Według legendy tą doliną Godryk prowadzał ludzi, co do których miał wątpliwości. Z dwóch stron otoczona wysokimi zaroślami, całkiem przytulna ścieżka, mająca jedną, wyjątkową cechę. Każdy, plamiący się złymi zamiarami lub emocjami wobec osoby, z którą tu spaceruje, zmusza żywopłoty do zagrodzenia drogi. Skłaniają się powoli, zawężając przejście, aż w końcu zamykają je całkowicie. Wtedy pozostaje tylko droga powrotna. Jeżeli spędzi się chwilę przy złączeniu żywopłotów, wyrasta tam kwiat. Fioletowy symbolizuje kłamstwo, czerwony zdradę, pomarańczowy niepewność i wątpliwości, kremowy złość. Wszelkie inne emocje objawiają się innymi kolorami, nikt jednak nigdy nie sprecyzował, jakimi.
Aiden Mograine
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wypalony numer 158263 na prawym przedramieniu, leworęczność
Każde odwiedziny w Dolinie Godryka wiązały się z chodzeniem po parku. Tym razem na cel swojej wycieczki wybrał aleję, po której według zasłyszanych opowieści przechadzał się sam Gryffindor. Po dotarciu na miejsce Aiden z uznaniem pokiwał głową. Było tutaj pięknie, ścieżkę od reszty parku odgradzał wysoki żywopłot rosnący po jej obydwu stronach i łączący się ze sobą u góry w kształcie łuku. Żałował, że nie wziął ze sobą aparatu, taki widok aż prosił się o upamiętnienie. Mając już nieco dość chodzenia usiadł na jednej z ławek ciągnących się chyba przez całą aleję. Był bardzo ciekawy, czy kogoś spotka i sprawdzi, czy legenda mówi prawdę. Zagradzający drogę żywopłot kiedy ktoś się wścieka na towarzysza był dość niewiarygodnym zjawiskiem i zbytnio nie chciał w niego wierzyć. Z drugiej strony nie wiedział czy chce się z kimś spotkać w stanie jakim był. Po wycieczce na moście znikaczy wyglądał gorzej niż małpa. Bujne owłosienie będące wynikiem czyjegoś żartu zakrywało całe ciało Aidena. Mężczyzna miał wielką nadzieję, że zanim wróci do miasteczka wszystko wróci do normy.
Dziewczyna po powrocie z Grecji całkowicie nie mogła znaleźć sobie miejsca. W domu nie miała co robić, bo Clarissa albo zajmowała się małym albo siedziała w pracy. Czytanie książek ją znudziło ile można na raz przeczytać książek, ostatnio chyba pobiła swój rekord. Postanowiła wyjść z domu i pospacerować. Zabrała ze sobą ołówek i zeszyt i wyruszyła przed siebie. Sama do końca nie wiedziała gdzie chce iść, stwierdziła, że będzie szła aż znajdzie coś co mogłaby narysować lub odpocząć i rysować z głowy. Jednak chodzenie po Londynie nie przyniosło jej niczego dobrego, postanowiła przedostać się do miejsca w którym mieszka jej matka. Tam zawsze można było znaleźć coś do narysowania lub po prostu usiąść i pomyśleć. Może odwiedzi również matkę, chociaż nawet nie wiedziała czy aktualnie jest w domu. Podobno znalazła jakaś pracę po wyprowadzce córki. Może to i dobrze nie siedzi w domu tylko zajęła się czymś pożytecznym. Po dotarciu minęła swój dom, zauważyła że światła są pogaszone tak jak myślała. Postanowiła udać się do Alei Prawdy, dawno tam nie była. Uwielbiała klimat, który tam był i tą woń, która się tam unosiła. Jej matka nigdy nic nie czuła, ale to może dziewczyna miała tylko wybujałą wyobraźnię. Gdy doszła do miejsca, zamierzała usiąść na pierwszej wolnej ławce i zacząć malować. Jednak jej oczom ukazała się wielka owłosiona małpka, sama nie wiedziała czy to człowiek czy zwierzę. Ale jak przystało na ciekawską Clary, dziewczyna musiała podejść i dowiedzieć się prawdy. - Przepraszam, zgubiłeś się? – zapytała grzecznie, po tym jak zauważyła, że owłosione stworzenie jest człowiekiem. Zastanawiała się skąd taki nadmiar włosów na jego ciele. Przegrana walka? Zły urok? Wszystko tak naprawdę mogło się zdarzyć. Uśmiechnęła się do chłopaka po czym poprawiła ciągle zsuwającą się torebkę z ramienia. A może namaluje tego mężczyznę? Takiego rysunku jeszcze nie miała w swojej kolekcji.
Aiden Mograine
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wypalony numer 158263 na prawym przedramieniu, leworęczność
Siedział na ławce rozmyślając nad tematami egzystencjalnymi i powoli wpadał w letarg. Nawet już zaczął zamykać oczy by w pełni zatracić się w swoim nieszczęściu, usłyszał jednak kroki i momentalnie się obudził. Spojrzał na podchodzącą dziewczynę, niewiele młodszą od niego. No tak, zaraz stanie się pośmiewiskiem i trafi do gazet. "Widziano Yeti w Dolinie Godryka", zabraliby go jacyś psychole do laboratorium i pokroili na plasterki, głusi na wrzaski, że nie jest yeti tylko padł na niego zły urok. Przez krótką chwilę sam miał zamiar zagrać głupiego i albo warknąć na dziewczynę albo zacząć się drapać i wydawać z siebie małpie wrzaski. Skończyło się na uśmiechu prawdopodobnie niewidocznym pod tymi włosami. -Nie, siedzę tutaj i czekam aż przestanie działać eliksir bujnego owłosienia. Zostałem ofiarą żartu na moście znikaczy, mam nadzieję, że nie trafiłem na mocny wywar. A Ciebie co tutaj sprowadza? Postanowił być miły, istniała szansa, że jego towarzyszka ma przy sobie jakieś antidotum albo sama jest tym żartownisiem. Nadzieja umiera ostatnia, prawda? No i była jeszcze kwestia sprawdzenia legendy o alei.
Dziewczyna patrzyła na mężczyznę i nie mogła zrozumieć kto robi takie głupoty drugiej osobie. Chociaż z drugiej strony to trochę śmieszne. Człowiek-małpa no czegoś takiego to Clary jeszcze w życiu nie widziała. Miała nadzieję, że nie spotka tutaj nikogo i będzie mogła w spokoju sobie porysować czyli tak jak najbardziej lubi. No ale cóż, albo pogada z facetem albo pójdzie gdzieś dalej i zajmie się tym po co tutaj przyszła. - Rozumiem, współczuje. Ja przyszłam tu rysować. To moje hobby. Clary jestem - wystawiła rękę w stronę owłosionego faceta. Szczerze gdyby to spotkało dziewczynę pewnie zamknęłaby się w pokoju i nigdzie nie wychodziła do póki zły czar by nie minął. Na pewno nikomu by się tak nie pokazała. Ostatecznie mogłaby to wykorzystać w jakiś śmieszny sposób, chodzić po mieście i straszyć ludzi. Na samą myśl cicho zaśmiała się pod nosem wyobrażając sobie siebie całą we włosach straszącą dzieci na ulicach. Pewnie gdyby ktoś się o tym dowiedział to by jej się dostało, ale przynajmniej miałaby niezły ubaw.
Kiedy tylko pierwszy śnieg pokrył ziemię, chwyciłam za aparat i ruszyłam w plener. Biały, delikatny puch pokrywający gałęzie drzew, niezwykle mocno oddziaływał na moje poczucie estetyki. Uważałam to za jeden z ładniejszych obrazków, który każdej zimy chętnie fotografowałam, zupełnie nieznudzona tym widokiem. I miejscem, bowiem co roku przy pierwszych opadach śniegu odwiedzałam Aleję Prawdy. Miałam całą masę zdjęć z różnych lat, ten sam kadr, a co zadziwiające – każda fotografia była inna. To tylko potwierdzało, że w życiu nie było nic stuprocentowo stałego; wszystko się zmieniało, płynęło, a natura stanowiła żywy dowód. Aleja była wymarzonym miejscem dla tego typu zdjęć; nieczęsto odwiedzana w taką pogodę, mnóstwo drzew, tworzących swego rodzaju żywopłot, odgradzających człowieka od wszystkiego, co poza Aleją się znajdowało, włącznie ze sklepieniem niebieskim. Drobne śnieżynki przeciskały się przez gałązki i zdobiły je uparcie, a nie bacząc na trudności dostępu, również ścieląc wąską ścieżkę… No po prostu istna kwintesencja uroku, romantyzmu i piękna! Moja kreatywność odprawiała dzikie tańce zadowolenia. Uzbrojona w aparat, przyodziana w kilka warstw, by nie zmarznąć, kucałam na początku ścieżki, chcąc uchwycić upragniony widok. Z aparatem wspartym o kolano, szukałam tego jednego, jedynego pola obrazu, próbując złapać ostatnie promienie przebijającego się ledwo zza chmur światła słonecznego, nim nastanie ciemność wieczoru. Chłód szczypał policzki i atakował delikatne dłonie, których niemądrze nie ubrałam w rękawiczki. I kiedy wreszcie objęłam to, co chciałam objąć, złapałam idealną ostrość i pochwyciłam pięknie światło, kiedy już miałam naciskać spust migawki… - Co… Coś zamajaczyło w oddali w kadrze, psując moją wizję. Wychyliłam nieco twarz zza aparatu, a chłodne powietrze, jak na złość, zawiało prosto w moje lewe oko, które zaczęło łzawić, bo czemu by nie. Nico mgliście widziałam teraz ludzką postać idącą sobie spokojnie ścieżką. Cholernym środkiem ścieżki, właściwie. Halo, tu się robi zdjęcia! Nie bacząc na uprzejmości, zawołałam: - Hej, Ty! Po czym wykonałam gwałtowny weź-zejdź-z-kadru-człowieku gest dłonią, w nadziei, że rozmazana postać zrozumie i usunie się z mojej wizji.
