Miejsce dawno zapomniane przez czarodziejów zamieszkujących niedaleko wioski Hogsmeade. Wzgórze jest zamieszkiwane przez małe, magiczne stworzenia świetlikowe. Przychodziło się tutaj w dniu puszczania lampionów za zmarłych bliskich którzy odeszli na tamten świat. Według legendy, duchy schodziły z tamtego świata na ziemie w tym miejscu, kiedy wzniosło się lampę na ich cześć. Od bardzo dawna nikt tutaj nie przychodził ponieważ wzgórze już nie jest takie jak przedtem.
kulning:
Nauka kulningu
Beltane to święto na cześć natury! Laena uważa, że więc i ją wypada zaprosić do obchodów i poinformować, że takowe się odbędą. Codziennie w godzinach porannych jest ona na polanie i czeka na czarodziejów chętnych do nauki prastarej sztuki kulningu - nawoływania zwierząt śpiewem. Kto wie co tobie uda się przywołać?
Tego nikt nie wie, to co jednak pewne jest to to, że już teraz polana jest pełna magii!
Rzut k6 na wejście na polanę:
1 Poprzedniego dnia ktoś musiał naprawdę dziko poszaleć z wyobraźnią, bo właśnie natrafiasz na model smoka norweskiego kolczastego! Koniecznie zgłoś się po przedmiot w odpowiednim temacie! 2 Jest bardzo wcześnie i wschód słońca nie zdążył jeszcze przegonić ogników, które zaczynają latać dookoła ciebie, jakby bardzo chciały ci pomóc. Nie do końca wiadomo dlaczego, bo się nie zgubiłeś, na jaw wychodzi to dopiero podczas śpiewania. Gdy próbujesz nauczyć się kulningu, one swoim graniem podpowiadają ci, na jaką nutę powinieneś wejść! Dzięki pomocy ogników w trakcie trwania nauki możesz dwa razy rzucić podwójną k6 i wybrać wyższy wynik! 3 Coś musiało tutaj czarować, najwyraźniej oburzone wcześniejszym niepowodzeniem w śpiewaniu kogoś innego, bo gdy tylko zajmujesz miejsce na jednym z kamieniu, od razu zmieniasz się w syrenę! Efekt będzie trwał do końca wątku. +15 do końcowego wyniku 4 Może to przygotowania do Beltane, a może faktycznie jest coś w aurze dookoła polany, ale gdy tylko na nią wchodzisz, nogi same rwą ci się do tańca. Dosłownie. Nie łatwo jest złapać oddech i nie fałszować, kiedy cały czas skaczesz! Rzuć k6 by zobaczyć, przez ile kolejek będziesz tańczyć! 5 Ktoś musiał przyzwać swoim śpiewem całe stadko łupduków, które to teraz upatrzyły sobie ciebie, jako nowego przyzwającego! Za każdym razem, gdy próbujesz śpiewać, one pieją z tobą wszystkimi swoimi trzema głowami, mocno cię przy tym zagłuszając! -15 do końcowego wyniku! 6 Na Merlina! Jak to się stało, że ktoś przyzwał bogina?! Stworzenie zaczaiło się w krzakach i tylko czekało na właściwy moment, żeby kogoś przestraszyć... Wybrało do tego ciebie! Oby był ktoś obok, żeby ci pomóc!
Miłej zabawy i powodzenia!
Śpiewne przywoływanie:
Zasady
Od momentu wejścia na polanę, Laena zaczyna tłumaczyć, o co chodzi w kulningu, przysłuchuje się wam i podpowiada co i jak robić. Możecie pisać tak długi wątek, jak chcecie pamiętając, że:
Na zakończenie każdy powinien rzucić kostką k100, by zobaczyć, co udało się przyzwać!
Co przyszło?:
0-35 Nie będzie z ciebie tańczącego z wilkami. Co najwyżej udało ci się poderwać ptaki do lotu i to też raczej nie przez to, jak sprawny z ciebie śpiewak... 36-60 Gratulacje, udało ci się zaciekawić sobą zagubionego topka! Był tak wdzięczny za twój występ, że aż ugryzł cię w palec! Spokojnie, to tak z miłości! Możesz zgłosić się po topka w odpowiednim temacie! 61-89 Stworzenia nie tylko usłyszały twój śpiew, ale i go doceniły. Kiedy tak śpiewasz w kierunku lasu kulning, wychodzi z niego stadko sarenek. Nie podchodzą za blisko, ale przyglądają ci się z zaciekawieniem, chwilę jedzą w pobliżu trawę po czym odchodzą spokojnie i bez strachu. +90 Niesamowite, twój śpiew był niemal... Mityczny! Zupełnie jak prastary kulning! Wyszło ci to tak dobrze, że trochę dziwisz się na widok, że dłuższą chwilę nic nie wyłania się spomiędzy drzew. Czekasz jeszcze moment, a gdy wydaje Ci się, że już nic nie przyjdzie, zauważasz, że coś bacznie ci się przygląda z pomiędzy drzew, wyraźnie zainteresowane twoim śpiewem.
