Eleganckie miejsce, w którym można dobrze zjeść. Wnętrze jest specyficznie oświetlone i znajduje się tu mnóstwo roślin. Po jednej stronie lokalu zasiąść można na miękkich kanapach. Po drugiej zaś gości kuszą wygodne krzesła. Białe obrusy, poskładane serwetki... W tym miejscu często pojawiają się rezerwacje, ale może uda Ci się trafić na wolny stolik? Jeśli tak, to powinieneś się cieszyć. Obsługa jest bardzo sympatyczna, a jedzenie nie z tej ziemi. Menu jest bardzo obszerne, dlatego z całą pewnością każdy coś dla siebie znajdzie!
Można kupić wszystkie napoje alkoholowe lub bezalkoholowe z tego spisu.
Można kupić dowolne danie, choćby najbardziej wyszukane, z kuchni z każdego zakątka świata. Dodatkowo dowolny napój, na zasadach podobnych do dania.* *Danie/napój nie może znajdować się w spisie fabularnym!
OFERTA SPECJALNA:
PRZYSTAWKI: - Kawałki wędzonego łososia z kwiatami aloesu uzbrojonego i hibiskusa ognistego, polane sosem imbirowym; - Zapiekana cukinia ze skarmelizowanymi płatkami księżycowej rosy; - Crostini z gorgonzolą i nasionami mandragory - Pieprzne roladki z kurczaka w kremie z malwy - Arepa de yuca ZUPY: - Krem z soczewicy, z odrobiną sproszkowanych korzeni raptuśnika - Krem cynamonowy - "Bogracz" - zupa gulaszowa, z nasionami chmurnika DANIA GŁÓWNE: - Pabellón Criollo z posiekaną łodygą pykostrąków - Karjalanpiirakat polany sosem z języcznika migocącego - Risotto z dynią i jagodami z jemioły DESERY: - Tarta pistacjowa - Crème brulée z malinami - Deser lodowy - smaki: cynamon, pomarańcza z imbirem, dzika róża; polany czekoladą - Sernik karmelowy z gorącymi malinami
Autor
Wiadomość
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Rozumiały się dużo lepiej i głębiej niż na granicy samego języka, Charlotte była pewna, że to mogłoby im przyjść nawet bez słów, co zresztą zaraz udowodniła jedynie uśmiechając się wiedząco i z aprobatą na propozycję wina, z uznaniem do tego, jak na Irvette można było liczyć nawet w doborze odpowiedniego trunku. Doceniała, że miała ją za przyjaciółkę. Była jak namiastka Francji w tym smutnym, deszczowym kraju, w którym, choć podobno pełnym arystokracji, to ona właśnie wyróżniała się swoimi manierami, dystyngowaniem i kulturą. Charlotte nie miała problemu z byciem damą i czuciem się swobodnie właśnie w takim sposobie wyrażania się, uważała, że zdecydowanie za mało osób nosi się z właściwą godnością, a za dużo nie grzeszy wychowaniem. Ale i tak, nawet jeżeli była swobodna z takim a nie innym sposobem bycia, dobrze było mieć kogoś, kto nie tylko lustrował ale i szanował te same zachowania. - Vous êtes le meilleur avec qui faire affaire – zażartowała. Irvette była jedną z nielicznych osób, z którymi akceptowałaby i nawet cieszyłaby się rozmową o niebieskich migdałach. Chociaż była zwolenniczką konkretów do tego stopnia, że na powitanie z Victorią przedstawiła jej nowy motyw biznesowy, było coś niezaprzeczalnie przyjemnego w atmosferze restauracji, kieliszku dobrego wina i niespiesznym wymienianiem się zasłyszanymi czy też zobaczonymi ploteczkami. Mogła to nazwać tą damską salonowością, której klimaty tak uwielbiała, a które z przyjaciółką były bardzo naturalne. – Si seulement les gens d'ici permettaient de traiter plus facilement avec eux – dodała, wywracając oczami. Co prawda ona sama miała wybór i mogła zadecydować o odcięciu się od tego wszystkiego i wyjechaniu w wygodne dla niej miejsce… Ale była do tego zbyt ambitna i zdeterminowana. Kiedy już raz złapała w swoje ręce możliwość aktywnego udziału w rodzinnym biznesie, nie miała zamiaru tego oddać tak łatwo. Z dumą nosiła nazwisko Brandon i dumę chciała mu przynosić. – J'adorerais, mais vous comprenez comment c'est avec le temps libre, pour ne pas dire qu'il en manque – westchnęła z lekkim uśmiechem na miłe wspomnienia, do których niestety aż tak dużo czasu w grafiku nie miała, żeby je w pełni ziścić. – Nous ne sommes plus des enfants, et même si je ne peux pas nier que j'ai vraiment apprécié l'expérience, les affaires passent avant tout. Mais pendant mon temps libre, je bricole un peu mes propres projets – uśmiechnęła się pod koniec, nawet ostatnio dla ćwiczeń transmutacji bawiła się swoim jednym projektem. – Je suis revenu à cause de toute l'histoire du dragon, je ne pouvais pas m'asseoir en France et attendre qu'une de mes sœurs fasse la une des journaux – powiedziała, nie kryjąc ani zmartwienia ani, tym bardziej, obrzydzenia brakiem rozwiązań ze strony Ministerstwa. Gdyby mogła, wszystkich ich by tam zmusiła do poniesienia smoczych konsekwencji. – Je voulais revenir ici jusqu'à ce que ce soit sûr, mais... – podniosła na nią brew z zadowoleniem, usta wykrzywiły się w pełnym niekrytej, dumnej, jadowitej satysfakcji uśmiechu, a ona lekko ściszyła ton, gdy ten wybrzmiał z perliście i z gracją. – Mon "merveilleux" frère a été retiré de la table. Sans équivoque et de manière irréversible. Je pensais qu'il allait soutenir Victoria dans les affaires, et il y a un poste vacant ici – spojrzała na przyjaciółkę znacząco. To dlatego też wyjechała do Francji, więcej nowej wiedzy, więcej kart przetargowych, większa szansa, że będzie mogła wstąpić do zarządu. Kochała rodzinny biznes, na niczym jej tak nie zależało jak na tym nazwisku i miała zamiar zdobyć sobie prawo głosu. – Vous devrez probablement me supporter un peu plus longtemps aussi – zażartowała, a jej uśmiech stał się dużo miększy, szczery. – Eh bien, maintenant c'est votre part du marché ! Comment allez-vous? Quelque chose de nouveau? Intéressant? Les Gryffondors ont enfin appris à ne pas pousser là où ils ne sont pas les bienvenus? – pochyliła się lekko do niej z zainteresowaniem błyszczącym w ciemnych oczach.
Jak zwykle, jak zawsze, brakowało jej już godzin w dobie. Wielkimi krokami zbliżał się festiwal czekolady i choć zarówno ona jak i Viego zarobieni byli obowiązkami szkolnymi, dziadek Rhys absolutnie nic sobie z tego nie robił, wymagając, by dokładali swoich trzech groszy do organizacji festynu tak, jak cała reszta rodziny. Biegała jak kuguchar z pęcherzem, starając się pogodzić pedagogiczne obowiązki, pilnowanie swoich krnąbrnych gryfonów, koordynowanie przesyłek składników unikatowych do produkcji edycji limitowanej czekolady Sweet Honeycott i przepływ komunikacji zaproszeń wszystkich szanownych gości, których dziadek domagał się obecności na swojej imprezie. Gdyby ktoś pytał ją o zdanie, a przestali to robić jakoś po szesnastych urodzinach, ostatecznie akceptując, że pierdoli kocopoły, to najważniejszymi gośćmi festiwalu czekolady, byli - cóż - czekolady konsumenci, a nie jakieś siwe dziadoszki inwestujące ostatnie galeony w fabrykę. Niemniej niosąc pod pachą wypchaną papierami teczkę, w drugim ręku niosła torbę pełną składników, półproduktów i unikatowych próbek smakołyków, które miały być wypuszczone w dzień festynu, szybko drobiąc przez Pokątną w stronę restauracji "Soul". Ze wszystkich lokali w tych okolicach, wydawało się jej, że dla mrukliwego Darrena to tu pewnie będzie podobało się najbardziej. Oczywiście bardzo chciała mu pokazać rewolucję, jakiej dokonali z Montym i Viego u Helgi Hufflepuff, ale musiała najpierw wybadać, czy przypadkiem w tym całym Chile Shaw nie zgubił ostatnich, ubogich kropli poczucia humoru, bo bez tego trudnodostępnego w jego postaci składnika, przestąpienie progu tejże restauracyjki mogło zakończyć się traumą. Poprawiając chwyt na teczce, weszła do knajpki, niezdarnie patrząc na wiszący u nadgarstka zegarek. Chwilę przed czasem! To sukces. Była bowiem nie dość, że znana z wiecznego spóźnialstwa, to też i niemal pewna, że spędziła trochę zbyt dużo czasu na wybieraniu kokardki do pudełka z prezentem dla Dareczka z okazji jego powrotu do Anglii. Przedstawiła się kelnerce, która czerwieniąc się nieco, poprowadziła ją do zarezerwowanego stolika, przy którym Gwen w końcu mogła uwolnić dłonie od swoich pakunków, posyłając je zaklęciem pod wolne krzesło w schludnym stosiku. Rozebrała się z płaszcza i odwinęła z o kilka metrów zbyt długiego szalika, akurat w czas, by zauważyć @Darren Shaw wchodzącego do knajpy. Jakimś rzadko spotykanym na tej półkuli cudem powstrzymała się przed darciem mordy, jednak entuzjastycznie pomachała w jego stronę, chcąc zwrócić jego uwagę na siebie, posyłając mu uśmiech tak promienny, że bez SPFa prawdopodobnie rakotwórczy.