Powodem mojej wizyty w Dolinie Godryka był tutejszy jubiler, do którego co jakiś czas przynosiłem i wyceniałem kamienie. Teraz również potrzebowałem nieco bardziej wprawnego oka w ocenianiu wartościowości odgrzebanych przeze mnie kryształków i kamyczków, które miały posłużyć mi jako elementy amuletów. Niestety nie wyszedłem od niego pocieszony - okazało się, że to, co miałem w kieszeniach, to kompletny chłam i równie dobrze mogłem zbierać żwir. Ogarnęła mnie niezwykła frustracja - szedłem przed siebie ścieżką, marszcząc brwi, pochylając głowę i intensywnie myśląc. Nie widziałem sensu dalszej produkcji amuletów, skoro nie posiadałem wystarczającej liczby materiałów. Zakup kamieni doprowadzi mnie do bankructwa, ponieważ podczas dalszej obróbki traciły one już na wartości, przez co zamiast zysku ponosiłbym straty. Jednocześnie nie umiałem sobie sam zapewnić dostatecznej ich liczby. Nie miałem czasu na siedzenie i przelewanie wody przez sito, na Merlina... Jedyne, co dostrzegałem, to powiększająca się beznadziejność mojego życia i to było jedyną rzeczą zaprzątającą moje myśli. Powłóczyłem nogami, raz po raz wyrzucając z przepastnej kieszeni płaszcza kamyczek, który z cichym stukotem odbijał się od podłoża i ginął w śniegu pokrywającym wszystko wkoło. Poprawiłem kołnierz płaszcza i owinąłem się ciaśniej szalikiem, czując igiełki mrozu na policzkach i nosie. Włosy targał mi wiatr, gdyż tego dnia nie pokusiłem się o zabranie czapki z mieszkania, nad czym ubolewałem. Kosmyki wpadały mi co jakiś czas do oczu, co utrudniało mi poruszanie się w przód, bowiem ograniczało moje zdolności widzenia... - Co? - wypaliłem, gdy usłyszałem jakieś głośne "Ej, Ty!". Spojrzałem w stronę, z której dobiegł mnie ów głos, mrużąc oczy. Dostrzegłem jakąś skuloną postać, skrytą za obiektywem aparatu - machała ręką, jakby chciała mnie strzepnąć z uliczki niczym irytujący pyłek z ubrania. Wywróciłem oczami, po czym zboczyłem z kursu, schodząc na pobocze. Przechodząc nieco bliżej ponownie spojrzałem na ową skuloną postać i aż stanąłem w miejscu. - Mia?
Mia? Zadrżałam, choć bynajmniej nie z powodu zimna, a mój żołądek prawdopodobnie związał się w supeł, kiedy opuściłam aparat i ujrzałam tą dobrze znajomą twarz. To się nie dzieje. Powtarzając w myślach rozliczne przekleństwa, powoli podniosłam się do pionu. To nie była odpowiednia chwila na takie spotkanie. Nie mogłam nigdzie uciec, nie tracąc godności; nie było już możliwości, bym umknęła przed jego wzrokiem i zniknęła ze scenerii, chowając się za którymś drzewem. Już tu był i patrzył na mnie, a we mnie wszystko się trzęsło. Wokół ni żywej duszy, więc opcja „o, ktoś mnie woła” też odpadała. Nie byłam gotowa na takie nagłe sam na sam z człowiekiem, którego nazywałam najlepszym przyjacielem, choć tak okrutnie złamał mi serce. Czym innym było mijanie go na korytarzu, przypadkowo. Wówczas mogłam go traktować jako jedną z twarzy w tłumie, nie skupiać się na nim i nie rozwodzić nad tym, jak powinnam się zachować, co powiedzieć, jaką przybrać minę… Stanie vis-à-vis z Calumem, w mojej ukochanej Alei Prawdy, totalnie wytrąciło mnie z równowagi. Może poczułabym się pewniej, gdybym wyglądała jak milion galeonów; łatwiej byłoby mi grać nieprzejmującą się i zdystansowaną Wolfe. A tak to co? Stałam jak ta sierota z łzawiącym okiem, zaczerwienionym od chłodu nosem, w licznych warstwach nadających mi kształt bałwana. Los wyjątkowo paskudnie sobie ze mnie drwił. Zamrugałam, dając wreszcie jakiś znak życia. Wypadałoby coś powiedzieć, bo takie gapienie się na siebie nawzajem z sekundy na sekundę stawało się bardziej niezręczne. Wyluzowana. Bądź wyluzowana. Może najzwyczajniej w świecie powinnam się przywitać, uprzejmie spytać, jak się ma i ulotnić pod jakimś pretekstem? Brzmi jak plan. Otworzyłam usta. - O, pamiętasz jeszcze jak mam na imię – wypaliłam prędzej, niż zdążyłam ugryźć się w język. Słowa zawisły gdzieś w przestrzeni między nami, a ja miałam ochotę rozpłynąć się w powietrzu. I byłam zła na samą siebie, że żałuję tych słów, na które przecież zasługiwał. Ba, zasługiwał na gorsze! Zatem jak to się działo, że po tych wszystkich przykrościach, jakie mi sprawił i zawodach, wciąż przedkładałam to, jak Calum się poczuje, nad swoje emocje? Przygryzłam wargę w nerwach. - Ehm, cześć, co tutaj robisz? Może chociaż to mnie zreflektuje w tej głupiej sytuacji? Pocieszające było chociaż to, że Dear zdawał się być równie zdezorientowany, co ja. A oprócz tego wyglądał jakoś tak… smutno? Usilnie starając się zignorować ukłucie troski w sercu, nie poczułam nawet, jak mała łezka wywołana chłodem zjeżdża wolno po moim policzku.
Stanąłem jak wryty, patrząc na nią z nieskrywanym zdumieniem, zupełnie nie spodziewając się, że spotkam ją po drodze. Biorąc pod uwagę, że mogłam natknąć się na prawie dosłownie każdego człowieka świata w tym miejscu, jej obecność była sporym prztyczkiem w nos. Nie wiedziałem za bardzo, jak miałem się zachować i co zrobić, czy może ruszyć przed siebie i uciec, a może od razu się obrócić i teleportować? Coś w jej wyrazie twarzy powiedziało mi, że chciała zrobić dokładnie to samo, tylko może nie miała odwagi lub skrycie chciała zostać i modliła się, bym to ja zabrał dupę w troki? Moja przeszłość z Mią była... Cóż, całkiem niezła, a przynajmniej ja dobrze to wspominałem. Jednak stało się coś bliżej nieokreślonego i nasza relacja, początkowo bliska i przyjacielska, zaczęła się mocno zacierać i tracić kontury, aż stała się czymś, czego żadne z nas nie potrafiło nazwać i okiełznać. Z dnia na dzień przestałem słyszeć zawsze radosne cześć, rzadziej widziałem uśmiech na jej twarzy, a w ogóle przebywanie w jej towarzystwie stało się dla mnie ewenementem. Na lekcjach nie trafialiśmy do tych samych grup, drogi w zamku również obieraliśmy inne i nasze ścieżki życiowe rozeszły się. By zbiec się w tej chwili. Akurat wtedy, gdy ja byłem na skraju załamania. Słysząc jej słowa zacisnąłem mocniej szczękę, patrząc na nią bez cienia złości, choć w środku poczułem nieprzyjemne uczucie. No tak, nie można było nie usłyszeć w jej głosie pewnej dozy złośliwości. Najprawdopodobniej miała mi coś do powiedzenia. - Cześć - odparłem, wciąż walcząc ze szczękościskiem. - Idę, wracam do miasteczka - dodałem zgodnie z prawdą. - Ty jak widzę fotografujesz. Ciekawe miejsce. Na pewno nie chciałaś mnie w kadrze? - zapytałem jeszcze, próbując rozluźnić własną twarz i panującą między nami atmosferę, która obecnie była tak gęsta, że można było ją kroić nożem.