Gratulacje! Zdobywasz jednorazowy przerzut na balu Beltane!
Modyfikatory do rzutu k100:
+ i - tyle, ile wyszło w kostce na wejście. +5pkt za każdy post dotyczący nauki śpiewania, przed finalnym zaśpiewaniem. Bonus dotyczy max. 4 pierwszych postów. + 10pkt za 10 punktów kuferkowych w ONMS i +5 pkt za każde 10 następnych. + 5pkt za bycie nową postacią. + 10pkt za cechę powab wili. + 10pkt za cechę złotousty gilderoy. - 10pkt za cechę niezręczny troll. - 10pkt za cechę drzemie we mnie zwierzę.
Autor
Wiadomość
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Przyjąłem jej wyjaśnienia kiwnięciem głowy. — No dobra, ale to że nie masz takich oczekiwań wobec typów, nie znaczy, że nie powinni się chociaż odrobinę postarać — stwierdzam, bo to znacznie bardziej zaprząta mi głowę, niż randkowe preferencje Marli, bo w tym nie widziałem nic złego czy wymagającego jakiegokolwiek komentarza, zwłaszcza że nie był to obcy mi sposób myślenia. — Jakby mieli chociaż pół mózgu, to by się ogarnęło, że na to zasługujesz — stwierdzam ostatecznie, leniwie wzruszając ramionami i odwracając wzrok w stronę ogniska, bo zrobiło mi się jakoś dziwnie z tymi słowami. Naszła mnie też myśl, że gdybym wiedział, jakie podejście ma Marla, to pewnie trochę inaczej bym do wszystkiego podszedł po naszej przygodzie w Dolinie Godryka, kiedy się zorientowałem, że jednak nie jest jakaś rozhisteryzowana, a do tego można się z nią pośmiać, bo że jest ładna to ciężko nie zauważyć. Jakoś założyłem wtedy, że to nie jest dobre posunięcie ze względu na to, jak wyglądało jej dzieciństwo, ale… ale teraz się zdążyliśmy zaprzyjaźnić, więc nie ma sensu tego roztrząsać. Odwracam głowę w jej stronę akurat w porę, by oberwać ciastkiem w ryj. Na chwilę zamykam oczy, zanim nie jestem pewny, że krem nie dostanie się do moich oczu, po czym patrzę na kremówkę, która oprócz mnie, zdołała upierdolić pół koca. — O, moje ulubione. — Sięgam po nią i chwytając w obie dłonie, jakbym miał zamiar ją ugryźć — ale zamiast tego palcami zgarniam bitą śmietanę i rozsmarowuję ją po całej twarzy Marli. — Musisz spróbować! — wołam przy tym radośnie, uśmiechając się przy tym zwycięsko, bo ostatnim razem byłem zbyt niedysponowany, żeby się należycie odegrać. — Dublin już przecież widziałem milion razy — mówię, zanim się orientuję, że to nie była sugestia co do miasta, które miałbym zwiedzić, tylko zaproszenie, czy też raczej zarządzenie. — Ale… — zaczynam, chcąc zaprotestować, bo w końcu to jest czas dla rodziny i nie uśmiecha mi się kręcić się komuś niezręcznie pod nogami, ale zdaję sobie sprawę, że chyba nie mam w tej sprawie nic do dodania. — Okej — mówię w końcu, unosząc ręce w geście kapitulacji. — Skoro tak ci zależy — dodaję z uniesionymi brwiami i niewinną miną, żeby poczuć się trochę mniej dziwnie z tym, że zrobię komuś bożonarodzeniowy nalot na chatę. — Fiadh nie będzie miała nic przeciwko? — wolę się upewnić. Okazuje się, że nie tylko lubię z Marlą rozmawiać — milczy się w jej towarzystwie równie miło, bez grama niezręczności wybrzmiewającego do wtóru z szumem drzew i trzaskami ogniska. Uśmiecham się do niej, myśląc o tym, że to świetnie, że się w końcu zorientowaliśmy, jakim nieporozumieniem rozpoczęła się nasza znajomość. Trochę szkoda, że nie wiedziałem wcześniej — straciliśmy w końcu ładnych parę lat wymieniając jedynie niezbędne uprzejmości i unikając kontaktów jeden na jeden. Ale lepiej późno, niż wcale. Niechętnie się podnoszę, chociaż sam zarządziłem alkoholowe wróżby. Opieram dłoń za plecami Marli i nachlam jej się przez ramię, żeby móc zobaczyć to, co tam w tych bąbelkach wypatrzyła. Uśmiecham się szeroko, bo może to siła sugestii, ale faktycznie dostrzegłem kształt opisany przez Marlę. — Ale kozacko. Jedne dla mnie, drugie dla ciebie? — Z zastanowieniem marszczę brwi. — Uczysz się animagii? — pytam z namysłem, bo przecież gryfonka w przeciwieństwie do mnie innej opcji zaopatrzenia się w skrzydła nie miała. Obracam przy tym głowę w jej stronę. — O — mówię po chwili. — Masz piegi nawet na powiekach. Nigdy wcześniej nie zauważyłem. — Z jakiegoś powodu wypowiadam to drugie zdanie przyciszonym tonem, wodząc spojrzeniem po jej twarzy. Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się jej z tak bliska.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– Powiedzmy, że ich starania nie spotkałyby się z entuzjazmem z mojej strony – westchnęła; powoli kończyły jej się pomysły jak subtelnie dać mu do zrozumienia, że takie gesty w jej oczach były odbierane jako sprzedawanie swojej godności. I choć zapłata nie była tak oczywista jak pieniądze to wystarczająca, żeby wzburzać jej niespokojną krew. Przekręciła lekko głowę na wzmiankę, że nie zasługuje na takie traktowanie. – Ale dobrze, że jesteś tak wrażliwy na potrzeby dziewczyn, na pewno to doceniają – wykrzywiła usta w niezdarnym uśmiechu; szczerze mówiąc, nie miała teraz ochoty nad tym rozmyślać, ale Murphy najwidoczniej lubił drążyć temat i wygłaszać swoje mądrości. – Bez tej całej otoczki jest mi po prostu łatwiej – dodała, od razu strofując się w myślach, że powiedziała parę słów za dużo. I choć zazwyczaj nie miała oporów przed szczerością i otwartością, tak poczuła, że powinna zachować tę uwagę dla siebie. Z radością patrzyła na brudnego Gryfona, kompletnie nie spodziewając się odwetu. Pisnęła, gdy poczuła jak ten rozsmarowuje jej bitą śmietanę po mordzie, nie przejmując się, że ta dostaje się do ust i oczu. Starła masę z powiek, żeby móc na niego spojrzeć oburzona. – Przecież sam chciałeś, żebym cię nakarmiła – powiedziała z teatralną powagą. Sięgnęła do koszyka, wyciągając z niego serwetki. Wzięła jedną i zaczęła wycierać niedokładnie buzię, wciąż mając resztki bitej śmietany na brwiach, rzęsach czy policzkach. – Jesteś takim debilem – skwitowała go krótko, jednak uśmiech na jej twarzy zdradzał, że wcale nie była niezadowolona czy obrażona. Aż przewróciła oczami, gdy napomknął o wielokrotnych wizytach w Dublinie. Zawsze, gdy zaczynała wierzyć, że Murphy miał mózg, ten bardzo szybko udowadniał, że jest zupełnie na odwrót. Widocznie potrzebował więcej czasu na zrozumienie tej propozycji, a kiedy rzucił krótkie, niezbyt podekscytowane okej, klasnęła radośnie w dłonie, czując jak te wciąż się lepią od słodkości. – Tak, zależy mi, żeby mój przyjaciel spędził święta w odpowiedni sposób. Jeśli to jakieś przestępstwo to wołaj aurorów – parsknęła, wyciągając ręce przed siebie, jakby ktoś zaraz miał ją zakuć w kajdanki. – Byłaby wkurwiona, gdybyś odmówił – zapewniła chłopaka. Darowała sobie obraźliwe komentarze tylko i wyłącznie dlatego, że Murray nie miał jeszcze przyjemności poznać jej matki – równie szalonej i nieokiełznanej, gotowej do tego, aby wszyscy dookoła byli szczęśliwi. – Naprawdę sądzisz, że wychowywał mnie ktoś, kto miałby coś przeciwko, gdybym w boże narodzenie zaoferowała komuś bliskiemu jeden z miliona pokoi i miejsce przy stole? – uniosła brew, kiwając głową z dezaprobatą. – Przesadziłam z tym milionem, nasz dom się trzyma tylko dzięki magii i widać, że czasy świetności ma za sobą, ale zawsze jest otwarty na wizyty innych. – Gdy mówiła o swojej rodzinnej rezydencji, jej oczy aż błyszczały z radości i rozczulenia, bo bardzo doceniała to, że w końcu miała stabilną sytuację w życiu. Wpatrywała się uparcie w kieliszek, nieświadomie