Biopark Valencia to małe, dwudziestopięciohektarowe zoo, które na tle innych wyróżnia się imponującą kolekcją afrykańskich zwierząt, a do tego owe zwierzęta mogą poruszać się swobodnie. Brak tu jakichkolwiek klatek, a granice między zwierzętami a ludźmi są praktycznie niewidoczne i odwiedzający mają wrażenie bliskości i niebezpieczeństwa ze strony zwierząt. Zwiedzających od zwierząt oddzielono rzekami, stawami, strumieniami i skałami. Tutaj, w odróżnieniu do innych ogrodów zoologicznych, te gatunki, które na wolności zamieszkują ten sam obszar, również w bioparcu umieszczane są razem na wydzielonej przestrzeni. Niektóre zwierzęta wychodzą poza własne terytorium i przechadzają się wśród turystów.
Jak zwykle udała się do Hogmeade, żeby stamtąd bez przeszkód teleportować się dalej. Wybrała tę samą drogę co zawsze, nie zmieniła w swoim rytuale absolutnie nic, a jednak coś poszło nie tak i gdy tylko skupiła się na celu podróży i już czuła, jak odrywa się od tego miejsca i znika, zdała sobie sprawę, że ma niechcianego towarzysza. Spanikowała na początku, nie rozumiejąc do końca, jak to się stało i jak z tej sytuacji wybrnąć. Próbowała strząsnąć @William O'Connor, ale zabrakło jej siły i sprytu. Głównie jednak chodziło chyba o koncentrację. Wiedziała, że jeżeli przestanie myśleć o celu, wylecą w przypadkowym miejscu albo się rozszczepią. Żadna wersja nie wydawała się korzystna dla żadnego z nich. Nawet jeśli byli czarodziejami (a w Hogsmeade nie podejrzewała spotkać nikogo innego). Gorączkowo myślała nad jakimś miejscem, w którym mogłaby zostawić tę przylepę. Nie mogła zabrać go do celu – nie wiadomo, czy chłopak nie stanowił jakiegoś zagrożenia – ale też nie potrafiła przywołać w pamięci obrazu jakiejś ustronnej przestrzeni. Kiedy wyczuła, że jej skupienie odchodzi w niepamięć, automatycznie przywołała obraz Bioparcu Valencia, w którym uwielbiała spędzać wolne, letnie popołudnia. Niestety tym, co najlepiej pamiętała, były wydzielone obszary dla zwierząt, dlatego ona i obcy chłopak pojawili się nagle przy skałach na jednym z wybiegów, uderzając o kamień plecami. Candy natychmiast wyrwała rękę z uścisku chłopaka (jego też chyba na chwilę ogłuszyło nie najlepsze lądowanie) i spojrzała na niego z wyrzutem. Przypałętał się i jeszcze musiał się jej uczepić. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. Odsunęła się i nim chłopak zdążył zareagować, teleportowała się dalej, tym razem w docelowe miejsce. Zostawiła Williama na środku terenu zwierząt afrykańskich. Nie przemyślała tego dokładnie, więc jedynie od szczęścia zależało, czy jakikolwiek mugol cokolwiek zauważył albo dopiero zwróci uwagę na czarodzieja.