Dokładnie widziałam, jak zaciskał szczękę w instynktownej, niemej odpowiedzi na moje nieprzyjemne słowa. Wiele bym teraz dała za umiejętności legilimencji – może znając jego myśli wiedziałabym, jak powinnam się teraz zachować? Bezwiednie przygryzałam policzek od środka, czekając na jakikolwiek odzew z jego strony i próbując nie zatopić się w milionach myśli, które bombardowały mój umysł raz po raz, falami. W życiu bym nie pomyślała, że w towarzystwie Caluma będę czuła się tak nieswojo, tak dziwnie. Jest Był dużą częścią mojego życia. Gdyby kiedyś ktoś powiedział mi, że ten wesoły chłopak, z którym od dziecka biegałam po Hogwarcie, przeżywałam mniejsze lub większe porażki i sukcesy, z którym byłam blisko właściwie na dzień dobry, bo od razu zaskoczyło i którego nazywałam bez cienia wątpliwości prawdziwym przyjacielem w pewnym momencie odsunąłby się ode mnie, zmienił o 180 stopni i stał się niemalże obcy – zaśmiałabym się takiej osobie w twarz, uznając ten obrót spraw za niemożliwy… No a jednak stał tutaj teraz przede mną, tak bliski sercu, a jednak boleśnie daleki. Chciałabym umieć wymazać go sobie z pamięci. Znienawidzić nawet, bo może wówczas nie czułabym tak smutnej pustki. Potraktował mnie jak niepotrzebną rzecz, a ja mimo to, patrząc teraz na niego, widziałam jedynie serię wspomnień z nim w roli głównej. Niektóre uwieczniłam na zdjęciach i od czasu do czasu, głupia, przeglądałam w domu. Żałosna jestem. Nigdy mu tego nie powiem. Kącik ust drgnął mimowolnie. - … Chciałam. Powinieneś to wiedzieć – odrzekłam, a oczywistym stało się, że wcale nie mówiliśmy już o zdjęciu. Pociągnęłam lekko nosem, właściwie tylko po to, by załagodzić nieco głębię przekazu tej wypowiedzi. Bo choć z jednej strony chciałabym mu teraz wszystko wygarnąć, wywrzeszczeć prosto w twarz, nawet zmusić do kolejnego uzupełniania uzębienia, to przemożny sentyment nadal wiódł prym; może los podarował nam to spotkanie, by pewne niedokończone sprawy zakończyć? Zdecydowanie nie chciałabym rozstawać się w gniewie. Merlinie, dlaczego ta relacja stała się tak trudna do ogarnięcia? - Nie rozpoznałam Cię z daleka. W ogóle nie spodziewałam się tutaj kogokolwiek. Zazwyczaj to miejsce świeci pustkami. Zwłaszcza w taką pogodę – dodałam, próbując zabrzmieć bardziej nonszalancko, delikatnie. A potem pod wpływem impulsu parsknęłam zażenowanym śmiechem, wznosząc oczy ku górze. - Serio, będziemy gadać takie chłodno-uprzejme śmieci? To dla mnie zbyt dziwne – spojrzałam mu w oczy, niemal prosząco. Westchnienie poprzedziło pytanie, jakie chciałam zadać mu już dawno, dawno temu : - Wszystko w porządku u Ciebie, Calum? Tylko nie kłam, tutaj nie wypada. Jeśli teraz mnie zignoruje, jeśli znowu odtrąci... Obawiałam się, że nie wyjdę z tego spotkania cała.
Dawno nie czułem się tak bezbronny. Widok Mii kompletnie zaburzył mi porządek wszechświata, który tak desperacko próbowałem sobie poukładać po swojemu. Patrząc w jej twarz widziałem mnóstwo emocji i aż strach przyznać, jak wiele z nich w tej chwili podzielałem, choć może z nieco innych powodów. Nie miałem świadomości, jak wielką urazę do mnie skrywają jej oczy, jak bardzo próbowała zachować twarz w chwili, gdy najwyraźniej je świat również zatrząsł się w okowach. Zupełnie przypadkowe spotkanie przerodziło się w naszą prywatną walkę, w której orężem było milczenie i szereg niewypowiedzianych słów. Dużo chciałem wtedy zrobić. Nadal milczeć, jedynie obserwować jej płynną mimikę i analizować w umyśle sygnały, które wysyłały drgania jej mięśni twarzy. Uciec, nie patrząc za siebie, po prostu obrócić się na pięcie i zniknąć, zostawiając ją samą. Wykrzyczeć pytanie, dlaczego w jednej sekundzie sprawiła, że w moim sercu pojawiło się tak silne ukłucie bólu i trwoga. Załamać ręce nad własną głupotą i poczuciem niemocy, które zdawało się obejmować wszystkie moje kończyny, powodując luźny zwis dłoni wzdłuż ciała oraz uginające się kolana pod ciężarem... Winy? Może ja po prostu chciałem skłamać i zapomnieć o tym wszystkim? Udawać, że nigdy nie stanąłem w jej obiektywie i to spotkani nie miało miejsca w znanej mi rzeczywistości. Dlaczego jednak najbardziej na świecie pragnąłem ją teraz przytulić? Przygarnąć do piersi, podzielić się z nią dotykiem, zanurzyć palce w jej lśniących włosach... Ale to nie byłbym ja. To byłaby słabsza wersja mnie, ta bardziej emocjonalna, cieplejsza. - Fakt, pogoda jest koszmarna - stwierdziłem sucho, wciąż nie pozbywszy się szczękościsku, od którego czułem już przejmujące pulsowanie w szczęce. Jedną dłonią powędrowałem do karku, masując go przez kilka sekund. Dlaczego odczuwałem taki stres? Czyżby podświadomość podpowiadała mi, że zrobiłem coś złego? Może i postąpiłem niewłaściwie wobec Mii. Jeśli miałbym szukać winnego w sprawie pogorszenia naszej relacji, z pewnością nie byłaby to ona, lecz ja - ten, który wiecznie zapominał o ludziach najbardziej mu przychylnych. Moja cholerna przypadłość nakazująca odsuwanie od siebie jedynych osób, które faktycznie pragną dla mnie dobra i szczęścia w życiu, a zamiast tego otaczanie się tłumem nic nie znaczących dla mnie twarzy, okrutnych, niemiłych, zawistnych i mściwych. Nie zasługiwała na takie traktowanie, a ja nie zasłużyłem na uwagę, którą mi poświęciła. Słysząc wyraźne zmartwienie w jej głosie... Nie wytrzymałem. Tak długo biłem się z myślami sam na sam, nie dzieląc się nimi z nikim ważnym dla mnie. Teraz wiedziałem, dlaczego - nie miałem już nikogo istotnego. Samotność zwaliła się na mnie w tej jednej chwili. W gardle urosła gula, której nie potrafiłem przełknąć, mimo że prawie mrużyłem oczy z wysiłku. Błędnie wodziłem wzrokiem wkoło, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś oparcia, bym wytrwał to napięcie, lecz nie byłem już silny. - Nie - odparłem w końcu, słysząc wyraźną chrypę w moim głosie. Spojrzałem na nią nie kryjąc wszechogarniającego mnie smutku. - Nic nie jest w porządku...
Przeklinałam w duchu braki w sztuce skrywania własnych emocji; umiejętność zachowania iście nieprzeniknionego wyrazu twarzy byłaby mi teraz nie lada pomocą. Powinnam chyba nad tym w przyszłości popracować, zważając, jak obecnie Calum mógł czytać ze mnie niczym z otwartej księgi. Przyglądał mi się i z pewnością widział każdą głupią zmianę na moim obliczu, nerwowe wykrzywienia i przedziwny taniec zmarszczki między brwiami, nad którym już totalnie nie panowałam… Byłabym najgorszą pokerzystką świata. Miałam ochotę schować twarz w dłoniach, by zakryć się przed jego wzrokiem i zakończyć ten absurdalnie stresujący teatrzyk. Bo w istocie graliśmy – on kogoś, kto nie ma słabości i nie potrzebuje nikogo ani niczego, a ja – nieudolnie wprawdzie – dawną znajomą, uprzejmie zainteresowaną, ale zdystansowaną. Bez sensu, kogo chciałam oszukać? Komentarz o pogodzie tylko mnie rozjuszył, bo serio, tylko tyle miał mi do powiedzenia? Już mógł mi chociaż życzyć wesołych świąt i udawać, że gdzieś się spieszy, odczułabym mniejszą przykrość. Zresztą, pogoda wcale nie była koszmarna; fakt, było dość wietrznie i zimno, ale krajobraz był przepiękny, a wokół cisza i błogi spokój… Może zauważyłby to, gdybym nie była jedynie przeszkodą na jego drodze do miasteczka. Niepotrzebnym wspomnieniem przeszłości, którą wyraźnie pragnął oddzielić grubą kreską, przynajmniej tak to odbierałam od ostatnich długich miesięcy. Przestąpiłam z nogi na nogę, chociaż w środku wrzało i raczej miałam ochotę tupać i skakać. - Tak czy siak, mnie nie odstrasza – mruknęłam, spoglądając gdzieś na korony drzew w poszukiwaniu odrobiny rozluźnienia. W idealnym świecie dałabym upust swojemu cichemu pragnieniu i rzuciłabym się na szyję Caluma, mówiąc, że po tym wszystkim on również mnie nie odstraszył i że nadal jest dla mnie tak bardzo ważny, a on wówczas odwzajemniłby uścisk i wyznał, że tęsknił za mną, za nami. Spojrzałam w jego tęczówki, szukając choćby maleńkiej zachęty, oparcia dla wiary, iż ten scenariusz ma szansę sprawdzenia się. Ale znalazłam tam coś innego. Znalazłam… - Och. Smutek. Tak długo skrywany smutek. Jego zachrypnięty głos odbił się echem w mojej głowie i chyba pękło mi w tej sekundzie serce. Mojemu przyjacielowi było źle. Oczy zaszkliły mi się niechcianymi łzami, których nie potrafiłam nijak powstrzymać. Calum walczył ze sobą, ale udzielił mi szczerej odpowiedzi, a ta po prostu mną wstrząsnęła. Broda mi zadrżała, co spróbowałam jeszcze ukryć, nim w końcu słowa wytoczyły się z moich ust : - Calum, ja… przykro mi, naprawdę. A-ale jeśli tylko zechcesz, jeśli mi pozwolisz, może chociaż na chwilę…- poczyniłam krok ku niemu -… na chwilę będzie lepiej? Głos mi się załamał i poczułam się jak mała, bezbronna dziewczynka. Wszystko mi się w jednej chwili posypało. Patrząc na niego szklistymi oczami, czułam już tylko smutek i ukłucie bólu, że nie było mnie przy nim, mimo, że widocznie nie potrzebował mojej przyjaźni, nie chciał jej. - Pozwól mi chociaż wysłuchać. To… to nie jest żadna słabość – szepnęłam. Chciałam powiedzieć mu, że może wygadanie się pozwoli mu poczuć się nieco lżej. Że nie bez powodu mówi się, że smutek dzielony na pół staje się mniejszy. Że abstrahując od tego, kim dla siebie teraz jesteśmy bądź nie jesteśmy, ja tu teraz stoję i chętnie jeszcze postoję, choćby i w milczeniu, jeśli to pomoże. Chciałam mu wyznać, że zrozumiem, ale gula w gardle nie pozwalała. Tłamsił mnie też strach, że nagle rozmyśli się i odejdzie, a wiedząc, że coś u niego jest mocno nie tak, nie będę już potrafiła pogodzić się z jego stratą. Czekałam więc w napięciu, przeszywana dreszczem już bynajmniej nie chłodu.