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Powrót z Ameryki Południowej nie niósł dla Darrena większych dawek emocji - tym razem. Ot, praca jak kolejna inna, szkoda tylko że dojeżdża się do niej raz na pół roku, i to świstoklikiem, a nie miotłą. Exham Priory zajmowała się jego skrzatka, część zwierząt - tych bardziej przyzwyczajonych do górskich terenów lub może po prostu łatwiejszych w transporcie - zabrał ze sobą, część z kolei rozstawił po przeróżnych, zaprzyjaźnionych stadninach i hodowlach. W końcu jak bardzo by nie chciał, tak przetransportowanie hipogryfa mogłoby nieść ze sobą pewne konsekwencje, z którymi raczej przede wszystkim nie chciałoby mu się mierzyć. Anglia przywitała Shawa oczywiście pogodą iście marcową - słońce nieśmiało wyglądające zza chmur mieszało się z dość niską jeszcze temperaturą, jakże inną od tej z drugiej półkuli. Miał nadzieję, że się nie przeziębi - jednak z tego co pamiętał, miał jeszcze gdzieś głęboko, głęboko w jednej z szafek parę dawek eliksiru pieprzowego, więc przynajmniej powinien sobie poradzić z pierwszym katarem. Do tego nie minęły dwa dni od zadomowienia się na dobre w Brytanii, a spadła na niego kolejna zaraza, tym razem związana z sową pukającą w okno i niosącą list zachęcający do jak najszybszej socjalizacji. Za wejściem do "Soul" Darrena rzeczywiście przywitały jasne promienie - jednak nie do końca związane one były z szerokim uśmiechem na twarzy Gwen, a bardziej na nieco nienaturalnym strumyczku, który wypływał spod górnego kąta framugi, zakłócany jedynie czasem przez otwierające się drzwi. Shaw zmarszczył oczy - od przybycia na miejsce nie wpadł mu w oczy żaden numer Proroka Codziennego, więc nie wiedział za wiele na temat halucynacji siejących swoje żniwo na Wyspach. Darren zdecydował więc zignorować tą nieco oryginalną część wystroju i odwiesił płaszcz na hak przy drzwiach, zupełnie przypadkowo dotykając rozświetlającego promienia - choć sam oczywiście większej różnicy nie zauważył. — Serwus — rzucił po podejściu do stolika, padając na krzesło i rzucając jeszcze jedno spojrzenie w kierunku drzwi — Co nowego w... emmm... czym się teraz w ogóle zajmujesz? — spytał nieco niemrawo, jednak czuł się usprawiedliwiony - jeśli Gwen wyciągała go z jego jaskini, to i Gwen miała najpierw obowiązek gospodarza nieco wprowadzić go z powrotem do obiegu.
Jego szczęściem w nieszczęściu ewidentnie było to, że zaplątała się w swój szalik akurat jak podchodził do stolika, więc mógł opaść na krzesło uniknąwszy zamknięcia w jej żelaznym, niedźwiedzim uścisku. Prychając pod nosem z oburzeniem odrzuciła szal w kierunku stosu z pudłami koło krzesła i sama umościła się w miejscu, znów nabierając nieco upiornego uśmiechu samozadowolenia na widok czarownika. Oczywiście, że mógł próbować się przed nią ukrywać, przez jakiś czas pewnie by to i działało, w końcu był szalenie uzdolnionym zaklęciarzem. Kwestia taka, że z Gwen było jak z zatkanym odpływem, lepiej załatwić to odrazu i mieć z głowy, niż doświadczyć wystąpienia atencji z brzegów wraz z wylewem nadmiaru skumulowanych emocji. - Serwus, serwus. - pokręciła głową, przyglądając mu się z uwagą, jakby chciała zbadać, czy mu w tym Czile nie wyrosło trzecie oko albo drugi nos, jednocześnie machając na kelnerkę, bo już widziała ten grymasik kiełkujący mu między brwiami i w kącikach ust, najpewniej spowodowany wyciągnięciem z pieczary. A na grymasiki każdy wiedział, że najlepiej działa alkohol. I deserki. A że byli dorośli i nikt tego nie sprawdzał, mogli jeść deserki przed obiadem. Szczególnie te alkoholowe. - Uczę w Hogu. - powiedziała rozbawiona - Jestem nawet od zeszłego roku opiekunką Gryfów, wyobrażasz sobie? - wydała z siebie radosne "ha" niczym mewa na pomoście, zaraz jednak zasłaniając usta i rozglądając się, czy jej energiczny wybuch nie sprawił nikomu z niewielu to niewielu, ale obecnych gości żadnego dyskomfortu. W jej świecie było raczej niewiele świętości, acz pośród tych nieświętych grzechów było jedzenie, a jedzenia nie miała ani odwagi ani godności nikomu zbezcześcić. - Mają drugie miejsce w tabeli domów. - uniosła brwi z nieco przemądrzałą miną, jak czyjś stary, chwalący się swoim synem przed innym starym, którego syn osiągnął minimalnie, ale zauważalnie mniej. Kelnerka przywitała drugiego z gości, posyłając Darrenowi niepewny uśmiech. - Podobno to risotto z dyni jest u was bajeczne. - spojrzała na dziewczynę z uśmiechem, bez problemu przeskakując z tematu na temat niczym zajączek z wystawy DuraMagic'a.- Więc to na pewno, ale zaczniemy chyba od sernika, chociaż... wie pani co? Ja pamiętam, że mieliście kiedyś taką wkładkę specjalną do karty... - wymamrotała, przeglądając menu, jakby ta wkładka jej wypadła gdzieś - I tam oferowaliście takie ciasto "czarna pomarańcza" z cukrowym syropem z wnykopieńków... - z jakiegoś powodu kelnerka wyglądała, jakby się miała rozpłakać. Najpewniej nie wiedziała, o czym Gwen mówi, może pracowała zbyt krótko, a może żelazna pamięć Honeycott wspominała jakieś danie sprzed piętnastu lat, bo pamiętała przecież praktycznie wszystko, co kiedykolwiek wpakowała do buzi. Jedni ludzie rodzą się ze słuchem absolutnym, inni z absolutnym smakiem. Pracownica restauracji spojrzała na Shawa z wyrazem twarzy, wskazującym na to, że liczy na jakiś ratunek przed wymysłami jego kompanki.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Posiadanie kogoś takiego jak Charlotte, czy Victoria, było dla Irvette szalenie ważne. Tęskniła za domem nie mniej niż podczas pierwszych dni emigracji, a przyjaciółki dawały jej wsparcie samą swoją obecnością i tym, że mogła z nimi porozmawiać w ojczystym języku. Takie szczegóły dla niektórych może były śmieszne, ale dla niej znaczyły o wiele więcej. Była też kobietą biznesu, więc nic dziwnego, że uśmiechnęła się potwierdzając słowa Lottie. Jakby nie było, kobieta miała po prostu rację. -Ludzie z reguły niewiele ułatwiają. - Posłała jej porozumiewawcze spojrzenie, bo poza tymi, którzy faktycznie podzielali ich styl życia, mało kto potrafił zrozumieć, z czym musiały walczyć i jak wiele to od nich wymagało. -Czy kiedykolwiek byłyśmy dziećmi? - Zapytała znacząco. Wiedziała, że ich dzieciństwa nieco się różniły, ale mimo to obydwie od początku miały na sobie pewien ciężar, którego większość społeczeństwa unikała. -Chętnie o nich usłyszę. - Zapewniła w sprawie rzekomych projektów przyjaciółki. Wiedziała, że ta para się transmutacją i wychodzi jej to o wiele lepiej niż Irvette, która z tą dziedziną sztuki zdecydowanie nie miała po drodze. Cóż, nawet perfekcjonista nie mógł radzić sobie idealnie we wszystkim. -Wiem, co czujesz. To wszystko jest bardzo niepokojące. - Zapewniła Charlotte w skromnych słowach, bo do najbardziej wylewnych nigdy nie należała. Prawdą było jednak, i tego akurat