Ten dzień zdecydowanie nie był najlepszy dla Williama. W jednej chwili idzie sobie spokojnie ulicą w Hogsmeade, w drugiej jakaś histeryczka praktycznie go taranuje. Złapał ją za nadgarstek żeby mu przypadkiem nie uciekła, zanim zdąży ją poinformować jak bardzo niekulturalne jest jej zachowanie, kiedy nagle...zaczęła się teleportować, a on razem z nią. O nie, nie, nie, tego nie było w planach. Miał ochotę się puścić (nie zrozumcie go źle) ale uznał że to może być kiepski pomysł, z prostego powodu - sam nie potrafił się jeszcze teleportować, nie chciał więc wiedzieć jakie mogą wyjść komplikacje z teleportacją łączną. Wolałby się nie rozszczepić, szczególnie gdyby się okazało że jego nerka z wątrobą zostaną w Hogsmeade, jego górna połowa ciała powędruje tam gdzie lecieli (gdziekolwiek lecieli) zaś jego dolna część ciała, z jego wspaniałym boa dławicielem do kolekcji, wylądują gdzieś...bo ja wiem, w Norwegii? Nie, Norwegia nie była dobrym miejscem dla dołu Wiliama, zdecydowanie wolałby żeby jego krocze nie było wystawione na takie temperatury. Więc trzymał ją, trzymał ją mocno. Nagle wylądowali - tak to można nazwać? To na pewno nie było zbyt przyjemne i dość brutalne. Ręka ześlizgnęła się z nadgarstka dziewczyny i powędrowała na jej magiczny kijaszek - nie żeby to było specjalnie, po prostu mu się zsunęło. Nagle panienka mu się wyrwała, zostawiając mu w dłoni swoją różdżkę i zniknęła. Will nie wiedział co go bardziej zastanawia - gdzie podziała się dziewczyna, gdzie się właściwie znajduje, jakim cudem udało jej się teleportować bez swojej różdżki czy to czy zamierza ona tu po nią wrócić. Tak czy siak, był w pięknej sytuacji - nie miał pomysłu co ze sobą zrobić, gdzie jest, jak wrócić do domu i nie potrafił się teleportować. Na domiar złego, dookoła był nadmiar niezbyt przyjaznych zwierząt, które zaczynały łakomie przyglądać się O'Connorowi. Być może i nie wolno mu było używać jeszcze czarów poza szkoła, ale po głębszym namyśle - definitywnie wolałby nie musieć walczyć z nimi na pięści, więc wyciągnął swoją różdżkę. Teraz miał dwie. To pewnie mu pomoże. Prawdopodobnie. Nawet jeśli nie uda mu się w pełni obronić przed tym zwierzyńcem, to przynajmniej Ministerstwo Magii znajdzie go po Namiarze, a potem się jakoś chłopak wytłumaczy.
Teleportowała się? Nie za bardzo. Celu nie widziała w ogóle, jedynie mętny obraz majaczył jej przed oczami, a ona jakby nie obracała się za bardzo. Na chwilę faktycznie zniknęła z miejsca, ale nie mogła skupić dostatecznie dużo mocy, aby zmienić miejsce i nie zostawić tutaj części siebie. Nadal pamiętała, z jakim politowaniem patrzył na nią egzaminator i jak machał ręką na odchodne. Chociaż to ostatnie może sobie wyobraziła. Minęło już kilka lat, ale on wciąż nie była pewna swoich umiejętności mimo tego, że jeszcze się nie rozszczepiła. Nie mogła w tej chwili zrobić nic innego, jak wrócić do bioparku i porozmawiać sobie z tą przylepą, która – jak się Candy po chwili zorientowała – zabrała jej różdżkę. Jeśli tylko coś jej się stanie… zamorduje gołymi rękoma. W ogóle po co temu człowiekowi jej różdżka? Nie miał własnej? Mógł się przecież bez przeszkód teleportować, ale nie, po co, lepiej zrobić jej na złość. Zacisnęła pięści, skupiając się na lekkim bólu powodowanym wbijaniem się paznokci w skórę. Wróciła w miejsce pod skałą – była osłonięta przed słońcem, ale niekoniecznie przed ewentualnymi gapiami, dlatego musiała załatwić sprawę szybko. Przyszło jej do głowy, żeby zabrać chłopaka w ustronne miejsce, ale wciąż nie miała różdżki, a poza tym nie potrafiła teleportacji łącznej. Nadal nie rozumiała, jakim cudem zabrała ze sobą drugiego czarodzieja, nawet przypadkowo. Nie sądziła, że to takie… proste? Może powinna spróbować jeszcze raz zdać egzamin. Tym razem pójść o krok do przodu. – Dame el varia! – rzuciła trochę za głośno zaraz po tym, jak poczuła grunt pod nogami. Patrzyła groźnie na chłopaka i samym spojrzeniem dawała do zrozumienia, o co jej chodzi. Nie będzie zachowywać się jak dziecko i bić się o własność. Powiedziała, raz, a dobitnie, do czego pije, a że po hiszpańsku… wcale tego nie zauważyła. – Aqui estan muggles – ostrzegła. Tyle razy odwiedzała ten park, że dobrze wiedział, że zwierzęta patrzą raczej ciekawsko lub z przestrachem niźli z chęcią mordu. Karmili je tu dość dobrze.
