Ale to już dopiero byłoby upokarzające! – Czuję się jak ktoś, kto ma wstrząs, złamanie i jest cały poobijany, chujowo, ale stabilnie – wyszczerzyła się do niego i poczuła zapach jego perfum, aż jej się oczy zaświeciły. Kurczaczek z kolei tak się tym wszystkim zakłopotał, że aż zwinął się w kulkę wstydu. – Ale ładnie pachniesz! Bardzo ci ten zapach pasuje! – skomplementowała go z największym entuzjazmem. – To co? Wiem, że nie takie spotkanie ci obiecywałam, ale co powiesz na… Jak to ująłeś? Spotkanie rencistów przy kartach? Tylko musisz potasować, ja trochę nie mam ręki – uśmiechnęła się do niego i znów policzki jej zaróżowiały, a ona zatrzepotała rzęsami jak niewiniątko, urokiem osobistym chcąc przekonać przyjaciela do gry.
Fitzroy Baxter
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 187
C. szczególne : kolczyki w uszach, skóry i dresiki, platynowe, czasem różowe włosy
- Jestem - oznajmiam po moim zbyt wylewnym przywitaniu i uśmiecham się szeroko, jakby mówiła to że jestem słodziutki w moim kierunku, nie do pluszaka ode mnie. Chichoczę się bardzo entuzjastycznie kiedy ponownie mi dziękuję i odwdzięczam się silnymi przytulasami. - Całe szczęście, bo ja jestem tragicznym masażystą, więc musiałem znaleźć jakieś godne zastępstwo. Nie ufam rehabilitantom - gadam sobie pierdoły, kwestionując intencje pracowników Munga wobec Remy. W międzyczasie wpierdzielam się obok dziewczyny, przepychając ją odrobinę, kompletnie nie słuchając jej zawodzenia, że coś się rozpycham. Dopiero jak mówi co jest nagle czuję gigantyczne przerażenie, że coś jej zrobiłem. Naprawdę moje emocje wychodzą poza jakiś radar i niestety nadal nie ogarniam, że to wszystko przez kurczaka, bo jak mógłbym. - CO? CO SIĘ DZIEJE? - pytam i patrzę czy wszystko w porządku i jej nie zgniotłem, ale wydaje się że wszystko jest w porządku. Uspokajam się odrobinę i przestaje ją obłapywać za ręce, by znaleźć coś co mogło jej się wydarzyć. Nie wiem o co chodzi ani dlaczego Remy różowieje jak ten kurczak, więc tylko patrzę wzrokiem wskazujący na to, że brak u mnie jakiegokolwiek pomyślunku. Kiwam dopiero głową jak mówi o tym jak się czuje i pocieszająco klepię ją po gipsie. Na jej kolejny komentarz mrugam dość zdziwiony. Oczywiście doceniam ten nagły komplement, ale nie jestem przyzwyczajony, że dziewczyna mówi nagle coś co wydaje się szczere bez jej zwykłej zadziorności. - E... dzięki. Czarny czarodidas, mogę ci pożyczyć jak będziesz chciała - żartuję i jeszcze sięgam do plecaka, bo przypominam sobie, że ojciec upichcił nam jakie bezglutenowe batony w zbyt dużej ilości. - Masz. To od mojego starego. Na własną odpowiedzialność - oznajmiam i oczywiście przyjmuję od niej karty, nie musiała mnie uwodzić żebym to zrobił, chociaż czuję się z minuty na minutę coraz bardziej podbudowany. Tasuję raz dwa i rzucam pierwszą lepszą. Widząc, że jest silna znowu podniecam się niesamowicie, teraz już ogarniając że coś jest nie tak. - Ej, mam wrażenie że nie mogę uspokoić emocji. Nie to, że się dziwie, że przy tobie tak jest, ale dziś to już wyjebuje ponad skalę - stwierdzam, mrugając do dziewczyny i uśmiechając się szeroko.