nie ukrywała, że sama była zirytowana postawą tutejszego Ministerstwa Magii, które wyglądało, jakby niespecjalnie chciało naprawdę pomóc swojemu społeczeństwu. -Nie miałam pojęcia. Co takiego przeskrobał, że podjęto takie kroki? - Choć wiadomość ją lekko zdziwiła, nie widziała w niej nic specjalnego. Sama była świadkiem eliminacji rodziny z drzewa genealogicznego i choć Stéphane dostał łaskę i jedynie został wydziedziczony, tak nie każdy mógł mieć tyle szczęścia co on. Wielu po prostu ginęło w tajemniczych dla świata okolicznościach i tak ich historie dobiegały końca na tym łez padole. -Nie wiem, jak ja to przeżyję. - Odpowiedziała z porozumiewawczym uśmiechem. Bardzo cieszył ją powrót przyjaciółki, bez względu na jej powodu i liczyła, że nacieszą się tym towarzystwem jak najdłużej. -Nie za wiele, jak mam być szczera. Zawiązałam kilka interesujących znajomości, ale ogólnie nie mogę ścierpieć tej strasznej szkoły, o gryfonach to już w ogóle nie wspominając. Są aroganccy i bezczelni, a kadra nauczycielska zdaje się im pobłażać na każdym kroku. - Prychnęła lekko zdegustowana tym wszystkim. Nie przepadała za okolicznościami swojej edukacji studenckiej i zdecydowanie czekała na to, aż w końcu będzie mogła mury Hogwartu opuścić.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
W "Soul" zawsze brakowało rąk do pracy. Oczywiście nie dlatego, że rotacja pracowników była tak duża, po prostu pracy było jeszcze więcej. Kuchnia, jaką oferował ten lokal gastronomiczny nie należała do typu fast-food. Wszystkie potrawy magiczne były robione na miejscu i absolutnie nie korzystano z półproduktów, a produkty jakich używano nierzadko musiały być sprowadzane z różnych zakamarków świata. Właśnie dlatego, manager lokalu przykładał ogromną wagę do tego, kogo zatrudniano na jakim stanowisku. Nawet zwykły studenciak na zmywaku, czy pomagier zajmujący się wsparciem bus-boy'ów na sali byli przez niego maglowani, obserwowani i oceniani przez początkowy okres zatrudnienia. Kiedy na jego biurku pojawiła się aplikacja dziewczyny o nazwisku Honeycott, od razu się zainteresował. Kłamstwem byłoby powiedzieć, że nie spojrzał przychylniej na zatrudnienie jej pomimo młodego wieku ze względu właśnie na rozpoznawalność. W końcu w kuluarach gastronomicznego świata mówiło się, że jeszcze się nie urodził Honeycott, który nie miałby boskiego zmysłu smaku. Nieszczęściem w tym wszystkim było jednak to, że kiedy Adela miała zacząć pracę - manager zachorował na poważny przypadek smoczej ospy, więc wdrożeniem jej do pracy zajmował się Bill. Bill Billy Brown. Postrach londyńskich knajp, restauracji i barów. Mężczyzna wyglądał jak kryminalista, włączając w to szpetną, szeroką bliznę, ciągnącą się przekątnie przez twarz. Na szczęście jego praca nie wymagała pięknej buzi, a na filetowaniu, opiekaniu, blanszowaniu i doprawianiu znał się jak mało kto w tym mieście. Trzeba było tylko przemóc się i nie gapić na jego mordę za długo... - Tędy, tędy! - zapiszczał jeden ze skrzacich pomagierów, prowadząc Adelkę przez zaplecze w stronę magicznej kuchni restauracji.
Adela była zachwycona perspektywą pracy w kuchni Restauracji „Soul”. Nie wynikało to jednak wyłącznie z sympatii do tego miejsca, czy chęci rozwoju, a raczej z tego, że bardzo chciała się wyrwać z piekła, potocznie nazywanego „Miodowym Królestwem”. Honeycott nie bała się ciężkiej pracy w kuchni, ani nawet najgroźniejszych współpracowników – była wręcz gotowa znieść niemal wszystko, by nie musieć już użerać się w Hogsmeade z małymi czarodziejami, którzy byli poza jakąkolwiek kontrolą z jej strony. Zdawała sobie sprawę, że w „Soul” nie zatrudniano byle kogo i że nawet jej całkiem przyzwoite doświadczenie i wiedza nie obronią się same. Na całe szczęście, nazwisko jej ojca i dziadka wciąż otwierało wiele drzwi i choć być może nie było to zbyt stosowne, to Adela była naprawdę zadowolona z tego stanu rzeczy. Gdy nadszedł ten dzień, pojawiła się w miejscu pracy (o dziwo punktualnie!) i zgodnie z instrukcjami podążyła za skrzatem. Nie bez przyczyny, przydzielono ją do Gryffindoru, dlatego nie miała w sobie szczególnie dużo strachu, a raczej ekscytację, entuzjazm i masę chęci do działania. Nie zmienił tego nawet widok mężczyzny, który z powodzeniem mógłby być nożownikiem w najgorszych dzielnicach mugolskiego Londynu. Z twarzy Honeycott nawet na moment nie zniknął uśmiech – nie wynikało to jednak z wrodzonego pociągu do chłopów z bliznami (hehe :*), a z otwartości, którą miała w naturze. - Dzień dobry, jestem Adela Honeycott – powiedziała z pewnością siebie, unikając jednak formułek tłumaczących po co tu się zjawiła. Spodziewała się, że byli raczej przygotowani na jej przybycie, szczególnie biorąc pod uwagę, że skrzat po nią wyszedł. Nie do końca wiedziała, czego się spodziewać, niemniej była dość dobrze przygotowana – miała spiłowane paznokcie, czyste ręce i gładko spięte włosy, tak by ani jeden włosek nie mógł znaleźć się w jedzeniu.
Bill-Billy, człowiek o takiej renomie, że jego imię wymagało powtórzenia, odwrócił się, słysząc kroki skrzata, prowadzącego dziewczynę do kuchni. Był suchej budowy, żylastej i mięsistej jak długodystansowy biegacz, którego ciało pozbawione jest grama tłuszczu, a cienka skóra opina się na mięśniach wykształconych fizyczną pracą, a nie wizytami na siłowni. Półtorej ciemnej brwi zmarszczyło się, bo jednej w połowie nie było, a jej miejsce zastępowała tkanka bliznowa sprawiająca, że lewe oko wydawało się zawsze odrobinę podejrzliwie przymrużone. Gdy się do nich odwrócił, trzymał przez ścierkę w ręku rondelek, zawierający jakiś gęsty wywar, w którym pływały kosteczki w kolorze głębokiej burgundy. - Panie Brown. - skrzat pokłonił się tak głęboko, że niemal dotknął nosem własnych, chudych kolan i zniknął, pojawiając się gdzieś w sekcji zmywakowej. - William Brown. - przedstawił się, choć jego nazwisko nie znaczyło nic, nie należał do żadnego znamienitego rodu, nikt o nim nie słyszał. No, może poza tymi paroma osobami, którym wybił zęby czy połamał nogi. Wziął z blatu czystą łyżkę i podał dziewczynie, po czym podsunął jej pod nos trzymany rondelek, z gorącą zagadką. Chciał ocenić ją już od progu i zapewne pierwszych kilka tygodni będzie testowana w różnych dziedzinach pracy na kuchni. I to nie dlatego, że ktokolwiek chciał tu ją upupić - z czasem Honeycott nauczy się, że jak się raz zostanie członkiem ekipy "Soul", to każdy inny pracownik dołoży wszelkich starań, by wesprzeć sie wzajemnie w rozwoju. Wszelkie czekające ją sprawdziany i testy będą miały na celu oszacowanie, na jakim stanowisku zacznie pracę, jaka będzie jej ścieżka rozwoju, jakie są jej mocniejsze, a jakie słabsze strony. Tego jednak, na pierwszy rzut oka nie widać. Widać zakazaną mordę, wtykającą jej pod twarz rondel, bez słowa wyjaśnienia.