Patrząc wstecz chyba nigdy nie zrozumiem, co musiało się stać, bym porzucił wszelkie bariery, którymi tak skutecznie się otaczałem przez ostatnie miesiące, brnąc w moją samotność, w całe to bagno, w które się wpakowałem. Co kryło się w spojrzeniu tej dziewczyny, że moje własne zostało zasnute mgłą? Zamrugałem gwałtownie, nieświadomie cofając się o jeden krok. Nie chciałem jej odrzucać, w żadnym wypadku - właśnie dotarło do mnie, jak wielki błąd zrobiłem, już jakiś czas temu porzucając jej towarzystwo dla pustych, czterech ścian i kilku kryształowych kul. Mia nie musiała tego robić. Nie musiała się interesować tym, co działo się w moim życiu i uczuciami kłębiącymi się wewnątrz mnie. Na dobrą sprawę nie musiała nawet stać tutaj - mogła spokojnie obrócić się na pięcie i zniknąć, zostawiając mnie na pastwę siebie samego i czających się na mnie demonów. A jednak była, trwała przy mnie, choć kompletnie tego nie oczekiwałem. Jeśli jej pozwolę? Pozwoliłbym, choćby miało trwać krócej niż chwilę - choćby miało nie trwać w ogóle. Spojrzałem ponownie w jej oczy, w tej chwili zaszklone, a moje serce ponownie przeszło ukłucie bólu. Dlaczego tak bardzo krzywdziłem ludzi tak niewielkim wysiłkiem? Nie myślałem wiele dłużej, po prostu pokonałem tę dzielącą nas odległość, czując bicie serca pulsujące w całym ciele. Jednym, szybkim ruchem przyciągnąłem ją do siebie, zamykając szczelnie w uścisku ramion. Bliskość jej ciała wywołała w moim drżenie, lecz jednocześnie była tak pożądana, iż nie potrafiłem sobie tego odmówić. Jedną dłoń zanurzyłem w jej włosach, drugą powiodłem wzdłuż pleców. Nie miałem pojęcia, co na to Mia - liczyłem się z odrzuceniem. - To niby żadna słabość, ale czuję się taki... Wypalony - powiedziałem niemal szeptem, lecz nie miała problemu, by usłyszeć te słowa, wszak moje usta były niemal przy jej uchu. - Już nie wiem, co mam robić - dodałem jeszcze. Wiedziałem, że nie mówię jej nic konkretnego, że nie odsuwam rąbka tajemnicy nawet o milimetr, lecz nie mogłem zebrać ani słów, ani myśli. Dudniło mi w głowie, liczyła się tylko jej bliskość. A gdzieś tam w środku, bardzo głęboko, czułem się szczęśliwszy.
Jeju, przepraszam za jakość tego posta xDDD następny będzie lepszy!
Miałam wrażenie, że zaraz osunę się na warstwę białego puchu; rozpaczliwie czekałam na jakikolwiek gest z jego strony, jakiekolwiek słowo, licząc w duchu, że tym razem nie zostawi mnie z bezradną pustką w sercu. Cofnął się o krok, a ja musiałam mocno zacisnąć zęby, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Proszę, nie odwracaj się ode mnie. I kiedy gdzieś w głowie majaczyła już wizja nocy spędzonej na wylewaniu gorzkich łez, ramiona Caluma objęły mnie ciasno, przyciągając do siebie. Moje ciało zareagowało instynktownie, prędzej niż umysł – automatycznie odwzajemniłam ten pełen emocji gest, jedną ręką obejmując w pasie, drugą sięgając gdzieś wysoko, na kark. Fala ulgi uderzyła we mnie, powoli przywracając spokój mięśniom i nerwom; dopiero teraz tak naprawdę odkryłam, jak bardzo byłam spięta od momentu, gdy Calum wkroczył w moją przestrzeń w Alei. Przymknęłam powieki, gdy zanurzył dłoń w moich włosach. Nie potrafiłam w tym momencie opisać, jak bardzo tęskniłam za tym rodzajem bliskości. Brakowało mi go, brakowało mi mojego przyjaciela... I nawet jeśli to było tylko podyktowane chwilą, złudne pojednanie, chciałam dać sobie przyjemność cieszenia się tymi mijającymi sekundami. Chociaż przez moment wszystko zdawało się być na właściwym miejscu i pasować. Pozwoliłam sobie objąć szyję Deara i wtulić się bardziej w jego ciało, po drodze ocierając ukradkiem wierzchem dłoni łzę. Drżał, a ja w odpowiedzi pogłaskałam go lekko po karku, chcąc niewerbalnie przekazać, że jest okej, że może się rozluźnić, bo w życiu nie zamierzałam go odtrącić. Cichy szept tuż obok ucha wydarł ze mnie drobne westchnienie. - A kto z nas wie? – szepnęłam w odpowiedzi. Każdy miał jakieś marzenia, plany, cele… drogę, o której sądził, że jest dla niego właściwa. Ale czy w istocie była? Życie brutalnie weryfikowało wszystko. Rozliczało z każdej drobnej decyzji, rzucało kłody pod nogi i mieszało szyki. Byliśmy jak te drobne płatki śniegu, lawirujące na wietrze i zależne od jego łaski. - Wiesz, każdy jest zagubiony. Trochę mniej lub bardziej – uniosłam lekko głowę, by móc spojrzeć mu w oczy – Ojciec twierdzi, że kiedy wszystko się wali, warto wrócić do początku. Znaleźć podstawę i po prostu ułożyć na nowo. Nie zawsze jest łatwo, ale ostatecznie to wykonalne. Uśmiechnęłam się słabo, patrząc bezwiednie w jabłko Adama Caluma. Między moimi brwiami pojawiła się drobna zmarszczka, zwiastująca niepewność myśli, którą miałam się z nim podzielić. - Nie wiem, co zaszło i nie muszę wiedzieć. Ale jeśli zechcesz skorzystać z rady mojego ojca, wiedz, że… - zerknęłam nieśmiało w górę - …mogę być obok. Pomóc. Albo zwyczajnie być. Zamilkłam, nie chcąc na niego w żaden sposób naciskać. Nie czułam już potrzeby wypytywania o szczegóły i żądania jakichkolwiek wyjaśnień. Liczyłam, że pewnego dnia je otrzymam, a wtedy będzie to wyrazem jego woli, co za tym idzie – bardziej wartościowe w swoim przekazie. Nie musiał dzielić się ze mną konkretami swojego smutku, bym została przy nim dłużej. W zupełności wystarczyłby jedynie wyraźny znak, bądź słowo, że chce mnie w swoim życiu. Nie nalegałam.
Okazywanie uczuć zawsze było moją piętą Achillesową. Nie zaistniała w moim życiu osoba, która nauczyłaby mnie tej niezwykle skomplikowanej i trudnej sztuki - wręcz przeciwnie, do tej pory zdążyłem zakodować sobie, by faktyczne odczucia maskować i zachowywać dla siebie, co niejednokrotnie sprowadzało się do tego typu sytuacji. Ileż kłótni moich z Lottą wynikło w wyniku mojej niezdolności do wyrażenia słowami uczuć? A ile cierpienia musiałem sprowadzić na Mię z tego samego powodu? Ta świadomość ugodziła mnie dopiero teraz, w chwili gdy jej ciało znajdowało się tak blisko mojego, gdy puściły wszelkie hamulce i gdy nie dbałem już o to, co ktokolwiek pomyśli. Byłem smutny, załamany ciągłą serią niepowodzeń i potknięć w życiu. To, że stanęła na mojej drodze było jednocześnie przekleństwem, jak i zbawieniem. Burzenie murów, które tak pieczołowicie wokół siebie stawiałem, było bolesnym przeżyciem i fizycznie czułem się zdewastowany niewiele mniej niż psychicznie, lecz jej bliskość i świadomość, że mimo upływu czasu, mimo braku kontaktu i mojego zaangażowania w relację, Mia nadal przy mnie trwała. I trwała cały ten czas, tylko stojąc z boku, a ja, ślepiec, nie dostrzegałem tego. Staliśmy, spleceni w objęciach i jakoś nawet nie przeszkadzał mi zimny wiatr bijący w plecy, czy też mróz szczypiący w zarumienione policzki. Zmarszczyłem brwi, gdy usłyszałem jej słowa, czy też raczej słowa jej ojca o budowaniu od podstaw. Czy już tylko to mi pozostało? Nie ukrywałem przed sobą, że już przeszło mi to kiedyś przez myśl, lecz wtedy sądziłem jeszcze, że uda się wymyślić coś innego, że mój wybór był prawdziwym wyborem i nie ograniczał się wyłącznie do jednej opcji. Słysząc jednak tę niegdyś ulotną myśl w zwerbalizowanej formie, nie mogłem powstrzymać się od krótkiego parsknięcia. - Twój ojciec musi być bardzo mądrym człowiekiem - stwierdziłem bez krzty kpiny w głosie, unosząc delikatnie kąciki ust w uśmiechu. Spojrzałem w dół na czubek jej głowy, którą opierała na moim ramieniu. - Mia - zacząłem, po czym przełknąłem z trudem ślinę. - Ja... Chciałbym zacząć od nowa. Z Tobą - powiedziałem w końcu. - Przepraszam. Za wszystko.