wstrzymując oddech, gdy Murphy zaczął zerkać jej przez ramię. Gdy potwierdził, że widzi to samo, cicho wypuściła powietrze z ust, smyrając go jednocześnie ciepłym podmuchem w nos. – No ta jedna postać ewidentnie jest tobą, a druga chyba mną, nikt nie ma tak świetnych włosów jak ja – zaśmiała się, ale zaraz została zbombardowana najpierw pytaniem o animagię, a chwilę później rewelacją o piegach na powiekach. Mało kto je zauważał. – No, kiedyś ich nie lubiłam, ale teraz w sumie uważam, że są okej – wymamrotała, lustrując go wzrokiem. – Ty masz za to bliznę przy łuku brwiowym - stwierdziła zaskoczona. Jeszcze bardziej zdziwiła ją automatyczna reakcja ciała, bo miała wrażenie, że to nie jej palec muska teraz delikatnie jego czoło, ścierając przy okazji z niego resztki bitej śmietany. Czuła mrowienie w miejscu, w którym stykała się ich skóra, ale postanowiła zrzucić wszystko na szybko wypite wino. Tylko dlaczego nie potrafiła się odsunąć, dalej wpatrując się w niego jak zahipnotyzowana? Dopiero teraz uświadomiła sobie, że Murphy był obdarzony wyjątkowo silnym urokiem osobistym, którego wcześniej nie zauważała, raczej traktując go jako kumpla. I wtedy uderzyła ją obawa, że coś się zmienia, dlatego podniosła kieliszek do góry. – Koniec wróżby – zawyrokowała, upijając duży łyk kłębolota. – A, tak, animagia – mruknęła po chwili, przypominając sobie na czym stanęli, zanim nie zaczęli gapić się na siebie zbyt intensywnie i nie tak jak przystało to przyjaciołom. – Myślę o tym od niedawna. To znaczy odkąd pokochałam transmę, ale teraz tak na poważnie. Ostatnio rozmawiałam z Nessą, wiesz, tą rudą asystentką od OPCM. Stwierdziła, że mam predyspozycje, a chyba się zna na rzeczy, nie? Dalej nie mieści mi się to w głowie, że kiedyś mogłabym być zwierzęciem. Pewnie zajmie mi to sto lat, bo samej mi się nie będzie chciało przykładać do nauki i ślęczeć dniami i nocami nad transmutacją. Ostatecznie i tak pewnie zostanę jakimś karaluchem – opowiedziała na jednym wydechu.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
— Aaaaha, no okej — stwierdzam trochę bez przekonania, bo nie rozumiem, zgubiłem się może gdzieś po drodze. Jeśli tak wolała to spoko, chociaż czułem coraz większy dyskomfort na tę myśl i chociaż to nie była zupełnie moja sprawa, mimowolnie zacząłem myśleć o tym, jak chętnie obiłbym mordę tym typom, aż czuję postępującą metamorfomagiczną zmianę u nasady karku. Tak czy inaczej wygląda na to, że Marla nie chce wałkować tego tematu, więc nie drążę i zanim jestem w stanie dostrzec, jaką barwę zaczęła przybierać moja czupryna (pewnie jakiś czarny albo gówniany), odwracam swoją uwagę i czuję, jak wracam do normy. — No i chciałem się odwdzięczyć i zrobić dla ciebie coś miłego — tłumaczę się, jakby to było oczywiste, chwytając za serwetkę. Na jej słowa kłaniam się teatralnie, po czym wycieram twarz. Tym razem to ona ciągnie niewygodny temat. — Nie chcę wam po prostu psuć imprezy — mówię, z niechęcią uświadamiając sobie, że takie tłumaczenie nie wystarczy i pewnie tylko jeszcze bardziej Marlę odpali. — No bo, znając ciebie i szacując, kto cię mógł wychować, zakładam, że włożycie dużo wysiłku w to, żeby wszyscy się dobrze czuli i świetnie bawili, a ja... — wzruszam ramionami, wzdychając z braku słów — nigdy jakoś bardzo świąt nie lubiłem, ale ostatnio to już w ogóle nie jestem zbyt rozrywkowy o tej porze roku — mówię w końcu, posyłając Marli smutny uśmiech. — No ale skoro nalegasz, a Fiadh ma się wkurwić, to będę. I postaram się nie przynieść ze sobą stypy — obiecuję, mając nadzieję, że to ją usatysfakcjonuje i przestanie już mówić o bożym narodzeniu. — Gdzie ty