Rzuuć kość litery: A,D - rozpoznajesz 3 składniki: karmel, buraczki i pieprz cayenne B,G - umiesz ocenić tylko, czy dobre czy niedobre C,H,J - rozpoznajesz to danie, jest to Cremme d'Pufia Fromagia, danie kuchni francuskiej, może służyć za sos lub rozrzedzone rosołem może być bardzo ciekawą i aromatyczną zupą E,F - rozpoznajesz wszystkie składniki: karmel, buraczki, rozmaryn, pieprz cayenne, twarożek, sok z kwaśnych jagód, ale nie wiesz co to za danie G,I - rozpoznajesz jeden składnik: rozmaryn
Szczerze powiedziawszy Adela była bardzo zaskoczona dynamiką przebiegu zdarzeń – jeszcze nie zdążyła porządnie przywitać się z Brownem, a ten już podetknął jej rondel pod pysk. Trudno było powiedzieć, czy był to jakiś test, czy rytuał przejścia. Zdawała sobie sprawę, że zespół musi poznać jej umiejętności, nim wezmą się do porządnej pracy, jednak sądziła, że przebiegnie to w trochę innej atmosferze. Nie byłaby jednak sobą, gdyby w tym momencie się poddała albo okazała przerażenie. Mimo lekkiej tremy i strachu przed tym, że nie jest wystarczająco zaawansowana jak na poziom tej restauracji, Honeycottówna chwyciła podaną przez Billa łyżkę i od razu skosztowała podsunięte przez niego danie. Potrawa była naprawdę pyszna, co od razu można było zaobserwować po twarzy Honeycottówny, jednak nie znała tego dania. W tym momencie pożałowała, że nie czytała książek ojca z większą uwagą, by rozpoznać danie chociażby po konsystencji i wyglądzie. Niestety, nie ma tak dobrze, więc Adela musiała korzystać z tego co miała, czyli własnych umiejętności rozpoznawania smaków. - Nie znam tego – przyznała szczerze, wiedząc że w takiej sytuacji kłamstwo ma krótkie nogi – Ale czuję dość nietypowe połączenie karmelu z buraczkami, i coś z ostrzejszych przypraw. Na mój język to będzie… - urwała, jeszcze raz smakując danie, by mieć pewność – Pieprz cayenne. I coś kwaśnego, ale nie jestem pewna co… Niestety, mimo odczuwania kwasku na języku, nie rozpoznała soku z jagód. Nie miała też kompletu składników, niemniej przy nieznanej potrawie, można było uznać ten wynik za przyzwoity.
Obserwował ją z nieprzeniknioną miną, kiedy smakowała zawartości rondelka. Wyglądał na nietęgiego zawodnika, kogoś, kto wyjebie gonga z bani jeśli usłyszy złą odpowiedź. Kiedy w końcu zdecydowała się odezwać, jego twarz drgnęła i choć trudno było doszukiwać się na niej uśmiechu, w jego oczach z pewnością zaiskrzyło coś pozytywnego. Pewna pasja, którą Adela mogła widzieć u tak wielu członków swojej rodziny, kiedy rozmawiali o jedzeniu. - Sok z kwaśnych jagód. - podsunął, kiwając na nią by pochyliła się nad rondlem - Jeśli dodasz go w momencie wrzenia karmelu, jednocześnie ochładzając zaklęciem spadające do dania krople, w sosie będą takie bąbelki kwaśnego smaku... - zamieszał krem w garnuszku, pokazując, że pomiędzy kosteczkami buraków, w gęstej maziai rzeczywiście pojawiały się małe pęcherzyki cieczy o zupełnie innej konsystencji. - Stan. - wyprostował się, stawiając rondel znów na gorącej płycie - Stanley! - powtórzył, a z pomieszczenia obok, z garnkiem tak dużym, że pomieściłby Adelę, wypadł bardzo kobieco wyglądający, chudy chłopak na oko dwudziestoletni. - Och! Nowa osoba! Co za wspaniały dzień! - zaświergotał, machając do niej filuternie paluszkami o pięknie pomalowanych w ciasteczka paznokciach i posłał wielki gar na palnik. - Adela. Dziś ogląda, pierwszy dzień. Jutro zaczyna od sosów, pokaż jej stanowisko. - zakomunikował, odbierając wlatujące do kuchni, złożone we frunące ptaki origami zamówienia- I powiedz Boston, że ma jeszcze cztery minuty na tę pieczeń. - po czym odwrócił się i pomaszerował do innego blatu, gdzie zestaw pięknych, profesjonalnych noży szatkował i porcjował warzywa. - Adela, Adelcia, Elciaaa! - zawołał śpiewnie Stanley, który już był w połowie drogi w stronę innego zakamarka kuchni.
Szczerze powiedziawszy Adela odetchnęła z ulgą, gdy okazało się, że jej przewidywania były słuszne, a Bill nie zamierzał na nią nakrzyczeć. Mimo groźnego wyglądu, nie uważała, że powinna się go bać, niemniej nie miała również ochoty na jego krzyk, więc spokojna, i w miarę pozytywna reakcja była czymś w sam raz. - Faktycznie, sok z kwaśnych jagód świetnie pasuje – podsumowała, natychmiast wysuwając z kieszeni notatnik, by zapisać jego poradę. Istniało duże prawdopodobieństwo, że notes zostanie zagubiony w ciągu tygodnia, niemniej nie można było jej odmówić, że przynajmniej próbowała. Ledwie zdążyła podziękować za poradę, zza rogu wynurzył się rzeczony Stanley, który wydawał się zdecydowanie przyjaźniej nastawiony. Ba, jego nadmiarowy entuzjazm z powodzeniem wystarczył by na obdzielenie nim całej kuchni, wliczając w to podwójną dawkę dla Billa. - Cześć Stan – odparła śmielej niż w przypadku poznanego dryblasa, bo chłopak nie wydawał się zbyt wiele starszy od niej (choć biorąc pod uwagę, że go nie kojarzyła, to mogła się mylić). Zgodnie z poleceniem Billa, podążyła za Stanem do sosów, przy okazji uchylając głowę, by żadne z latających zamówień nie trąciło jej w oko. Honeycott była z zasady bardzo pozytywną i energetyczną osobą, jednak wszystko wskazywało na to, że przy śpiewającym Stanleyu była praktycznie skończoną nudziarą.
Stanley poruszał się miękko, jakby był w połowie syreną. Obejrzał się na dziewczynę, zakładając ramię na ramię i opierając policzek o dłoń. - Ale super. W końcu ktoś młody! - oznajmił z lekkim drgnięciem ramion, jakby jego zadowolenie nie było w stanie utrzymać się w statecznym ludzkim ciele - Tutaj jest stanowisko sosów, jutro będzie to Twoje królestwo. - rozłożył ręce, prezentując jej pokryty białymi płytkami blat, zastawiony szeregiem przeróżnych słoiczków i puzderek, podpisanych nazwami najróżniejszych przypraw. Parapet niemal uginał się od ilości świeżych ziół, a gdzieś bokiem toczyły się cytrusy, obecnie zmierzając chyba do zupełnie innego stanowiska, ale niczym wagoniki kolejki mijając stanowisko sosów. - Stan. Boston. - dało się słyszeć głos wciąż czujnego Billa, na co Stanley zaśmiał się świergotliwie jak ptaszek. - Lecęęę! - i kiwnął na dziewczynę - Jest bardzo surowy, ale nauczył mnie więcej niż ktokolwiek inny w życiu. - zapewnił dziewczynę - Tu pracuje Boston. Boston, to Adelcia, nowa dusza w Soul. - przestawił dziewczynę przysadzistej kobiecie o bicepsach takich, że pewnie takich Billów łamałaby na pół, gdyby chciała.- Bill chce tę pieczeń, ale tak jakby na już. - dodał, na co kobieta westchnęła, stukając w piekarnik, którego klapa otworzyła się, rozszerzając magicznie i wypluwając niemal całą tuszę świnksa, apetycznie zbrązowiałą, ozdobioną plastrami pomarańczy. - Chodź kochana, chodź, jeszcze jest kilka stanowisk. - ruszył korytarzykiem, z którego zgarnął jeden z wiszących na ścianie, eleganckich fartuchów kucharskich i robiąc półpiruet zarzucił Adeli na ramiona - Pamiętaj, fartuch bardzo ważna rzecz. - wyciągnął zza swojej zapaski różdżkę i stuknął w jej pierś, a na materiale pojawiło się piękne "A" pod logiem restauracji - Dam Ci następne literki jak się będziesz dobrze spisywać. - zażartował puszczając jej oko i puścił ją przodem do następnego z pomieszczeń- A czy wiesz co tu robimy?