______________________
flying isn’t dangerous; crashing is
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Nie spodziewała się aż tylu mocnych przytulasów, ale każdy z nich oddała z wesołym śmiechem. Tak samo, a może nawet jeszcze bardziej, nie sądziła, że wejdzie jej do łóżka, ale i na to zareagowała najpierw żartami, dopiero po chwili czując to nieznośne zawstydzenie. Miała ochotę komplementować przyjaciela, by zaraz potem palić się na samą myśl ze wstydu. Zwariować można! A już szczególnie, gdy serce szamotało jej tak, jak chowający się za swoimi skrzydełkami kurczaczek. - Nic, nic, nic – uspokoiła go szybko i znów spaliła buraka, tym razem przez to, że go zmartwiła. Zazwyczaj doskonale rozumiała swoje emocje, a teraz czuła się tak, jakby wszystkie próbowały doprowadzić ją do zawału. W dodatku nie potrafiła być zupełnie zadziorna. Gdy tylko chciała powiedzieć coś zaczepnego, słowa stawały jej w gardle, jakby fizycznie nie potrafiła się już przekomarzać. Gdzie się podziały jej brawurowość i łobuzerskość? Nie wiedziała i czuła coraz mniejszą potrzebę, żeby je z siebie wykrzesywać. - No coś ty – uśmiechnęła się słodziutko, a jej policzki, oh Merlinie po raz kolejny (!), się zaróżowiły. – Nie mnie nie leżałby tak dobrze, jak na tobie – skomplementowała raz jeszcze, lekko z siebie żartując i wciągnęła troszeczkę mocniej powietrze, ciesząc się tym zapachem. – Ojeju! – zrobiła wielkie oczy na widok kolejnego prezentu, a zaraz cała rozpromieniła się szczerym uśmiechem, będąc całą w skowronkach, że chłopak aż tak o niej myślał! Czy nie powiedział, że to od jego ojca? No owszem, ale jakoś to umknęło jej uwadze. W końcu to TEN ODWAŻNY GRYFON jej je dał! – Dziękuję! Na pewno są pyszne! – stwierdziła bez zająknięcia. Nie planowała na razie się obżerać, nawet jak ćwiczyła ledwo co jadła, to co dopiero teraz. Ale przy powrocie do treningów taki batonik mógłby być całkiem przydatnym źródłem energii. – Przy mnie tak jest? – spojrzała na niego szczenięcymi oczkami, a kurczak na jej ramieniu zwinął się w kulkę wstydu, emanując takim ciepłem, że jeszcze trochę i zacząłby parzyć jej kark. – Też się cieszę, że cię widzę! Od razu poprawiasz mi humor! – to nie tak, że nie lubiła komplementować ludzi, wręcz przeciwnie, czuła się dobrze ze sobą i chciała, żeby inni też mogli tego zaznać. No ale na pewno nigdy w takim natężeniu i bez ani jednej zaczepki. Faktycznie coś chyba było nie tak. Teraz jednak zajęła się grą. Uśmiechnęła się wesoło, bo miała naprawdę mocną kartę. Ale jak się okazało, nie aż tak mocną jak Fitz. Gdy je wyłożyli, a bohaterowie starli się ze sobą i choć jej dzielny lew walczył z całych sił, a ona kibicowała mu jak rasowa cheerleaderka, niestety nie dał rady i koniec końców został pokonany. A ona poczuła usilną potrzebę do tańca. I to naprawdę taką nie do pokonania, nawet przez napierdalające biodro, o którym zdawała się całkowicie zapomnieć. Mimo protestów wciąż pracującego na jej nodze i brzuchu pluszaka i głośnych pisków sprzeciwu jej kurczaka, ją po prostu porwał taniec. W głowie aż jej rozbrzmiały nuty, które przysłał jej Eli, idealne do swingowania. Tanecznym krokiem podeszła do drzwi, które kopnęła z półobrotu na en pointe, by zaraz obrócić się do Fitza z szerokim uśmiechem. Nie wiedziała, co dokładnie tańczyła. Nogi chodziły jej zgrabnie jak u baletnicy, choć ciało dało się porwać swingowi, kiedy wyciągała się i kręciła biodrami do tylko sobie słyszalnych nut. Absolutnie kochała taniec, robiła to całe życie, a gdy do tego wszystkiego w dodatku przekonała ją magia, zupełnie pozwoliła się porwać, nucąc pod nosem przyjemną, rytmiczną melodię. - Rozdawaj kolejne! – wyćwierkała, chichocząc perliście.