widzisz włosy? — pytam, ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w kieliszek, ale ciężko mi się skupić na obrazie, bąbelki się zaraz zresztą zaczynają rozmywać i właściwie już żadnego kształtu tam nie widzę. Odwracam więc głowę i tym razem równie intensywnie przyglądam się Marli, jakbym próbował coś wywróżyć też z jej piegów. — To dobrze, są super — mówię, uśmiechając się lekko. — N-no mam — mówię, potykając się o słowa, kiedy czuję chłodny palec Marli na swojej bliźnie. — Jak byłem mały, znalazłem w Summerhill opuszczony dom i wjebałem się w szybę, jak próbowałem się włamać przez rozbite okno — tłumaczę. Nie wiem czemu opowiadam, jakbym był tam sam; z jakiegoś powodu nawet wypowiedzenie imienia Grace wydawało się w tej chwili nieodpowiednie, więc przemilczam tę część historii. Odsuwam się, gdy Marla wyrokuje koniec wróżenia. Chłód uderza mnie w twarz — chyba rozgrzało mnie to wino. Albo przepychanki z kremówką. Wyciągam rękę po butelkę, żeby uzupełnić swój kieliszek i powstrzymuję się przed wypiciem całej zawartości, bo przecież już się nie ścigamy, więc nie ma powodu. — Marla — mówię, kręcąc głową z politowaniem. — Dlaczego sądzisz, że miałabyś ślęczeć nad tym sama? — pytam, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. No bo halo, nie była? — Co prawda jak nawet teraz nie potrafię ogarnąć sobie skrzydeł, to co tu mówić o przemianie w zwierzę, to trochę rzut na głęboką wodę, ale kurde... zawsze chciałem. A jakbyśmy mogli uczyć się razem, to może być nawet znośne — stwierdzam. Obrzucam Marlę powątpiewającym spojrzeniem. — Nie przesadzaj z tym karaluchem. Prędzej w jakąś świnkę morską. Albo kurę! Kura ma w końcu skrzydła, więc zgadzałoby się z wróżbą. — Szczerzę do niej zęby i upijam kilka łyków trunku. — Albo... — mówię, tym razem poważnie. — Możemy oboje... — kontynuuję, ale urywam, sięgając po koszyk z prowiantem. Zaglądam do wewnątrz, żeby upewnić się, że mój pomysł ma potencjał na powodzenie. — ...zmienić się w kanarki — kończę, wyciągając w górę mój kieliszek. — W sensie zaraz, jak dopijemy, nie że po miesiącach nauki.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– To byś mi pracę domową z eliksirów odrobił, a nie mordę bitą śmietaną smarował. To by było miłe – zwróciła mu uwagę, chichocząc pod nosem. Ze zdziwieniem stwierdziła, że ostatni raz czuła się tak beztrosko chyba tysiąc lat temu, gdy przeniosła się do Dublina i miała do dyspozycji wielki ogródek, skrzaty i cały stół zastawiony jedzeniem, a jej mama stała tuż obok szczęśliwa jak nigdy, odziana w perły i jedwab, a nie pubowy fartuch. – Chyba nigdy nie nauczysz się odpowiedniego podejścia – wywróciła oczami, chwytając go za nadgarstek. – Czy to źle, że będziemy się starać? – spytała zdziwiona, ale widząc w jego spojrzeniu niewielką radość, że tak drąży ten temat, odpuściła. – Po prostu przyjdź, jak będzie chujowo to se wypierdolisz gdzie chcesz, nawet do Honolulu – uśmiechnęła się, ostatecznie doprowadzając do satysfakcjonującego ich obu kompromisu. Spojrzała na niego zdezorientowana. – No tu – kiwnęła głową, chcąc wskazać nosem odpowiednie miejsce, ale zbyt szybki ruch spowodował, że bąbelki rozmyły się, a widok dwóch postaci zmienił się w pianę, z której nawet najbardziej doświadczony jasnowidz wywróżyłby co najwyżej kurwitnego kaca. – I co, udało ci się odkryć w tym domu coś niezwykłego? – zapytała, niezbyt zaaferowana odpowiedzią – teraz skupiona była na jego twarzy, odkrywając jej najdrobniejsze detale. Drgnęła, słysząc swoje imię, padające z jego ust. Nadał mu zupełnie inne brzmienie, chociaż wypowiedź zabarwiona była politowaniem. Stopniowo, z każdym kolejnym słowem, otwierała