Rzuć k6: 1 - może to nerwy, ale nie wiesz 2-4 - jest to stanowisko cukiernicze, rozpoznajesz po składnikach i sprzęcie 5-6 - ba że wiesz, tamten ThermoMagix to wynalazek Twojego wujka
Szczerze powiedziawszy, Adela była pod dużym wrażeniem Stanleya. Być może dla wielu osób zaliczał się on do postaci irytujących, czy wręcz dziwacznych, lecz w oczach Honeycottówny był on idealnym typem człowieka i kandydatem na pracowego bestie. - Co dwie głowy to nie jedna, nie? – rzuciła luźno na jego sugestię dotyczącą wieku, bo również była zadowolona z tej sytuacji. Korzystając z jego pomocy przyjrzała się stanowisku sosów – było duże, a różnorodność przypraw najpewniej przewyższała nawet kuchnię jej tatka, co graniczyło z cudem, biorąc pod uwagę jak wytrawnym kulinarnym podróżnikiem był Ben. Adela z dużą uwagą wsłuchiwała się w każde słowo Stanleya, w tym także sugestie dotyczące zachowania Billa. Chciała wchłonąć jak najwięcej wiedzy, by w na kolejnych etapach swojej kulinarnej przygody w tym przybytku, uniknąć zbędnych potknięć. Oczywiście, znała siebie doskonale, więc nie oczekiwała cudów, warto jednak było próbować? Grzecznie przywitała się z Boston, która mimo sylwetki wydawała jej się całkiem przyjazna. Później wciąż podążała za Stanleyem, chłonąć wiedzę i każdą przekazaną informację. - Długo tu pracujesz? – zapytała chłopaka z nieskrywaną ciekawością. Nie było jednak czasu na dłuższe pogawędki, bo otrzymała od chłopaka wspaniały fartuch, a zachwyty nad nim skutecznie odwróciły jej uwagę od innych tematów. W tej sytuacji pytanie o kolejne pomieszczenie było dużym zaskoczeniem. Adeli zajęło chwilę, nim w ogóle zarejestrowała, o co Stan ją pyta. - Pewnie, że wiem. To stanowisko cukiernicze! – rzuciła z podnieceniem. To nie tak, że jej uwagę zwrócił stworzony przez jednego z Honeycottów ThermoMagix, ale po prostu po latach w swoim domu rodzinnym wiedziała już z czym pewne rzeczy się je.
Pokiwał płynnie głową z uśmiechem, na jej słowa, bo taka prawda, co dwie głowy, to nie jedna. Oczywiście, kochał zarówno Billa jak i Boston (której na imię było Petunia, ale nikt o tym nie mówił głośno), tak jak i wszystkich innych pracowników Soul, ale brakowało mu kogoś, kto rozumie poważne rozterki doczesnego świata, a nie jest po prostu boomerem. - To będzie już z sześć lat. - powiedział po chwili namysłu, opierając się o framugę drzwi, kiedy Honeycott weszła do środka rozejrzeć się po stanowisku cukierniczym. Kiedy poprawnie i bez zawahania odgadła, klasnął entuzjastycznie w dłonie - Moje ulubione! A wciąż szukamy cukiernika... - dodał, nieco tracąc na rezonie - Ta podła mątwa, menadżerka u Floriana Fortescue, podbiera nam każdego, kogo uda się zatrudnić. - westchnął, pochylając się do niej nieco, jakby sprzedawał jej gorące ploty, co w zasadzie robił - Jak sobie pewnie wyobrażasz, Bill... - przewrócił oczami dla podkreślenia swojego niecierpliwienia nim-...nie robi nam najlepszego PRu i tak trudno tu ludzi zatrudnić, bo wszyscy myślą, że jest kryminalistą. A wiesz, że jest weteranem bitwy o Hogwart? - uniósł brwi - Ma nawet Order Merlina drugiej klasy, to złoty człowiek, który się przysłużył dla czarodziejskiego świata. Tylko morda taka... no. - wstrząsnął ramionami - No i charakter... no i ton głosu... - wymienił jeszcze kilka z oczywistych, trudnych cech na pierwszy rzut oka, jakie niewątpliwie Billy-Bill poosiadał i ruszył dalej. W następnym pomieszczeniu znajdowały się zlewy wielkości wanien, w których szorowały się naczynia i garnki pod dyrygenturą domowego skrzata, którego Adela miała już okazję poznać. - To Preston, skrzat domowy. Nie daj się zwieść jego niskiemu wzrostowi, tak naprawdę to on jest tu kierownikiem. - powiedział z dumą, na co skrzatu zaczerwieniły się ze wstydu uszy, a Stan zaśmiał się melodyjnie, obracając na pięcie - Co byś chciała jeszcze dziś zobaczyć? - zainteresował się - A, może chłodnie. Mamy taaaaką wielką chłodnie. Większą niż moje mieszkanie. - przyznał, kładąc dłoń na piersi, jakby to było przyrzeczenie.
- Sześć lat? – powiedziała zszokowana, bo przecież na oko wyglądał na jej równolatka. Pozory mylą, niemniej nie sądziła, żeby w tym wypadku różnica wieku była jakoś szczególnie odczuwalna. Zresztą z uwagą chwytała każde słowo Stanleya, który bardzo odpowiadał jej pod względem energii. - Może musicie jej podrzucić kogoś cukiernika pułapkę? - powiedziała w odpowiedzi na historię o managerce u Fortescue, która najwyraźniej nie wydawała się szczególnie uczciwą osobą – Wiesz, zatrudnić kogoś totalnie beznadziejnego, ale rozpuścić plotki o jego geniuszu. Jeśli ona podbierze taką osobę, to mocno się przejedzie. Z uwagą i dużym zaskoczenie wysłuchała wieści o Billu. Sama nie planowała go oceniać po pozorach, jednak prawda o jego postaci – Order Merlina, a także udział w Bitwie o Hogwart odrobinę ją zszokowały, nie pasując w jej głowie do człowieka, który jednym odpowiednio stonowanym poleceniem jest w stanie przestraszyć połowę kuchni. Tak czy siak, po raz kolejny przekonała się, że ocenianie po pozorach nie prowadzi absolutnie do niczego… - Cześć Preston – przywitała się sympatycznie ze skrzatem domowym, mając nadzieję, że go nie spłoszy. Sama była przyzwyczajona do widoku skrzatów domowych, więc traktowała je aż nadmiernie przyjacielsko, biorąc pod uwagę relacje między nimi, a czarodziejami, szczególnie ten poddańczy stosunek. - Ta chłodnia to dobry pomysł – odpowiedziała dość entuzjastycznie, choć po tym co powiedział, w jej głowie kłębiło się wyobrażenie o osobie, która wystawiając chłodnię na wynajem za 100 galeonów miesięcznie, opisałaby ją w ogłoszeniu jako „duży i przewiewny apartament na Pokątnej. Tylko poważne oferty.