Z natury zawsze byłam bardzo racjonalną osobą. Nie sprawiało mi żadnej trudności zdystansowanie się w stosunku do czegoś lub kogoś i spojrzenie na wszystko z bardziej obiektywnej perspektywy. Chłodna kalkulacja i ocena były moją opoką; pomocą w niełatwych sytuacjach konfliktów. Ale kiedy chodziło o Caluma… traciłam zdolność racjonalnego osądu. Łapałam się na tym, że próbowałam każde jego przykre wobec mnie zachowanie usprawiedliwiać na dziesiątki sposobów. Wiecznie szukałam jakiejś wymówki, tłumaczyłam go przed samą sobą, usilnie próbując zatrzymać wszelkie krzywdy pod kategorią "chwilowe" i "na pewno nie chciał". Jednak czas mijał, wszystko dłużyło się w swoich skutkach, a w odpowiedzi na moje podszyte nadzieją i emocjonalnym związaniem starania, otrzymywałam tylko kolejne ciosy. To wszystko siedziało we mnie mocno i sprawiało, że przeklinałam go w swoich myślach, długie godziny później zastanawiając się, czy chociaż jest teraz szczęśliwy. Łatwiej byłoby Cię nienawidzić. Jednak gdy teraz staliśmy tak w cichej alei, zamknięci w swoich objęciach, nie czułam nic poza olbrzymią ulgą i wzruszeniem. Jakby ktoś wziął gąbkę i wymazał wszystkie minione cierpienia jednym pociągnięciem… Prawdopodobnie on nigdy nie zrozumie, jak bardzo kocham naszą przyjaźń i jego. Prawdopodobnie nigdy mu tego nie powiem. - Miewa przebłyski – zażartowałam, uśmiechając się lekko – To pewnie dlatego, że sam w życiu popełnił sporo błędów. Twarz Deara rozjaśniła się nieco, gdy uśmiechnął się, a to tylko wzmogło mój własny uśmiech. - Takiego miło Cię oglądać – skomentowałam cichutko, wskazującym palcem lekko trącając go w nos. Zimne powietrze podrywało kosmyki moich włosów, omiatało twarz i próbowało wślizgnąć się pod niezbyt uważnie nałożony szalik. Nawet mi to nie przeszkadzało. Część mnie mogłaby tutaj stać do momentu, aż byśmy pomarli z głodu. No, może przesadziłam. Ton, jakim wypowiedział moje imię, sprawił, że spojrzałam uważnie w jego oczy, nieświadomie mrużąc własne. Sprawiał przez moment wrażenie, jakby walczył z samym sobą, by coś wreszcie wykrztusić. Ale kiedy już to zrobił… - Calum… Niechciane łzy znowu naszły mi do oczu, przysłaniając widok. Nie spodziewałam się. Tak bardzo nie spodziewałam się tych słów z jego ust! Znałam go na tyle, by wiedzieć, że nie przyszły mu z łatwością. Ba, cała ekspresja jego twarzy i mowa ciała to potwierdzały. Wiedząc to, tym bardziej czułam się poruszona. I oh, naprawdę powinnam popracować nad kontrolowaniem własnej twarzy, tak bardzo czytelnej, że aż strach co mogła teraz przekazywać. - … dziękuję. Naprawdę, to znaczy… to wiele dla mnie znaczy – odszepnęłam chaotycznie, choć szept był raczej niezamierzony, ale mój głos najwyraźniej popadł w taką samą wrażliwość, co szkliste oczy i właściwie całe moje oblicze. Merlinie. Zakryłam twarz w dłoniach, dając sobie kilka sekund oddechu, po czym ponownie go objęłam, mając nadzieję, że ten gest wyrazi więcej, niż jakiekolwiek słowa. - Tak właśnie zrobimy – rzekłam wreszcie, z policzkiem niemal przy jego policzku. To, że chciał mnie znowu w swoim życiu i powiedział mi to wprost, było czymś tak nieoczekiwanym i piekielnie ważnym, że serce kołatało mi w piersi. - Właściwie… nie jestem bez winy. Nigdy nie powinnam pozwolić Ci się tak odciąć. A-ale ja nie wiedziałam już, co robić… i czy chcesz… czy chcesz bym cokolwiek zrobiła, rozumiesz? Stałam z boku i trochę się poddałam... To było naprawdę okropne i - przerwałam, odsuwając się na tyle, by móc swobodnie na niego spojrzeć. Odetchnęłam głęboko. - Może nie wracajmy już do tego. Musisz wiedzieć, Calum, że nigdzie się nie wybieram. I cokolwiek by się nie działo… jestem. Dowód trzymasz w swoich ramionach – dodałam nieco żartobliwie. Ciepły uśmiech podniósł moje wargi, w końcu nadając mi wygląd szczęśliwej przyjaciółki w zastępstwie za płaczliwą kluchę. To całe spotkanie było tak w swojej istocie absurdalne, że zaczęłam bać się, że zaraz się obudzę i to jeszcze nad naszymi zdjęciami z dzieciństwa.
Patrząc z perspektywy czasu na moje czyny i to, co mówiłem w kierunku moich przyjaciół lub osób, których w myślach mogłem przyjaciółmi nazwać, wcale nie dziwiłem się, że tak mało ich przy mnie zostało. Pochłonięty swoimi własnymi planami i, najwyraźniej, idiotycznymi ideami, przestałem zwracać uwagę na bliskie mi osoby, czego efektem było ich stopniowe odsuwanie się ode mnie i zostawianie mnie samego. Samotność nie doskwierała mi na co dzień, nie towarzyszyła mi w każdej czynności, a o jej istnieniu zorientowałem się dopiero niedawno, gdy podczas trwania najgorszego dla mnie okresu w życiu, nie miałem się do kogo zwrócić. I naprawdę żałowałem, nie kłamię w tej kwestii. Odtrącenie pomocnych dłoni było najgorszą decyzją, jaką podjąłem chyba kiedykolwiek. Jak w tym wszystkim Mia była w stanie od ręki wybaczyć mi wszelkie przewinienia? Była dla mnie zbyt dobra. Pokręciłem głową, gdy mówiła o powstrzymywaniu mnie. To niebywałe, że ta dziewczyna jeszcze część winy, zupełnie niesłusznie, brała na swoje barki. - Zwariowałaś - skwitowałem niemal zupełnie poważnie. - Niczym nie zawiniłaś, to wyłącznie mój błąd. Nie zasługiwałaś na to, jaki byłem. A ja nie zasługuję na Ciebie teraz - dodałem, niekontrolowanie uwalniając z kącika oka pojedynczą, maleńką łzę, która potoczyła się po moim policzku. Szybkim ruchem starłem ją krawędzią rękawa, pesząc się. - To wiatr - rzuciłem, mimo iż oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo wierutne. Patrzyłem na nią, gdy stała tak blisko, w zasadzie wciąż opleciona moimi ramionami, i nie mogłem powstrzymać się od myśli, jak bardzo piękna była, gdy uśmiech rozjaśniał jej buzię. Ja sam wyłącznie widząc to uśmiechałem się od ucha do ucha. Byłem naprawdę szczęśliwy. - O, Merlinie - westchnąłem, nieco rozluźniając ręce i pozwalając jej wyswobodzić się z tego uścisku. - Tego się dziś nie spodziewałem. Chyba muszę sobie sporo przemyśleć. Zostajesz tu, czy wracamy razem? - zapytałem jeszcze. Robiło się późno, słońce chyliło się ku zachodowi i lada moment nie będzie już dobrego światła w alejce. Patrzyłem na nią, wyczekując odpowiedzi, a po mojej twarzy wciąż błąkał się uśmieszek zadowolenia. Szybko jednak postanowiliśmy ulotnić się z alei. Słońce zaszło już na tyle, że nie było sensu, by Mia próbowała robić zdjęcia, natomiast mi samemu było przeraźliwie zimno. Teleportowaliśmy się razem do Hogsmeade i tam nasze drogi ponownie się rozeszły.
Najbardziej magiczne miejsce w Dolinie Godryka wcale nie leżało w samym sercu rezerwatu Shercliffe’ów. Chociaż bogactwo fauny i mrok tamtejszych lasów stanowiły dla mnóstwa czarodziejów nie lada gratkę, magię można było spotkać dosłownie wszędzie. Magicznym był śnieg, prószący dziś leniwie i otulający okolicę cienką warstwą wilgotnego, miękkiego puchu. Magicznym były także drzewa, malowniczo uginające się pod ciężarem nawarstwiającego się zmarzniętego deszczu. Długie sople nie oszczędzały nawet zaczarowanych odpowiedników pospolitych roślin. Drzewo wiggen, jak zwykle grzecznie stojące w szeregu swych braci rosnących wzdłuż Alei Prawdy, nie wyróżniało się niczym szczególnym. Kora była równie oblodzona, a gałęzie nagie co u jej braci z lewej i prawej strony. Co kilka minut coś zawzięcie w nim chrobotało, ale kto zawracałby sobie tym głowę, nieprawdaż? Większość ludzi spieszyła do swych obowiązków, zapominając o poświęceniu chwili na docenienie piękna przyrody otaczającej nas zewsząd. Zielone stworki pomykające wśród śliskich pni zdawały cieszyć się z takiego obrotu spraw. Nie niepokojone przez nikogo, zdołały urosnąć w siłę zdolną do przegonienia nawet najwytrwalszego łowcy różdżkowego drewna. A jednak dzisiaj było tam jakoś tak nadnaturalnie spokojnie. Najwidoczniej nieśmiałkowa rodzina postanowiła dzisiaj wyruszyć gdzieś dalej, wykończywszy zapasy owadów, jakie zdołały zgromadzić w niewielkim otworze, znajdującym się pod jedną z grubszych gałęzi. Ktoś jednak musiał pozostać na warcie… lecz najwidoczniej akurat teraz miał przerwę. Listki unosiły się rytmicznie, szarpane powiewami chłodnego wiatru. Zmęczony rodzinnym pożegnaniem, Ktoś zapomniał najwidoczniej o schowaniu się w dziupli wraz z resztkami pokarmu. Rozłożywszy się z lubością na gałązce, zapadł w sen wystawiając się na widok przechodzących obok, a jednak nikt nie był nim nawet w najmniejszym stopniu zainteresowany. Może niedługo się to zmieni?