buzię coraz szerzej – nie spodziewała się, że otrzyma z jego strony zapowiedź nie tylko wsparcia, ale i wspólnego dążenia do celu. Po chwili wyszczerzyła się szeroko, trącając go radośnie w ramię. – Świnka? – oburzyła się, machając mu przed nosem kościstymi palcami. – Czyli myślisz, że jestem gruba? – spytała, naśladując większość dziewczyn ze szkoły, usilnie dbających o sylwetkę. Miała to (nie)szczęście, że nie musiała się martwić o figurę, którą życie wyrzeźbiło za pomocą głodu na kształt tyczkowatego szkieletu. – I tylko nie kura! W sensie są przeurocze, ale co, miałabym tylko gdakać i dalej ubolewać nad tym, że nie umiem latać? – Zarejestrowała jednak jego poważne spojrzenie i podążyła wzrokiem za dłonią chłopaka, nurkującą w koszyku na przekąski. Widząc wyciągnięte kremówki, zakryła automatycznie twarz, spodziewając się kolejnego ataku, aniżeli propozycji latania. – O matko, faktycznie! – wyszczerzyła się, zgarniając jedno ciastko. – Ile musimy ich zeżreć, żeby zostać ptakami? – zapytała, ale nie czekała na odpowiedź, wpychając sobie kremówkę do mordy. A potem drugą i trzecią, w międzyczasie sącząc wino i udając, że alkohol wcale nie ma wpływu na jej wątły organizm. – To nie dział… - chciała się oburzyć, ale poczuła nieprzyjemne szarpnięcie w okolicy żołądka. I zanim zaczęła jakkolwiek odzyskiwać kontrolę nad swoim ciałem, poczuła, że jest ono o wiele mniejsze i lżejsze, a z jej ust wydobywa się ciche świergotanie. Zerknęła małymi ślepiami na Murraya – widok żółtego kanarka uzmysłowił jej, że te cholerne ciastka, nasączone chuj wie jakim gównem, w końcu zadziałały. Z trudem porwała się do lotu, niezdarnie szamocząc skrzydłami. I dopiero wtedy, lecąc parę metrów nad trawą zdała sobie sprawę, że bycie ptakiem jest znacznie lepsze i łatwiejsze niż bycie człowiekiem. Po kilku minutach prób, wraz z Murphym krążyła dookoła wzgórza, podziwiając drzewa pełne świetlików, rozkoszując się wiatrem w piórkach i tą namiastką wolności, której całe życie tak maniakalnie poszukiwała. Zbliżyła się do chłopaka, chcąc go trącić zaczepnie dziobem, kiedy nagle zorientowała się, że jest cięższa niż do tej pory, a zamiast pary skrzydeł, z powrotem ma dwie ręce i nogi. Niefortunnie opadła całym ciężarem ciała na Gryfona. Czuła jego szamoczące się serce, ciepło skóry, przyspieszony oddech łaskoczący ją w twarz, która znajdowała się znowu tak blisko tej murrayowej. Odurzona alkoholem i adrenaliną, wyciszyła resztki rozsądku. Odgarnęła mu z czoła grzywkę, a potem jednym gestem zburzyła resztki muru, które ich oddzielały. Najpierw lekko musnęła jego usta, a kiedy nie poczuła sprzeciwu, pogłębiła pocałunek. Zacisnęła palce na włosach Murphy’ego, a drugą ręką zaczęła szukać dłoni przyjaciela, chcąc doznać jeszcze większej bliskości i intymności niż zwykle. Póki miała odwagę, aby to zrobić.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
— Jakbym ja ci odrobił pracę domową z eliksirów, to nie byłoby miłe — mówię kręcąc głową. — Chociaż zależy, czy to by była praca do Dear czy do Sanford, bo u Sanford z moimi wypocinami może jeszcze byś przeżyła — podsumowuję swoje eliksirowarskie umiejętności. Kręcę głową na jej pytanie. — Absolutnie, po prostu wasze starania mogą się spotkać z... no dość nieadekwatną reakcją. Nie chcę, żebyście się czuły zawiedzione — tłumaczę. — Jeśli święta mają szansę gdzieś nie być chujowe, to pewnie u was. Dla mnie po prostu z zasady takie są. — Posyłam jej kwaśny uśmiech. Kiedyś zjeżdżałem na święta tak naprawdę tylko po to, żeby zobaczyć Grace — w końcu to był jedyny czas w trakcie roku szkolnego, w którym mogłem ją zobaczyć. Co wieczór zjawiałem się