Nagle William znów mógł być zaszczycony jej obecnością - to życie zmienia się tak szybko, że sam nie wiedział jak to właściwie się dzieje że jeszcze się w tym nie pogubił. Spojrzał na zegarek, który niebezpiecznie zbliżał się do "time for tea". Definitywnie, będzie musiał jak najszybciej załatwić dziwne sprawy które się tu dzieją i udać się gdzieś gdzie można spożyć jego nektar bogów, bowiem w przeciwnym wypadku będzie raczej niezadowolony. Jednakże nagle stało się coś dziwnego - dziewczyna zaczęła do niego mówić w języku...prawdopodobnie hiszpańskim. O'Connor orientował się na tyle, że był w stanie rozpoznać po jakiemu do niego mówią, ale nie zmieniało to faktu że jedynym językiem który opanował w stopniu biegłym był angielski - w pozostałych nie potrafił się komunikować, a zaledwie ich liznął. Był w stanie zrozumieć tylko "muggles", a to raczej nie dawało mu pełnego obrazu tego co właściwie próbuje mu przekazać ta panienka, dlatego też uznał że warto ją o tym poinformować. - Wybacz, nie rozmawiam po upośledzonemu* - odparł jej płynnym angielskim, dając do zrozumienia że jeśli chce się z nim porozumieć to niech rozmawia jak to mówią "po ludzku". Nie chciało mu się dyskutować na jej zasadach, szczególnie że to ona czegoś od niego chciała. Był praktycznie pewien, że ma najróżniejsze pragnienia ukierunkowane w jego stronę. Na przykład - na pewno chętnie by odzyskała swoją różdżkę. Jednakże, wyglądało to póki co tak, że to on miał dwie, ona żadnej więc miał świadomość że jest na wygranej pozycji. Schował więc obie za pazuchę, orientując się że zwierzęta raczej nie zamierzają go zeżreć, a przynajmniej nie w tej chwili. Jeśli będą chciały, to sobie jakoś na szybko poradzi - co prawda dziewczyna byłaby wówczas w gorszej sytuacji, ale mu to jakoś nie wadziło - mogła nie krzyczeć na niego i to jeszcze tak że nie zrozumiał ani słowa.
*W angielskim jest to fraza "Sorry i dont speak retardish" ale nie wiem jak to lepiej przetłumaczyć
Dostrzegła to niezrozumienie w oczach chłopaka i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że w całym tym zamieszaniu zapomniała, że chłopak prawdopodobnie (jakie prawdopodobnie: na pewno) na co dzień posługuje się angielskim, a ona postanowiła przemówić do niego w swoim ojczystym języku. Szła jej to o wiele sprawniej, bo nie musiała myśleć nad każdym słowem. Nie zacinała się też wtedy, gdy brakowało jej hasła do wybranej definicji. Po hiszpańsku mówiła też szybko – kilka słów wydawało się jednym, długim wyrazem i ciężko było cokolwiek zrozumieć, jeśli spotykało się Hiszpana po raz pierwszy. Zrozumiała swój błąd i od razu się zreflektowała. – Różdżka – powiedziała powoli. – Oddaj mi moją różdżkę – uzupełniła. Teraz, gdy zauważyła, że chłopak nie potrafi się teleportować (raczej żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie chciałby zostać na środku wybiegu dla drapieżników), poczuła się jeszcze pewniej. Czarodziej nie wydawał się na tyle głupi, żeby rzucać zaklęcia na oczach mugoli, a do tego Candy miała niejasne przeczucie, że mimo przerośniętego wzrostu chłopak wciąż jest uczniem. To tłumaczyłoby, czemu nie umie teleportacji. Krukonka od razu się uspokoiła – nastolatek nie sprawi jej żadnych problemów. Jako że czuła się odpowiedzialna za chłopaka, rozejrzała się, czy na pewno nikt się na nich nie gapi. Jasne, tutaj zwierzęta często chodziły tymi samymi drogami co ludzie, a przebywanie na środku jakiegoś safari nie wydawało się miejscem odpowiednim dla ludzi. Zignorowała wypowiedź o jej języku. Jak się nie zna, to się krytykuje. Sama nie była lepsza.