______________________
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Nie dziwił się, że czarodzieje z różnych zakątków ściągali do Doliny Godryka, by się w niej osiedlić; nie można było porównać tego miejsca do mieszkania w Londynie, gdzie gwar wielkomiejski nieustannie dobijał się do okien i gdzie trudno było przejść ulicą, by nie zostać zaatakowanym przez szyldy i sklepowe wystawy z nęcącymi wyprzedażami ("kup róg jednorożca, a szczurze jelita dostaniesz gratis!") Nawet Hogsmeade ze swoimi klimatycznymi kamienicami nie mogło równać się z tym dosyć prowincjonalnym miasteczkiem. Ezra jednak nie miał zazwyczaj czasu, aby zapoznawać się z topografią całej Doliny; rezerwat Shercliffe’ów był mu niemal całkowicie obcy, podobnie jak obszary zielone, które nie wpisywały się w codzienną trasę spacerową Chione. Ten dzień był wyjątkowo ładny i choć z nieba prószyły bialutkie drobinki, mróz nie szczypał po nosie, a buty nie walczyły o przyczepność z glebą skutą lodem. To był dzień, w którym warto było nadrobić odrobinę trasy i do domu wrócić okrężną drogą, ciągnącą się przez Aleję Prawdy. Ezra słyszał pogłoski, że nie było to miejsce, w które powinno się przyprowadzać każdego znajomego, a mając doświadczenie z wieloma miejscami magicznie wpływającymi na zachowanie lub zdradzającymi większe i mniejsze sekrety, zamierzał tego przeczucia wysłuchać. Teraz jednak był sam i nie wydawało się, by żywopłot miał w zamiarze skłonić swe gałązki. Z rękami wsuniętymi w kieszenie, wolno szedł ścieżką, wypełniając płuca chłodnym powietrzem i z ciekawością się rozglądając. Zimowy krajobraz potrafił zapierać dech w piersi, tym bardziej był więc Ezra zaintrygowany, jak wyjątkowe, jak magiczne potrafiło być to miejsce wiosną i latem, gdy każde drzewo, każdy krzak tętnił miniaturowym życiem i kiedy zielone listki szumiały zapraszająco ponad głowami spacerowiczów. Listki, których nie powinno być widać zimą... Clarke początkowo nawet nie zauważył tego drobnego odchylenia do sezonowo pojętej normalności, rejestrując ruch zaledwie okruchem świadomości. Potrzebował kilku kolejnych kroków, aby ta informacja wskoczyła na odpowiednie miejsce w jego umyśle. Cofnął się więc najciszej jak tylko potrafił i z rozczuleniem przyjrzał się Ktosiowi, którego sen zmorzył na jednej z gałązek. Clarke pochylił się, nie mając zbyt często szans do tak bliskiego spotkania z nieśmiałym stworzonkiem. Spokojna pozycja malucha dodawała mu pewności siebie - zupełnie nie pomyślał, że może zdradzić się krokami, że ciepły oddech może zmącić drzemkę, że po prostu może zostać potraktowany jak intruz. Bo w zasadzie, czy nim nie był? Ezra był jednak przekonany, że Ktoś powinien być stworzonkiem o wiele bardziej ciepłolubnym i takie wylegiwanie się przy niskiej temperaturze nie dla wszystkich osobników byłoby naturalne. Chciał się więc tylko upewnić, że wszystko z istotką w porządku; uniósł więc jedną z gałązek, by całkowicie odsłonić nieśmiałka przed światem. Z niej zaś posypały się drobinki śniegu, prawdopodobnie łagodnie prósząc również na Ktosia...
Ktoś zdawał się być niewzruszonym. Za nic miał sobie stukot kroków na ścieżce czy cichy szmer oddechu, przebijający się przez cichuteńki szum delikatnie prószącego śniegu. Drobne, zielone listki unosiły się wciąż w miarowym rytmie. Ktoś poruszył się nawet przez sen, rozkosznie zwijając się w nieśmiałkowej pozycji embrionalnej i pewnie spałby tak sobie, zupełnie nie niepokojony przez nikogo, gdyby nie „czapa” śniegu, jaka niespodziewanie zwaliła mu się pomiędzy gałązki. Zamiast spłoszyć się i przebudzić, nieśmiałek miał sporo problemów ze zorientowaniem się w sytuacji. Przez sekundę czy dwie pozwalał, aby zimne drobiny śniegu zasłoniły mu oczy. Otoczony tym zimnym kożuchem najpewniej walczył z zaskoczeniem i sennością. Potem powoli podniósł się do pozycji siedzącej i strąciwszy z siebie tę chłodną kołderkę nieco nieprzytomnym spojrzeniem rozejrzał się wokół. Dostrzegł Ezre, ale najwidoczniej wiadomości dotarły do niego z lekkim opóźnieniem, bowiem dźwignął się do pozycji stojącej, unosząc się z trudnością na patykowatych kończynach. Ponownie obrzuciwszy spojrzeniem otoczenie, nareszcie zamarł w bezruchu. Zapatrzył się na Krukona, a na twarzyczce nieśmiałka coraz wyraźniej było widać narastający stres, aż w końcu presja stała się zbyt silna. Szczęśliwie nie ślizgając się na oblodzonej gałązce wypruł przed siebie, aby wskoczyć wprost do dziupli, której miał pilnować. Mało brakowało, aby Clarke mógł dosłyszeć jak Ktoś potyka się o ostatnie zapasy ukryte w nieśmiałkowym domku. Na szczęście to jedno wyszło mu z cichą gracją. Niemniej, stworzonko najpewniej właśnie zamierzało zbudować swój pierwszy bunkier.
...Aleja Prawdy była chyba najbardziej enigmatycznym miejscem w Dolinie Godryka. Owiana nutką tajemniczości, wiążąca ze sobą mnóstwo legend i lokalnych opowieści. Éléonore nie była częstym bywalcem tego miejsca. Owszem, było urokliwe i na pewno wyjątkowo klimatyczne, jednak poprzez swoistą... specyficzność - na przechadzki wybierała raczej inne rejony. Zdecydowanie lepiej znała okoliczne lasy, parki, jeziora i boczne uliczki miasteczka. A jeśli już zdarzyło jej się wybrać na spacer po Alei, to nikt jej nie towarzyszył. Nie miała więc okazji ku sprawdzeniu, czy legendy są prawdziwe. Czy teraz właśnie miała się owa okazja przydarzyć? ...Pogoda nie dopisywała i tym razem. Było upiornie zimno, lodowato wręcz. O tej porze roku Aleja Prawdy wyglądała dość przygnębiająco. Brak zarośli, gołe gałęzie, szare niebo - nie kusiło to i nie zachęcało do długich rozmów i powolnych spacerów. Wiosną można było zakochać się w tym klimacie, a teraz, zimą... Cóż. Może jakoś dadzą radę i wytrzymają przy takiej pogodzie. ...Swansea przybyła na miejsce przed czasem. Nie miała daleko, przecież ostatnimi czasy przesiadywała non stop w rodzinnym domu. Ale nie tylko to było powodem - chciała zebrać myśli i uspokoić się, wyciszyć, jeszcze zanim Alexander się pojawi. Wolała zaczekać na niego chwilę, nawet na mrozie, niż ujrzeć go, jak czeka na nią. Właściwie nie miała pewności, czy przyjdzie. Może znów stchórzy? Co prawda sam wyszedł z inicjatywą nieprzypadkowego spotkania, ale... czy cokolwiek było pewne w jego przypadku? I dlaczego właściwie chciał się z nią zobaczyć? To najbardziej ją stresowało, ta niepewność. Jednak po rozmowie z Elaine - była odrobinę bardziej pewna siebie. I tego, że chce wyjaśnić to, co między nimi się zadziało. Chce wiedzieć, na czym stoi. ...Podsunęła pod sam nos ogromny szalik, którym była opatulona. Jesienny płaszcz nie grzał już wystarczająco, powinna była ubrać się w coś cieplejszego... Przystanęła przy jednej z ławek, jednak nie usiadła na niej. Stała, spoglądając to na chmury, to na uliczkę. ...Czekała.