pod jej oknem i czekałem, aż jej rodzice pójdą spać i będzie się mogła w końcu wymknąć z domu, żebyśmy poszli na spacer wzdłuż rzeki i opowiadać sobie, co ciekawego działo się od sierpnia w naszych życiach. Z roku na rok moje opowieści stawały się coraz krótsze, bo nie mogłem opowiadać swoich prawdziwych przygód, a jej pełne napięć, stresu i rozczarowania moją nieobecnością. Odkąd to ktoś inny musiał opowiedzieć mi, co się z nią stało w trakcie mojego pobytu w Hogwarcie, straciłem resztki sympatii do Bożego Narodzenia. Uśmiecham się szeroko, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy. — Same cuda — mówię i nie do końca wiem, czy mam naprawdę na myśl zawartość opuszczonego domu, kiedy wypowiadam to słowo, licząc piegi na policzku Marli. Parskam śmiechem, słysząc jej oburzenie. — Myślę, że jesteś mała i urocza — tłumaczę się z ręką na sercu. Tak naprawdę Marla pewnie zmieni się w jakiegoś dużo bardziej majestatycznego ptaka. Może jakiegoś jastrzębia? Albo flaminga? — Luz, ja pewnie się zmienię w jakiegoś karpia, więc w razie czego bądź gotowa wrzucić mnie do wody, bo to by była trochę dramatyczna śmierć, gdybym się udusił przy pierwszej przemianie. — To był kolejny z powodów, dla których jeszcze się nigdy nie zabrałem do nauki animagii. Nie byłem pewien, czy chciałem się dowiedzieć, jaka by była moja zwierzęca forma. Poruszam brwiami, trzymając kremówki. — Chyba jedna powinna wystarczyć — mówię, ale widzę, że Marla postanawia na wszelki wypadek zjeść trzy, więc idę za jej przykładem i w sekundę pochłaniam ciastka. Czuję ekscytację rosnącą na dnie żołądka i rozchodzącą się po ciele w oczekiwaniu na zmianę — i od razu poznaję uczucie towarzyszące transformacji, gdy kurczę się, nagle patrząc na Marlę z dołu. Rozprostowuję skrzydła z mocno bijącym sercem, widząc, jak Gryfonka sama przeistacza się w kanarka. Zawsze wydawało mi się, że od razu załapię latanie, gdy tylko dorobię się skrzydeł i okazuje się, że nie myliłem się jakoś bardzo. Potrzebuję tylko kilkunastu sekund, żeby wzbić się w powietrze i niecałej minuty, żeby wyrównać lot. Mam ochotę krzyczeć z radości, ale z moich ust — czy też raczej dzioba — wydobywa się jedynie świergot. Chyba nigdy w życiu nie czułem się tak dobrze, tak wolny, jakbym wygrał wszystko, co jest w życiu do wygrania. Mógłbym tak latać w nieskończoność — gdyby nie to, że niestety kremówki tak nie działały. Uderzam brzuchem o wzgórze i obracam się na plecy, wypluwając trawę i nie mogąc przestać się śmiać. I wtedy uderza o mnie Marla, zapierając mi dech w piersiach — i znowu nie jestem pewien, czy ciężarem swojego ciała, w końcu niewielkim, czy bliskością. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Szukam w myślach czegoś, co powinienem teraz powiedzieć, ale zanim mi się to udaje, Marla pochyla się i mnie całuje. Na kilka pierwszych sekund zamieram w zaskoczeniu, a potem — sam nie wiem, jak to się stało, moje ciało zadziałało, zanim zdążam przetworzyć, co się dzieje — oddaję pocałunek. Spłatam ze sobą nasze palce, drugą dłonią sunąc w górę jej kręgosłupa, tą samą trasą, którą po moim ciele podróżuje ładunek prądu. Kiedy się od siebie na chwilę odsuwamy, nie czuję już potrzeby, żeby cokolwiek mówić. Jesteśmy pijani, bez dwóch zdań. Przez chwilę przyglądam się emocjom wypisanym w czekoladowych tęczówkach przyjaciółki — i chociaż nie potrafiłbym ich nazwać, widzę w nich coś, przez co przekręcam się razem z Marlą, w taki sposób, że teraz to ja nad nią góruję, uważając, żeby jej nie przygnieść. Nie tracę czasu — nachylam się do jej ust, czując mrowienie w tyle głowy. Czuję się tak dobrze, jak w powietrzu — a może nawet jeszcze trochę lepiej.