Fitzroy Baxter
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 187
C. szczególne : kolczyki w uszach, skóry i dresiki, platynowe, czasem różowe włosy
Nadal nie rozumiemy mocy kurczaków, tak to jest jak spotkają się w pokoju Gryfoni bez żadnego Krukona i będziemy tak siedzieć do śmierci i nie ogarniać, że dziś nie wszystkie nasze uczucia oraz emocje są prawdziwe. - Remy? Czy ty się źle czujesz czy coś? - pytam w końcu bo robiła się strasznie różowa i nie miałem pojęcia jak to działa z tymi eliksirami na rękę, ale może po prostu ma na któreś z nich uczulenie i dlatego się tak dziwnie zachowuje! Nie to, że miałem jakąś niesamowicie niską samoocenę. Może tak mogłoby to wyglądać przy moim bracie, który uważał się za zdecydowanie zbyt dużego chojraka, ale uważałem się za bardzo rozsądny wybór jeśli chodzi o jakiegoś crusha. Mimo to nie przypuszczałem że ktoś może na mnie aż tak reagować jak Remigiusz. Dziewczyna była jakieś kilka punktów poza moją przysłowiową ligą, a poza tym ja niezbyt się kryłem z tym że uważałem Remy za ładną, więc nie miałem pojęcia skąd aż taka reakcja. To, że przez mój niesamowity urok osobisty zacząłem podejrzewać dopiero po jej drugim już komplemencie o moich perfumach, który wydawał się być zaskakujący, bo bez zadziorności. Powoli zaczynam kwestionować wszystko co mówi, a może po prostu sobie ze mnie kpi. - Podejrzewam, że masz rację, nie sądzę że pasowałyby ci męskie zapachy - stwierdzam w nadziei że przestanie się tak dziwnie peszyć komplementem i jeszcze żeby przerwać niezręczną passę wręczam jej batoniki od ojca. Jeszcze nie miałem pojęcia, że Royce nazwie je utrapieniem dla żołądka i myślałem, że w dobrej wierze daję jej pożywny baton, tylko z naturalnych składników jak tata Roy lubił najbardziej. Nie chciałem jej gasić entuzjazmu, że ojcu nie zawsze wychodzą te batoniki, więc tylko uśmiecham się uprzejmie. Jednak kiedy ta pyta jakoś dziwnie poważnie na moją zaczepkę, patrzy na mnie jakoś inaczej, kurczak się kuli, już stwierdzam że coś jest nie tak. Przykładam dłoń do jej czoła i panikuję co nie miara! - Masz temperaturę! Szybko! Co ci może być! Nagle wstaję z łóżka gnam co sił po kogoś, uzdrowiciel przychodzi, przegania ptaszory, oznajmia mi, że nic jej nie jest, wychodzi poirytowany, a kurczaki wracają. - Sorka, trochę spanikowałem - zauważam kiedy już rozkładam karty. Pierwszą rundę wygrywam totalnie. Unoszę zwycięsko ręce do góry i klaszczę sam sobie. A potem w czystym przerażeniu patrzę na Harmony. Może jednak gra nie była dobrym pomysłem? Tańczy jak pojebana, chociaż obydwoje wiemy, że ma rozpierdolone biodro. Kiedy wraca do mnie lekkim krokiem w końcu otrząsam się z tego co widzę, podnoszę się i podbiegam do dziewczyny. Łapię ją w pół i niosę na łóżko. - REMY! Dostanę zawału, masz zakaz ruszania swojego głupiego dupska z łóżka! Chcesz nigdy nie wrócić na lód! - strofuję ją groźnie. I rozdaje karty...