Zaśmiał się wesoło i spojrzał na nią przez ramię. - Nikomu nie mów, ale zaczynałem w Soul, jak miałem szesnaście lat. Robiłem konkurencje Prestonowi na zmywaku. - puścił jej oko. Wysłuchał jej sugestii odnośnie cukiernika -pułapki i entuzjastycznie pokiwał głową, susząc do niej zęby w uśmiechu. Wiedział już, że będą work besties, niezależnie od tego, na jakim stanowisku Adela ostatecznie będzie pracowała. Wyglądał nawet, jakby się chwilę rozmarzył nad tym jakby taki chytry plan zorganizować i zachichotał pod nosem, niczym zadowolony z siebie chochlik. Z pewnym rozczuleniem patrzył na skrzata. Nie było w nim grama dumy ani pewności siebie, ale dyrygował zmywakiem niczym prawdziwy wirtuoz i było widać też w tym jak Stan na niego patrzył, że ma don niego jedynie ogrom miłości, szacunku i sympatii. - Then chłodnia it is! - zakręcili między blatami w stronę drzwi na przeciwległej ścianie- Trzymaj kapelusz. - lojalnie ostrzegł, bo jego skromnym zdaniem akurat chłodnia była niebywała. Jakby cała reszta nie była. Było to rzeczywiście ogromne pomieszczenie. Może dwukrotnie większe od klasy magicznego gotowania w szkole. Miało szeregi półek, stojących i wiszących, przypominając niemalże sklep, albo kącik składników jakiegoś szalonego programu kulinarnego, w którym odbywał się konkurs na MagiChefa. Było tu pełno składników, od ryb, owoców morza, po przeróżne warzywa, zioła, mięsa i owoce. Można było oczywiście wybrać się pomiędzy półki w poszukiwaniu swoich składników, ale na ścianie wisiała magiczna tablica, a obok niej staroświecki mikrofon, w który można było wypowiedzieć potrzebne składniki, a te pojawiały się na tablicy, by następnie zostać przetransportowanym w latających koszykach spożywczych. - A może przygotuj coś. - zaproponował nagle- Cokolwiek lubisz. To na pewno pomoże ocenić, w jakich sekcjach czujesz się najlepiej. No i nie wiem, jak Ty, ale mi najłatwiej poznać człowieka po tym, co lubi jeść! - powiedział wesoło i zachęcił ją, by wypróbowała chłodniczy system.
Adela była pod wrażeniem, że Stan załapał się tutaj w tak młodym wieku – choć sama umiała już nieźle gotować jako szesnastolatka, nie mówiąc o zmywaniu, to nie wyobrażała sobie siebie w robocie – głównie dlatego, że miała pstro w głowie jeszcze bardziej niż teraz i zapewne potłukłaby większość talerzy. Mimo to, młody mężczyzna wydawał jej naprawdę fajną osobą, która będzie dodawała jej otuchy w tym trudnym czasie. - O jeny – jęknęła z wrażenia, przyglądając się chłodni. Wrażenie robiła nie tylko jej wielkość (sporo większa niż Adela zakładała), ale przede wszystkim bardzo bogate wyposażenie i system przywoływania składników, znacznie sprawniejszy od rzucania Accio, o ręcznym szukaniu składników nie mówiąc. Na razie musiała się zgodzić z nowym kolegą, że faktycznie, chłodnia powalała na kolana. - Tak, to dobry pomysł – odparła machinalnie, wciąż jeszcze będąc pod wrażeniem chłodni. Po chwili refleksji, z pomocą systemu przywołała składniki potrzebne do przyrządzenia podstępnej nóżki. Szczerze powiedziawszy, dobrze, że Stan był jej typem człowieka, bo cieszyła się przy tym jak małe dziecko, a obawiała się, że Billy-Bill nie byłby dla niej tak wyrozumiały. Nie myśląc zbyt wiele, bo nie była tu przecież od kminienia i przeciągania (poza tym od incydentu w Iverness nie umiała odmawiać), a od roboty – zabrała się za przygotowanie dania. Szczerze powiedziawszy była dość stremowana, więc każdą czynność sprawdzała po kilka razy, upewniając się, że nie spieprzyła sprawy. To nie była ani super prosta, ani też bardzo skomplikowana potrawa, ale tak czy siak była czujna. W domu zapewne gotowałaby z zamkniętymi oczami, ale tutaj za bardzo bała się porażki. Mimo to, szło jej bardzo sprawnie – pomocny był tutaj profesjonalny sprzęt kuchenny, który znacznie przyśpieszył proces. Poza tym – była przecież w swoim żywiole.
Historia Stana i jego bytności w restauracji Soul była dłuższa i bardziej skomplikowana, ale z pewnością mimo otwartego charaktkeru, nie planował się z niej spowiadać przy pierwszzym spotkaniu. Mimo to widział w Adeli już swoją rpacową bestie, więcj kto wie, co przyniosą kolejne tygodnie, miesiące, a może i lata w tym samym miejscu pracy? - Prawda? - zaświergotał rozbawiony, bo podobała mu się jej reakcja. Chłodnia była jego ulubionym miejscem z wielu zględów, po pierwsze, było tu zimniej niż na zewnątrz, a od zawsze był zimnolubny, a po drugie, operowała w sposób, jakiego nie widział nigdy nigdzie indziej. Fascynowała go magia, mimo, że znał ją już tyle lat. Pochodził z mugolskiej rodziny i wciąż miał w sobie mugolski zachwyt wszystkim co czarodziejskie. - Super. Powiedz, jakie przynieść talerze, zaraz wracam. - zakomunikował i wyszedł po odpowiednią porcelanę do dania, które planowała. Wiadomo, że do róznych dań potrzebne były różne naczynia, a odpowiednio dobrany talerz był ogromną częścią prezentacji, skor miała ona powalić na kolana pozostałych pracowników kuchni. - Jutro będzie też Wendy i Kair. Wtedy poznasz już całą ekipę. - dodał, bo po drodze zerknął na grafik - [iu]Bo przychodzisz jutro, prawda?[/i] - zainteresował się. Nie wiedział, czy dziewczyna studiuje czy robi tu dorywczo. Sam nie skonczył szkoły, więc nigdy nie musiał godzić zasu na naukę z czasem pracy.
Poinstruowała Stana w kwestii talerzy, a następnie dokończyła danie, które najwyraźniej miało posłużyć za ich dzisiejszy obiad. Nowa praca na razie zapowiadała się naprawdę świetnie, ale Adela miała nadzieję, że to świetnie wrażenie nie zniknie przez kolejne tygodnie. - Super, bardzo się cieszę – powiedziała z nieudawanym entuzjazmem, bo jeśli pozostali członkowie zespołu byli choćby w połowie tak sympatyczni, jak Stan, to wszystko wskazywało na to, że będzie naprawdę świetnie – Tak, będę jutro. Wprawdzie studiowała, ale był już koniec roku i zdała wszystkie egzaminy, więc mogła pozwolić sobie na większą dostępność. Zależało jej, żeby wyrobić w czerwcu i pierwszej połowie lipca możliwie jak najwięcej godzin, by móc wyjechać chociaż na cześć wakacji. Poza tym nawet w roku akademickim, planowała brać popołudniówki, żeby nie odstawać od reszty zespołu – praca w prawdziwej restauracji to był poważny krok, a nie wygłupy jak w Miodowym Królestwie. Była jednak dobrej myśli, przekonana, że wszystko potoczy się doskonale.
/zt x2
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Wybór padł na "Soul", bo doszli wspólnie do wniosku, że byle kawiarnia prawdopodobnie nie poradzi sobie z ich wilczymi apetytami, a poza tym pora na lunch była całkiem trafiona, bo chyba jeszcze załapaliby się na promocyjne menu. Przynajmniej tak jej się wydawało, o czym trajkotała w najlepsze, gdy wchodzili do restauracji, w której swojego czasu całkiem często siadywała. Ulica Pokątna była w zasadzie jednym z kilku jej domów i bezpiecznych miejsc, znała ją jak własną kieszeń, bo już z dzieciaka zasuwała po niej każdego dnia w poszukiwaniu nowych wrażeń. Nawet wgniecenie w ceglanej ścianie było dla niej ciekawe, skoro nie było go tam poprzedniego dnia. Mimo że mieszkała obecnie częściowo w Hogsmeade, a częściowo na żaglowcu, nadal całkiem często bywała tu w odwiedzinach u rodziców. - Mówiłam Ci kiedyś, że wychowałam się na Pokątnej? - zapytała, celowo ubierając zdanie w słowa w taki sposób, by wybrzmiało, jakby wychowała ją ulica. Daleko jej było do ulicznicy, ale uznała, że będzie to może nieco zabawniejsze, niż jak po prostu powie, że mieszkała tu nieopodal w kamienicy. Skinęła na powitanie jednej z kelnerek, bo choć skład pracowników restauracji był dość płynny, większość i tak kojarzyła ją z widzenia. - Pamiętam jak to miejsce się otwierało, byłam chyba w szóstej albo siódmej klasie - dodała, rozglądając się po wnętrzu, które od swojego pierwszego wydania przeszło chyba już z siedem metamorfoz. - Jadłeś tu kiedyś skaczący garnek? - zapytała, biorąc menu do ręki i otwierając go od razu na stronach, z których najczęściej wybierała potrawy. - Jak było na... Hm, wyjeździe? - zapytała też w międzyczasie, decydując pomału nad smakiem lemoniady, którym chciała popijać gulasz. - Pewnie nie możesz za bardzo zdradzać takich informacji, co? Zawsze uważałam, że to wielka szkoda, że was, aurorów, obowiązują te wszystkie tajemnice, zupełnie jakby zrobili z was niewymownych. A to byłby materiał na tyle fascynujących książek przygodowych! - dodała.