- O widzisz. Czyli jednak można, prawda? - rzucił złośliwym tonem William, słysząc że dziewczyna w końcu zaczęła mówić w języku który był w stanie zrozumieć. Sam w sumie nie wiedział dlaczego jest taki niesympatyczny - prawdopodobnie bardzo przysłużył się do tego fakt, że zbliżała się pora na herbatę a on nie miał jej pod ręką, ba, co więcej - był w jakimś dziwnym miejscu, którego nigdy na oczy nie widział, z dziewczyną której nie kojarzył i ogólnie najchętniej to by wrócił tam gdzie powinien być w tej chwili. Niestety, najwyraźniej nie będzie mu to dane bo...bo tak. Był człowiekiem paradoksem - tłumaczenie dlaczego podejmie taką a nie inną decyzję mijało się z celem, on po prostu czasem tak miał że robił coś głupiego tylko dlatego żeby to zrobić i sam nie wiedział czemu. - A na co Ci różdżka? Zamierzasz jeszcze kogoś stratować i porwać go na jakieś zadupie? Nie zrozum mnie źle, bardzo doceniam oryginalne hobby, ale nie wiem czy pozwolenie Ci na piastowanie takiego hobby będzie zbyt dobre dla wszechświata. - powiedział, marszcząc brwi. Doprawdy, dziewczyna taka ładna, a tak okrutne usposobienie - żeby porywać niewinnych ludzi, ba, ludzi którzy musieli napić się herbaty. I jeszcze miała czelność rozkazywać! Nieładnie, po prostu nieładnie, tak się nie powinno robić. "Gdzie uprzejmość, gdzie kultura?" - pomyślał O'Connor - "Co się dzieje z tym światem?" - Do miłosierdzia nie można przymusić - zacytował, mając nadzieję że to będzie wystarczająco jasny znak że jeśli ktoś coś od niego chce, to powinien uprzejmie poprosić a nie nakazywać. To się nie godziło.
Spojrzała na chłopaka z irytacją. Dzieciak, na straconej pozycji, a zachowuje się, jakby miał jakąkolwiek przewagę. Gdyby nie to, że nie chciała stracić różdżki (nie potrafiła nazwać tego dziwnego przywiązania do magicznego artefaktu każdego czarodzieja), zostawiłaby Anglika na pastwę Hiszpanów, którzy rozmawiają tak niezrozumiałym językiem, i dzikich zwierząt, które tym bardziej nie dogadałyby się z człowiekiem. – Wolisz tu zostać? Żeby dostać się do Anglii, musisz przepłynąć morze. Albo polecieć samolotem, ale w tej chwili na żadne wyjście cię nie stać – podsumowała złośliwie. Dużo ryzykowała takim zachowaniem, przecież do stracenia miała cenną rzecz, przedłużenie ramienia, ale miała wrażenie, że chłopak prędzej sam skapituluje, niż zrobi coś, czego oboje będą żałowali. Wydawał się rozsądny, chociaż arogancki i pyszny, a tym samym odpychający. Ciekawe jednak, kto pierwszy będzie miał dość sytuacji, w jakiej się znaleźli. – Wybacz, że jakiś dzieciak postanowił się do mnie przyczepić, aby wyrwać się z Anglii. Nie planowałam zabierać ze sobą towarzystwa. – Zgrabnie zapomniała dodać, że właściwie to nie powinna nikogo dodatkowo teleportować. Wtedy z pewnością chłopak wszcząłby większą aferę, a także mógłby donieść na nielegalną teleportacje. Gdy teraz o nim myślała, stawał się ogromnym kłopotem. – Gdybyś łaskawie oddał mi różdżkę, już dawno byłbyś z powrotem w Hogsmeade – zauważyła. – Nie jestem pewna, czy dobrze pojmujesz sytuację. Kto w tej chwili więcej traci? Uważasz, że ja? Tonto – dodała, aby dobitnie podkreślić, co zdecydowanie ułatwia jej wykaraskanie się stąd. – Gdybyś chociaż wiedział, gdzie jesteś… Albo gdyby ktoś potrafił ci na to pytanie odpowiedzieć… Ciągnęła tę rozmowę, i ciągnęła, a tak naprawdę zależało jej jedynie na różdżce, aby mogła zabrać stąd tego chłopaka i przestać się obawiać, że ktoś ich przyłapie. Nawet nie mogła rzucić na nich zaklęcia kamuflującego! Deprymujące.