....Targały nim olbrzymie wątpliwości. Nakazywały mu robić wszystko, byleby nie pojawić się w wyznaczonym miejscu, o wyznaczonym czasie. Zebrać się, odwrócić na pięcie i ruszyć w drugą stronę, zacisnąć zęby i pójść gdzieś indziej, odwołać to spotkanie i dać sobie z tym wszystkim spokój, ale jakoś nie mógł. Nie potrafił. Coś go przyciągało i bynajmniej nie była to groźba śmierci ze strony łabędzi, jeśli postąpi inaczej niż nakazywało absolutnie wszystko w tym momencie. Wtedy po prostu nasuszy więcej chleba i będzie miał ich kolokwialnie mówiąc – z głowy. Zresztą, i tak nie miał zamiaru popełniać więcej błędów, choć zdarzały się też myśli, aby raz a porządnie to zakończyć.
....Nie znał powodu wybrania przez nią tego miejsca, ale też nie zastanawiał się nad tym zbyt intensywnie. Co prawda Aleja Prawdy brzmiała bardzo tajemniczo i wymownie, ale zdawał się tym nie przejmować, zresztą jak wieloma innymi rzeczami. Poza tą jedną, najistotniejszą. Choć sam już nie wiedział czy faktycznie tak jest. Był kompletnie zagubiony.
....W punkt dziewiętnasta stanął u bram owej alei, zrzucając z głowy kaptur szarego płaszcza i ukrywając dłonie w głębokich kieszeniach. Nie musiał długo szukać wzrokiem jej osoby, w kierunku której zwrócił blade oblicze ocieplane jedynie przez pomarańczowe światło pobliskich latarni. Był bliski uniesienia kącików ust na widok jej wymarzniętej, ignorującej warunki pogodowe sylwetki, niemniej powstrzymał się pozostając przy swojej bezemocjonalnej mimice i czując narastający wewnątrz niepokój. Nie miał pojęcia co powiedzieć.
....Przeczesał palcami i tak już roztrzepane w kompletnym nieładzie włosy. Postąpił krok, drugi, a jego pantofle uklepywały skrzypiący śnieg. Delikatna mgiełka zamarzającej wilgoci jego oddechu wydobywała się w regularnym, spokojnym tempie, zupełnie jak jego chód. Nie sposób było go nie zauważyć, ale nie miał zamiaru się skradać.
....Zatrzymał się, zachowując odległość około trzech metrów i nie spuszczając z niej czujnego, alexowego spojrzenia. Nie chciał podchodzić bliżej.
....- Cześć. – rzucił To był ten moment, w którym zaczął rozważać czy to był dobry pomysł. Niezręczna cisza zdawała się dłużyć w nieskończoność, w istocie trwając zaledwie kilkanaście sekund.
....- Éléonore… – zaczął, zupełnie jakby dostał nagłego olśnienia, powstrzymując się jednak przy otwarciu ust do dalszych słów. – Nawet nie masz pojęcia jak ciężko mi teraz przychodzi powiedzenie czegokolwiek.
...Było tak ciemno i ponuro. Sytuację ratowały latarnie. Płynęło z nich światło o ciepłej barwie, wpadającej w pomarańcz. Niestety nie sprawiało ono, że w magiczny sposób temperatura otoczenia podnosiła się do jakiejś bardziej znośnej. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Swansea mogła przewidzieć to, że na zewnątrz piździ wieje chłodem. Ma nauczkę. ...Gdyby nie cienka warstwa śniegu, gdyby nie to charakterystyczne skrzypienie białego ustrojstwa, nie spostrzegłaby go tak szybko. Drgnęła lekko, mimowolnie, niczym na widok drapieżnego zwierzęcia. A przecież nie objawił się w postaci wilkołaka. Wzięła głęboki wdech, którego szybko pożałowała; lodowate powietrze w płucach to ostatnie, czego dzisiaj pragnęła. Odwróciła się lekko w jego kierunku. Zmieniła swoją pozycję o dosłownie kilka centymetrów. Wyprostowała się i wytężyła wzrok. Przy tym słabym oświetleniu nie była w stanie dostrzec szczegółów na jego twarzy, jednakże śnieg odbijający światło lamp potęgował bladość jego cery. A jego jasne oczy skrzyły się niemalże w ten sam sposób, co biała ścieżka w Alei Prawdy. ...Wyprostowała się i spojrzała nań pytającym wzrokiem, kiedy to zatrzymał się od niej w pewnej odległości. Bał się jej? Kto jak kto, ale to raczej ona powinna mieć pewne obawy. Nawet jeśli nie był Likantropem, to wciąż był niemalże dwumetrowym mężczyzną obeznanym w czarnej magii dużo lepiej niż przeciętna dwudziestokilkuletnia czarownica. No i bezróżdżkowość, nie zapominajmy o tym. Zacisnęła usta w wąską linię i obdarzyła go wyniosłą postawą. Wyglądałoby to zapewne dużo bardziej imponująco, gdyby nie kuliła się z zimna. ...Nie odpowiedziała na przywitanie. Nie odpowiedziała też na jego dalszą wypowiedź. Nie tak od razu. Nawet nie pod wpływem dźwięku swojego imienia, wypowiedzianego z tak perfekcyjnym francuskim akcentem. Chyba już kiedyś się nad tym rozpływała... Odczekała chwilę, pozwalając niezręcznej ciszy na rozgoszczenie się pomiędzy nimi. Skupiła się na powstrzymaniu dreszczy. Spowodowane były mrozem, oczywiście. Żaden stres. Żaden. - Możemy porozmawiać o pogodzie. Ale nie mam nic więcej do powiedzenia na jej temat, prócz tego, że jest kurewsko zimno. - odezwała się po chwili, zaczynając swą wypowiedź od słów przesyconych sarkazmem. Nadal lekko dygotała, trzymając ramiona skrzyżowane na piersi. - Możesz też rzucić, że ładnie wyglądam, ale byłoby to zwykłe kłamstwo, bo cóż możesz dojrzeć z takiej odległości przy takiej ciemnicy. Poza tym mam pewnie czerwone poliki, a z nosa lecą mi smarki. - ironizowała dalej, nie cedząc przesadnie słów. Sama się sobie dziwiła, że zdobyła się na taki słowotok. Nagle wszystkie nagromadzone emocje, cała frustracja zebrana w niej, odpuszczały. Ulatniały się wraz z jej bezpośrednim monologiem. - A możesz... możesz też wytłumaczyć mi... - głos łamał się jej, a z ust wydostawała się marznąca na powietrzu para. - Dlaczego właściwie chciałeś się spotkać? - dopiero w tym momencie poczuła, że ma przyspieszony oddech, a serce wali jej jak oszalałe. Przeklinała siebie, że pokusiła się o tę przemowę. ...Przeklinała też się za to, że wybrała to miejsce na spotkanie w grudniowy wieczór. Na co liczyła? Na anomalie pogodowe i upały w środku zimy?
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Uczucie niepokoju targało jego żołądkiem niczym workiem ziemniaków zrzuconym z któregoś, aczkolwiek wysokiego piętra. Stojąc tak, w pewnej odległości, przyglądał się jej z należytą uwagą i olbrzymią dozą niepewności, jednakże nie dawał tego po sobie zwyczajowo poznać, bo kimże by był, gdyby wszystko okazywał jak na tacy. Szpikulec wbijany w jego wnętrzności pogłębił swoje położenie, kiedy nie odpowiedziała mu w żaden sposób na przywitanie, nie mówiąc już o dalszej części konwersacji. Miał ochotę przełknąć ślinę, powiedzieć coś, wytłumaczyć się, ale coś głęboko nie pozwalało mu na wydostanie się jakichkolwiek dalszych słów bez cichego (a może i głośnego) przyzwolenia z jej strony.
.... I w końcu się odezwała.
....Nie spuszczał wzroku z jej osoby, wytrwale patrząc w jej niebieskie, a może nieco lazurowe oczy, przekrzywiając delikatnie, mimochodem głowę na bok, co nie było jego zamiarem, a przychodziło mu tak naturalnie jakby był zwierzęciem. Był bliski wzdrygnięcia się na jej sarkazm, a mimo to pozostawał niewzruszonym, bezuczuciowym posągiem, patrzącym na nią z pewnej odległości i zachodzącym warstwą spadającego śniegu. Zimną karykaturą człowieka.
....Nie odzywał się, dając skończyć jej wypowiedź i czekając na kolejne, przychodzące z delikatnym opóźnieniem. Sarkazm i ironia wylewały się z niej kaskadami, zalewając całą aleję i docierając do niego z podwojoną siłą. Nie zaprzeczał niczemu, wiedział jak mocno zawinił i wiedział jak bardzo ma do niego żal za to, że wtedy spanikował i ją zostawił. Starał się nie uśmiechać, mimo że uwaga o przemarznięciu na kość i wszelkich konsekwencjach w postach smarków była nawet zabawna.
....Jedynie na moment skupił wzrok na czymś innym niż jej osoba. Jasnoniebieskie oczy spojrzały na ziemię rozciągającą się wokół niego i pokrytą już sporą warstwą śniegu i chłodu. Wyciągnął rękę w tamtym kierunku i choć przez chwilę nie działo się kompletnie nic, tak wkrótce biały puch zaczął topnieć jak za niewidzialną komendą, a powietrze wokół gęstniało i robiło się coraz cieplejsze. Wypuścił z siebie kilka dodatkowych zaklęć mając nadzieję, że utrzymają się bez jego ingerencji wystarczająco długo, aby nie trzęsła się z zimna i mogli w spokoju porozmawiać.
....- Chciałem Cię zobaczyć. – rzucił z nagła, powracając świdrującym wzrokiem na jej osobę. Przyglądał się jej może nieco spod byka, z drugiej strony wydzielając odrobinę sympatii w tym spojrzeniu. – I przeprosić. – dodał nagle, z dużą dozą niepewności, może krótką, acz wyczuwalną pauzą i olbrzymim niepokojem skrzętnie ukrywanym wewnątrz.