W oczekiwaniu na wakacje, Adela pracowała ze zdwojoną siłą, biorąc masę nadgodzin, tylko po to by wyrobić normę i móc normalnie wyjechać na urlop, mimo zmiany pracy. Cieszyła się, że nowe szefostwo nie miało nic przeciwko temu wyjazdowi, ale i tak nie chciała robić problemu i postanowiła zrobić więcej godzin, by odciążyć kolegów i koleżanki. Spodziewała się, że w sierpniu będzie musiała wrócić szybciej lub skorzystać z urlopu bezpłatnego, ale na razie niespecjalnie się tym przejmowała, ciężko pracując na swoje zasłużone wakacje. Tak jak przypuszczała - bardzo dobrze dogadywała się ze Stanem. Z racji tego, że zdała wszystkie egzaminy i miała maksymalną dyspozycyjność, to pracowali razem codziennie, czasem mając luźniejszy czas pełen miłych pogawędek i powolnej roboty, innym razem zapieprzając w tempie, w którym trudno było nawet znaleźć przestrzeń na siku. Tak naprawdę dogadywała się w pracy z każdym, nawet jeśli Billy Bill wywoływał w niej swego rodzaju niepokój. Tego dnia pracowała na przystawkach - szczerze powiedziawszy najbardziej lubiła gotować dania główne, niemniej przystawki miały to do siebie, że wymagały ciut mniej pracy i dawały większe pole do manewru. Z racji jakiegoś wydarzenia, Adela masowało musiała wydawać sałatkę Molly Weasley, więc chcąc nie chcąc biegała wte i we wte. Raz po składniki do chłodni, później do kuchni kroić i mieszać, i tak w kółko. Brokuły, śmietana, jajka lelka wróżebnika, grecki ser oraz ognista papryka wychodziły Adeli nosem po tylu porcjach. W pewnym momencie, zamiast przygotowywać tradycyjną porcję na 10-20 osób zdecydowała się na masówkę. Początkowo było to żmudne, jednak w finalnym rozrachunku sprawdziło się, pozwalając jej wydawać sałatki znacznie szybciej i tym samym uniknąć opieprzu od Billa. Jednak po całym dniu z tym daniem (a przecież robiła jeszcze wiele innych przystawek), była przekonana co do jednego - nigdy więcej nie tknie sałatki Molly Weasley, choćby świat miał spłonąć, a ona zemrzeć z głodu. Niemniej, mimo intensywności pracy i wszystkich niedogodności z nią związanych, ten dzień i tak był sto razy lepszy niż jakikolwiek w poprzedniej pracy/.
/zt
Rozliczenie lipcowe
Wolfgang Aniston
Wiek : 31
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 189
C. szczególne : zapach czilli-pieprzowy z papierosów, eleganckie garnitury
Przechodzimy przez spory tłum ludzi, a Bri w międzyczasie nadal gada jak najęta to o jakimś promocyjnym menu to o czymś co pojawiło się na ulicy, a najwyraźniej wcześniej tu nie stało. Przyjmuję wszystkie wiadomości, którymi mnie zasypuje ze stoickim spokojem, co jakiś czas mrucząc jakieś hm albo mówisz? - Tak? No nie widać w tobie tego ulicznego cwaniactwa - zauważam myśląc o naszej poprzedniej sytuację i walkę o miejscu w kolejkę, z góry skreślając możliwość, że była dzikim dzieckiem ciemnych zakamarków Pokątnej. - Czemu dalej tu nie mieszkasz? - pytam jako że sam nie widzę wiele powodów dla której ktoś może woleć Hogsmeade, albo co gorsza jakąś łódkę, niż samo centrum miasta. - Ja kiedy pierwszy raz tu przyszedłem byłem przekonany, że spróbuję kuchni koreańskiej - zarzucam super ciekawostką. Bardzo kreatywnie podszedłem do sprawy, zakładając że to jakaś wariacja nazwy stolicy, a nie normalne słowo. - Nie pamiętam, a co polecasz? - pytam, bo zazwyczaj przychodzę tu zamawiam jedno z trzech dość eleganckich dań takich co zwykle i więcej nie wydziwiam. - Wybierz mi ty coś. Jak będzie niedobre to zjesz za mnie - proponuję postanawiając tutaj zaszaleć jak nigdy. - Było... w porządku, ale za mocno się opaliłem - oznajmiam narzekając na bardzo przyziemny aspekt mojej pracy. - I nie mogłem nosić garnituru. Musiałem chodzić w dresach - dodaję kolejny okropny aspekt mojej poprzedniej akcji przez którą aż mam drgawki. - Jak już zakończą się rozprawy i wszystkie prawne aspekty, pewnie klauzula straci na ważności. Może napiszę scenariusz do sztuki magicznej o moich przygodach - żartuję uśmiechając się delikatnie. - A co u ciebie? - pytam nie mając pojęcia jak dobrze zagadać dziewczynę po naszych ostatnim spotkaniu.
Wywróciła delikatnie oczami, ale w taki sposób, żeby nie widział za bardzo jej reakcji na hasło o braku cwaniactwa. To raczej oczywiste, szczególnie patrząc na wydarzenia sprzed paru minut, kiedy zwijała się w środku, a na zewnątrz w sumie trochę też, postawiona w sytuacji, w której musiała skłamać. Akurat w tej kwestii brakowało jej talentu. Nie lubiła i nie umiała kłamać, głównie przez to, że podobne próby zostawiały w jej wnętrzu ciążące uczucie wyrzutów sumienia, których nie znosiła. - Moi rodzice tu mieszkają. Wyniosłam się do Hogwartu, a później siostra zostawiła mi mieszkanie w Hogsmeade - wyjaśniła pokrótce, tak w równowadze do wcześniejszej bezładnej paplaniny. - Nie ciągnęło mnie do powrotu, szczególnie nie do domu rodziców. Jednak za bardzo przyzwyczaiłam się do samodzielnego życia. Może byłoby miło, jakby mama robiła mi kanapki na śniadanie, ale za dobrze robią nam dwa spotkania w miesiącu, bym chciała zmienić je na codzienne szarpaniny - dodała, bo jednak dziwnie było jej zostawić tę kwestię tak "suchą", bez szerszych wyjaśnień. Nie miała złych relacji z rodzicami, lecz dorosłe życie pochłonęło ją w takim stopniu, że powrót do rodzinnego gniazda napawał ją niepokojem i rodził niepokój, że w jakiś sposób cofnie ją to w ogólnie pojętym rozwoju osobistym. Parsknęła śmiechem, chociaż nie wiedziała do końca, dlaczego Wolfgang miałby w ten sposób pomyśleć. Nie było jednak tego złego, bo pewnie parę specjałów kuchni koreańskiej wykwalifikowana kuchnia restauracji potrafiłaby przygotować! - Nie da się zapomnieć skaczącego garnka - stwierdziła, ale dzięki temu wiedziała, że najprawdopodobniej nigdy nie próbował tego dania. - W takim razie dziś to zmienimy! - zadecydowała, w zamówieniu u kelnerki składając prośbę o dwa skaczące garnki i coś zimnego do picia. Mogła dzięki temu rozeprzeć się w krześle i wysłuchać wszystkiego, co miał jej do powiedzenia w sprawie wyjazdu. - Faktycznie brzmi strasznie - skomentowała kwestię przymusu chodzenia w dresie i nieumiejętnie próbowała zatuszować windujące ku górze kąciki ust, które bardzo chciały rozciągnąć się w nieco pobłażliwym uśmiechu. Może dla chłopaków takich jak Wolf brak garnituru rzeczywiście był przykrym doświadczeniem? - Myślę, że to dobry pomysł! Historie bazujące na prawdziwych wydarzeniach zawsze mają lepsze wzięcie - przytaknęła, nie do końca usatysfakcjonowana obszernością jego opowieści, ale rozumiała, że nie mógł jej zbyt wiele wyjawić. Tajemnice zawodowe, takie tam. Sprawnie przeszedł do pytania, co u niej, więc odwdzięczyła się najświeższym faktem ze swojego życia. - Kupiłam łódź. Żaglowiec, jak mam być precyzyjna - rzuciła na wstępie, bacznie obserwując jego reakcję.