Williamowi nie spodobał się jej ton. Ogólnie nie był jakoś chętny do kontaktów z ludźmi, jednakże ta specyficzna jednostka go zaczynała naprawdę irytować. Była wobec niego arogancka i mocno protekcjonalna, a to odpalało w nim odruch sprzeczania się. Jeśli była jakakolwiek szansa że załatwią coś po dobroci, to właśnie odchodziła w siną dal, w końcu chyba nikt nie lubił gdy ktoś próbował wycierać nim podłogę. - Nie wiem jak jest w Twoim świecie, ale w tym realnym mieszkają ludzie zaradni, którzy niekoniecznie potrzebują pomoc od niesympatycznej damy z krzywiczką - burknął. "Nie stać Cie". Skąd ona niby mogła to wiedzieć? Pff, nawet w mugolskim świecie dałby sobie radę całkiem nieźle, w końcu czego by nie mówić z wychowania był mugolem - przecież wychowywał się w mugolskim burdelu, musiał być nauczony sobie radzić niezależnie od sytuacji, pozbawiony czarów. To przykre że ludzie nie doceniają dzieci prostytutek. Są one na pewno zdecydowanie bardziej zdolne niż innego mugolskie bachory. Ba, nawet nad wieloma czarodziejami miały one sporą przewagę, właśnie z tego względu że miały tak odmienny start. - Jeśli nie chcesz zabierać ze sobą ludzi, to nie wiem...nauczyć się poruszać? Zrobić prawo jazdy na chodzenie? - zaproponował, nie szczędząc złośliwości. Co prawda nie miał ochoty tu zostawać, to też nie chciał współpracować z kimś kto działał mu na nerwy i był zwyczajnie niesympatyczny. Ciągnął więc tą gierkę, mając świadomość że jak tak dalej pójdzie to dziewczynie się odechce i po prostu zostawi go ze swoją różdżką. Wtedy będzie miał przeprawę żeby się dostać do domu, ale co tam - zaryzykuje. - Dam sobie radę, dzięki za troskę - rzucił chłodno, dalej twardo utrzymując się przy swoim stanowisku.
I wcale nie miał się podobać. Dziewczyna celowo mówiła wyniośle i z tak rzadką u niej arogancją. Jeszcze jej się nie zdarzyło, żeby jakiś czarodziej walczył tak nieuczciwie i żeby wygrać, posuwał się do kradzieży. Tylko że Will nie wiedział, że z Candidą aż tak łatwo nie będzie. – A o kim w tej chwili mówisz? – zainteresowała się i z ożywieniem spojrzała na chłopaka w oczekiwaniu na fascynująca historię o odważnym, niezależnym człowieku, który poradził sobie wśród ludów pierwotnych. Naprawdę chciała usłyszeć tę opowieść! Natomiast można było wyczuć w niej powątpienie, gdy tylko chłopak próbował wspomnieć w jakikolwiek sugestywny sposób o sobie i swojej zaradności. Nawet to niezrozumienie w oczach Candida maskowała bardzo słabo i patrzyła na chłopaka jak na idiotę. Jak najbardziej miała do tego prawo. Niewiele brakowało, a zaczęłaby się szczerze śmiać. Chłopak tak usilnie starał się ją przekonać, że sobie poradzić, że ona coraz bardziej w to wątpiła. – A to ja się potykam o własne nogi? – zapytała. Może, gdyby teleportowała się na środku ruchliwej ulicy, ale nie – zeszła celowo w ślepą alejkę. Co prawda nie jakoś daleko, bo dzisiaj wyjątkowo się spieszyła, ale starała się zrobić to w bezpiecznej odległości. A ten dzieciak po prostu ją złapał. JĄ. Nie odnajdywała w tym logiki. Wzruszyła wreszcie ramionami ze zrezygnowaniem. Ona się kłócić nie będzie, znajdzie jeszcze okazję, żeby chłopaka dorwać i zmusić do oddania różdżki. Walencję znała jak własny pokój. – Skoro tak mówisz. Ale polecam się stąd ulotnić. Mugole są gotowi wszcząć alarm – rzuciła, zanim się odwróciła i od niechcenia ruszyła w kierunku kolejnego wybiegu. Tam nie było aż tylu turystów i mogła spróbować wydostać się z tego miejsca. To już od Willa zależało, czy tu zostanie czy pójdzie za nią. Nie miał za bardzo wyboru, ponieważ gdyby poszedł w drugim kierunku, od razu by go dostrzegli inni ludzie, a poza tym tam nie było żadnego wyjścia. Najlepiej, gdyby udało im się przejść budynkiem pracowników.