....Zbliżył się kilka kroków, tym samym wchodząc w światła latarni. Blady jak ściana i nieco zmarnowany, raczej nie z powodu zimna, stanął dużo bliżej, skracając poprzedni dystans o połowę. Ukrył dłonie w kieszeniach, z lekko uniesionymi brwiami przyglądając się jej z uwagą.
....- Wtedy… – zwyczajowo zacisnął zęby, szurając ich górną linią o dolną. – Nie wiem co się stało, ale nie powinno. To było skrajnie niegrzeczne z mojej strony i nieodpowiedzialnie głupie. Wybacz mi. – ale nie żałuję. – dodał w myślach, nie mając zamiaru powiedzieć tego wprost, skoro byli na etapie przepraszania. Sam nie wiedział czy mówił o pocałunku… czy o ucieczce, ale powinna zintepretować to na swój sposób, bo jego mętlik w głowie nie pozwalał mu na szersze rozpatrzenie sprawy. Patrzył na nią wyczekująco, a na usta cisnęło mu się – może nieco zbyt bezpośrednie w tym momencie – pytanie, którego w ostateczności nie zadał. Chyba wypadałoby się wstrzymać. Przynajmniej do momentu, w którym powietrza nie będzie można ciąć mieczem.
...Podmuchy wiatru mierzwiły jej jasne włosy i przyprawiały o gęsią skórkę. Gdy do uszu dochodziły te przerażające gwizdy i świsty - Aleja Prawdy zdawała się raczej upiornym miejscem, aniżeli urokliwym, romantycznym. Dzięki Merlinowi: latarnie nadal świeciły ciepłym światłem i nie gasły, jak w horrorze drugoklasowym. Wtedy brakowałoby tylko tego wilkołaka, który z rykiem rzuciłby się na biedną Swansea. Za dużo thrillerów w ostatnich dniach, za dużo... ...Nie wiedziała, czy jego kamienna postawa bardziej ją rozjusza, czy pozbawia sił. Na pewno odczuwała pewną dozę irytacji, bo sama dygotała z emocji i z zimna, a on stał sobie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, w dodatku tak lekko ubrany! Czy nie czuł tego przeraźliwego mrozu? Kolejna super moc? Ile jeszcze?! Miała ochotę schylić się i nabrać w dłonie śniegu, a następnie skleić z niego śnieżkę i rzucić w stronę Voralberga. W imię zasady, że łabędzie są agresywne. Nie zrobiła tego jednak, właściwie nic nie zrobiła, tylko stała tak, jak na początku. Siląc się na wyniosłą postawę. Z uporem zaciskała szczękę, by nie pozwolić swoim zębom na szczękanie. Mózg jej chyba zamarzł na amen, bo nie pomyślała nawet przez sekundę o tym, by wspomóc się przy użyciu różdżki. ...A on pomyślał. Uniosła brwi w niemym zdumieniu i obserwowała jego poczynania. Miała ochotę się mu sprzeciwić, kazać przestać i wygarnąć mu, że świetnie sobie sama radzi i nie musi non stop pomagać jej swoimi zaklęciami. Nie zrobiła tego jednak, bo... z wolna ogarniało ją przyjemne ciepło, a pragnienie ogrzania się było silniejsze niż jej łabędzia duma. Zastanawiał ją fakt, czy robi to z dobrego serca i jakichś altruistycznych pobudek, czy raczej po to, by pokazać, jaki to z niego mistrz zaklęć, a ona sama to zginie marnie. Chciał jej pomóc czy zaimponować? Gryzła się z myślami, ale przynajmniej nie dygotała już. I mogła skupić się na prawidłowej mowie ciała. ...Pozwoliła mu dokończyć wypowiedź i nie wtrącała się ze swoimi przytykami, choć bardzo korciło. Szczególnie, gdy znów wypalił z przeprosinami. Przepraszał ją kilkukrotnie w Altanie. Nie oczekiwała tego. Liczyła raczej na wyjaśnienia... - Co masz na myśli? Pocałunek, czy to, co stało się... potem? A może samo nasze spotkanie? Lub pierwszy taniec w Felixie? - wiele wysiłku psychicznego kosztowało ją to pytanie. Krążyło w jej głowie od dawna, a dzisiaj wydostało się na zewnątrz, wraz z falą frustracji i rozgoryczenia. ...Przypatrywała się mu czujnie, gdy zmniejszał dystans. Jej ciało spięło się, gotowe do szybkiej reakcji, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Gdy złotawe światło lamp oświetliło jego postać, aż się wzdrygnęła. Był taki blady... Jej myśli zaczęły szaleć, a ona sama starała się przypomnieć, kiedy ostatnio była pełnia księżyca. Dlaczego głupie plotki stają się takie realistyczne w tego typu momentach? Choć instynkt samozachowawczy podpowiadał jej jedno, to Éléonore zrobiła najbardziej nielogiczną rzecz, jaką tylko dało się uczynić w danym momencie: postąpiła kilka kroków do przodu, w stronę Voralberga. ...Stanęła tuż przed nim, na odległość mniej więcej różdżki, z buntowniczym spojrzeniem i płomieniami w niebieskich oczach. Patrzyła prosto w jego twarz, oczekując odpowiedzi. Aleja Prawdy, magiczne miejsce. Może dzięki temu dowie się, co tak naprawdę kryje się za tą maską ponuraka, za posągową twarzą profesora z Hogwartu.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Gdyby przedstawiła na głos swoje przemyślenia odnośnie używania przez niego zaklęć, to z pewnością roześmiałby się w głos, z pełnym politowania wyrazem twarzy, całkowicie grzecznie tłumacząc jej w jak olbrzymim była błędzie. Co prawda jego pobudki być może nie były świadomie czysto altruistyczne, ale gdzieś z kolei podświadomie czuł, że musi to zrobić, aby zapewnić jej bezpieczeństwo nawet jeśli chodziło o tak trywialną rzecz jak kiepska, mroźna pogoda. Na pewno nie była to jednak żadna prezentacja siły, bo nie była dla niego wrogiem i nawet jeśli w jakiś sposób, niegroźnie zaatakowałaby go to nie zrobiłby jej krzywdy. W takiej, a nie innej sytuacji byłby w stanie to zrozumieć. Nie była jednak nawet blisko pomyślenia tego, jak niebezpiecznym człowiekiem mógł się stać w niektórych sytuacjach i jedynie proszenie losu o takie, a nie inne okoliczności mogło pozwolić na to, by ukrywał to jak najdłużej. Najlepiej do końca, chyba, że miałby jej bronić.
....Zwilżył językiem dolną wargę, zacinając ją nieco zębami, aczkolwiek jeśli chodziło o spojrzenie to wciąż wytrwale się w nią wpatrując. Starał się powstrzymać od swojego nawyku zaciskania, nie mówiąc już o szuraniu, zębów, bo wkrótce wyjdzie na to, że straci je wszystkie. Wziął głęboki wdech słysząc kolejne pytania wylatujące z jej ust niczym z mugolskiego karabinu maszynowego i zwrócił na chwilę wzrok do góry, pozwalając karkowi wygiąć się bezwładnie do tyłu. Trwał tak kilka sekund, aby z nagła znów na nią spojrzeć i czuł narastającą wewnątrz jego ciała panikę, podobną do tej, która napadła go w altanie. Nie był dobry w mówieniu o takich rzeczach, nie potrafił się wtedy wysłowić.
.... - Mówię o tym… – zaczął, wypełniając płuca świeżym powietrzem. – O tym pierwszym. – dodał, wypuszczając je ze świstem, zupełnie jakby powiedział właśnie najgorszą rzecz świata. Choć nie żałował, to w istocie wstydził się tego pocałunku, bo nie było to coś, co planował, nie było to coś co powinien zrobić bez jej zgody i nie było to coś, co było zgodne z jego osobowością. A mimo wszystko jednak zdecydował się instynktownie i spontanicznie to zrobić.
....Patrzył, jak dziewczyna zmniejsza dystans pomiędzy nimi i choć niewielki aniołek na jego ramieniu wrzeszczał wniebogłosy aby odwrócił się na pięcie i uciekł, to jednak tego nie zrobił. Wytrwale przyglądał się jej w tej ich bitwie na spojrzenia i choć jej wyraz twarzy wołał o delikatne uśmiechnięcie się w odpowiedzi, tak powaga sytuacji w zupełności powstrzymała go przed jakąkolwiek mimiczną zmianą.
....- Nie jestem dobry w wyrażaniu czegokolwiek i jak widać przychodzi mi to z trudem. – rzucił z nagła, wyciągając dłoń w kierunku jej twarzy i delikatnie poprawiając kosmyk jej włosów opadający w tym ferworze złości na twarz. Był wyjątkowo spokojny, czuł wewnątrz, że wszystko się w nim uspokaja, choć być może była to jedynie cisza przed burzą.
....- Nie mówiąc już o relacjach międzyludzkich. – dodał, wzdychając lekko. Cofnął rękę i włożył ją z powrotem do kieszeni cienkiego, szarego płaszcza, a usta splótł w cienką linię. – A teraz dzieje się coś dziwnego i nie jestem w stanie tego sobie wyjaśnić i zrozumieć. – wyminął ją i usiadł obok, na ławce, pochylony i w lekkim rozkroku, splatając dłonie i wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była spora warstwa białego puchu. Zaczął zastanawiać się czy w ogóle dobrym pomysłem było przychodzenie tu i spotkanie się z nią. Do tej pory nie wiedział, dlaczego to zrobił i pewnie już się nie dowie. W końcu przedstawienie musi trwać, a skoro powiedziało się a, to trzeba skończyć alfabet.