Bri jak zwykle nie krępowała się wcale a wcale rozmawiając o wszystkich mniejszych lub większych pierdołach, więc z typową dla siebie wprawą i lekkością zaczęła opowiadać o całej swojej rodzinie od początku do końca. Kiwam głową podczas jej całej jej opowiastki, szczerze mówiąc doskonale rozumiem jej problem, więc wcale nie jest to takie po prostu sobie przytakiwanie. - Rozumiem. Ja postanowiłem spotykać się więcej z matką od kiedy wróciłem, żeby jej wynagrodzić moje długie milczenie i nieobecność. I teraz strasznie żałuję. Każde spotkanie bez przypominania mi ile mam lat i łączenie to z brakiem dziewczyny to dla niej spotkanie stracone - mówię aż wzdychając na myśl o tym użeraniu się z rodzicami, którzy kompletnie nie mogli pojąć czasem najprostszych rzeczy, które obecnie kierują się młodsi niż oni. - Już chciała wysyłać mi jedzenie, kiedy niechcący mi się wymknęło że zazwyczaj zamawiam żarcie. Wyobrażasz sobie? - pytam, bo w mojej głowie już widziałem siebie ze słoikami, które przyniosły mi sowy do ministerstwa i siebie tłumaczącego się, że to mama mi zrobiła, bo się martwiła... Zgadzam się oczywiście na zamówienie garnka, w końcu według naszej umowy. Wiem też, że kpi sobie z mojej tragedii w postaci chodzenia w dresach, ale wcale się tym nie przejmuję - każdy ma swoje małe dramaty, a ja nie lubię niepotrzebnej niechlujności w miejscach publicznych. - Problem jest taki, że nie umiem pisać, więc musiałbym najpierw poszukać kogoś kto to za mnie zrobi, a to brzmi już jak za ciężki temat - zauważam z westchnieniem, powoli tracąc zapał do przyszłego opisywania swoich niesamowitych przygód. Słysząc o żaglowcu unoszę bardzo wysoko do góry brwi i patrzę ze zdziwieniem na Bri. - Hm. Skąd taki wybór? Też muszę poszukać mieszkania czy tam domu, ale nie wpadłbym żeby kupić jakąś... łódkę... Wybierasz się w podróż dookoła świata? - pytam bo nie rozumiem po co ktoś chciałby bujać się na wodzie, jakby mógł spędzać czas... cóż w normalnym domu.
______________________
.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Nie miała czego się krępować - jej rodzina, choć może nieidealna, trzymała się razem przez tyle lat i na razie nic nie zdołało zachwiać ich podstawami (choć jej starsza siostra, Lotta, ciężko na to pracowała w młodości). Lubiła opowiadać o swoim pragmatycznym ojcu, którego oczkiem w głowie była i o swojej szalonej matce, wiecznie ścigającej pomysły na nowe przedsięwzięcia, od zakładania kół literackich, po pisanie przewodników, na hodowli magicznych zwierząt skończywszy. Była im bardzo wdzięczna za wszystko, co jej podarowali w życiu, ale jednak nie miała chęci na całkowity powrót w progi ich mieszkania. Co za dużo, to niezdrowo. - Daj spokój, chciałabym, żeby mi czasem mama coś ugotowała. Problem jest taki, że jej potrawy są zazwyczaj niejadalne, więc z dwojga złego lepiej, że nie dostaję żadnych pakunków tego typu - powiedziała żartobliwie, machając ręką. - W ogóle chyba poznałam ostatnio twoją mamę! Pracuje teraz w Hogwarcie, zgadza się? - zapytała jeszcze, przypominając sobie, że przecież dołączając do kadry miała okazję podać rękę Persephonie Aniston, nauczycielce numerologii. Kpiarski ton tak naprawdę wciąż leżał w wyważonym żarcie, bo Bridget nie śmiałaby otwarcie naśmiewać się z Wolfganga, szczególnie twarzą w twarz, bo po pierwsze nie miała tak dużych jaj, a po drugie nie miała ochoty psuć stosunków między nimi. Ot, dokładnie, każdy miał swoje małe dramaty i dla niej podobna kwestia była po prostu błaha. Jej samej dres w niczym nie przeszkadzał - wielokrotnie brodziła po kostki w błocie, utytłana ziemią i mokra od wody, ale różne rzeczy były dla innych urokliwe. - Masa pisarzy ma ghost writerów - stwierdziła, wzruszając ramionami. Osobiście nie uważała, żeby była to jakaś straszna rzecz, nająć kogoś do pięknego spisania historii. Oczywiście dzieło zyskiwało, gdy autor pomysłu był również odpowiedzialny za formę jego artystycznego przekazu, ale nie każdy mógł mieć ciastko i zjeść ciastko. Temat statku z kolei wzbudził w niej z nagła lekkie zakłopotanie, mimo że sama zaczęła o nim paplać. Chciała nieco zaskoczyć go, może pokazać tym hasłem, jak spontaniczną i ciekawą była teraz osobą? - W idealnym świecie - tak - odparła na zadane przez niego pytanie. - A tak przyziemnie, przyda mi się w badaniach. Interesują mnie trytony i ogólnie podwodne życie, dzięki żaglowcowi ja i mój partner będziemy mogli zbadać najdalsze zakątki świata! - dodała, wzdychając z rozmarzeniem, oczywiście nie szczędząc Wolfowi wspominek o Walterze, który ostatnim czasem zawładnął całą jej głową, sercem i życiem.
Faktycznie jej sytuacja rodzinna wydawała się kojąco spokojna i mało problematyczna. Oczywiście każdy miał swoje waśni, ale ona przynajmniej nie miała tabu ojca, a co najwyżej niesmacznego obiadu rodzinnego. Uśmiecham się na jej komentarz kącikiem ust i kiwam głową na jej słowa. - Rozumiem. Niektórzy po prostu nie mają do tego talentu - stwierdzam i na słowa o mojej matce wzdycham lekko. Faktycznie Persefona zaczęła tam pracę i nagle dużo moich koleżanek ze szkoły stało się automatycznie jej znajomymi... Niedługo pytaniem będzie czy wychodząc na picie z ziomkami to ona będzie wychodzić z moimi byłymi koleżankami z klasy. - Tak... mam nadzieję, że będziecie świetnymi kumpelkami do plotkowania - mówię dość ironicznie, bo ostatnie co byłoby w mojej strefie komfortu to coś takiego. Jednak nie sądzę że moja matka próbowałaby robić coś takiego. - Racja. Spróbuję tego w przyszłości - mówię tylko na tych ghost writerów, kompletnie nie na serio bo za szybko straciłbym cierpliwość, by robić takie durne rzeczy. Może w przyszłości kiedy nie będę irytował się drobnymi rzeczami. Nasze jedzenie dociera do nas po zamówieniu, a ja uprzejmie stwierdzam, że jedzenie faktycznie jest pyszne. Temat schodzi powoli na łódkę i jem sobie spokojnie, zatrzymując się dopiero kiedy Hudson mówi o swoim partnerze, zerkając na nią ukradkiem czy nie mówi tego z jakimś zawstydzeniem, albo wręcz dobitnie, by podkreślić że nasze spotkanie tutaj jest tylko przypomnieniem starej znajomości a nie czymś więcej. Oczywiście na to nie liczyłem, więc cieszę się że jesteśmy na tym samym gruncie. - Kim jest z zawodu partner? - pytam skoro już poruszyła ten temat i wydaje się być swobodna w opowiadaniu o tym. Dopytuję jeszcze o parę rzeczy, dopóki nie kończymy kolacji i nie rozchodzimy się w swoje strony, odrobinę lżejsi po rozjaśnieniu całej sytuacji. + /zt