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Zmarszczyła brwi, wycierając serwetką twarz. – W sumie racja – przyznała. – Zapominam, że oboje jesteśmy totalnymi imbecylami – zaczepnie tyrpnęła go w ramię, a następnie wzięła do ręki wino, żeby się trzy razy zastanowił zanim też postanowi ją szturchnąć. W końcu go ostrzegała, żeby uważał na sweter. Westchnęła smutno, gdy oznajmił, że u niego zawsze święta były nieprzyjemnym doświadczeniem. – W takim razie daj nam szansę to zmienić. Nie po to chwalę moją mamę sto razy dziennie, żebyś teraz myślał, że sobie nie poradzi z naprawieniem tego, co dotychczas przeżyłeś. Albo że będzie zawiedziona. Gorsze rzeczy w życiu widziała – odparła beztrosko. – No i we mnie też byś trochę bardziej uwierzył – wyszczerzyła się, wskazując rękami na ognisko, które mu dzisiaj zorganizowała. Czy to nie był wystarczający dowód na to, że naprawdę się umie postarać i przygotować coś miłego, czego nikt nigdy dla niego nie zrobił? Chyba tak właśnie to skomentował, gdy tu przybył. Mimowolnie uśmiechnęła się, gdy nazwał ją uroczą – całe szczęście, że zdążyło się już ściemnić i nie miał możliwości dostrzec rumieńców, które pojawiły się na jej policzkach. – Chyba kpisz. Prędzej zostaniesz chochlikiem, bo jesteś upierdliwy, ale oboje wiemy, że to niemożliwe, więc karp też odpada! – stwierdziła z entuzjazmem. – Potrafisz dorobić sobie rogi albo ogon bez większego wysiłku, a o karpiu będziesz mi pierdolił – pokręciła głową z niedowierzaniem. – Widzę cię jako strzyżyka albo eee… Maskonura! – wypaliła na szybko, wymieniając ptaki, które często obserwowała w rodzinnym domu. Zaraz potem chwyciła za kremówki, chcąc jak najszybciej zostać kanarkiem. A kiedy już jej się udało, wykorzystała dany moment na sto procent, z radością obserwując, że Murphy radzi sobie nadzwyczaj dobrze – i jego sukces pozwolił jej nie skupiać się za bardzo nad swoją porażką, bo w przeciwieństwie do niego, nie była w stanie od razu rozprostować skrzydeł i unieść się nad ziemią. W międzyczasie zdążyła kilka razy zapomnieć, że zamiast buzi ma dziób, więc w głównej mierze świergotała radośnie, próbując mu przekazać jakie to fantastyczne uczucie latać, nawet tak krótko. Wielokrotnie już go trzymała za rękę, ale nigdy nie odczuwała tego tak bardzo jak teraz. Jakby ich palce były stworzone do tego, aby zawsze być splecione. Wzdrygnęła się lekko, gdy poczuła jego dłoń na odstających kręgach kręgosłupa – była nieco skonfundowana, bo rzadko kiedy jej skóra reagowała tak intensywnie podczas kontaktu w zasadzie z kimkolwiek, ale nie miała czasu się nad tym zastanawiać, po prostu skupiając się na całowaniu Murphy’ego. Gładziła jego włosy, z czułością muskała wargi, a kiedy się od siebie odsunęli, miała problem ze złapaniem oddechu. Spoglądała na niego z mieszanką emocji, których nie rozumiała i nie była w stanie obecnie przeanalizować, ale wiedziała jedno – chciała, żeby ta krótka chwila uniesienia, spowodowana nadmiarem alkoholu (bo czym innym?), trwała o wiele dłużej. Dlatego wcale nie oponowała przed kolejnym pocałunkiem, pozwalając mu przejąć inicjatywę. Czuła jakby jej ciało było miękką plasteliną, uginającą się pod wpływem jego rąk i ust, dopasowującą się do ruchów, jakie wykonywał, topniejącą od ciepła, jakie jej dawał. Z trudem uniosła dłoń, badając nią bok, żebra i plecy przyjaciela. Z jednej strony czuła, że minęła wieczność, a z drugiej, że zaledwie kilka sekund, zanim się od niego oderwała, próbując uspokoić szamoczące się serce. – Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie latanie – powiedziała w końcu, wpatrując się w niego, mając na myśli nie tylko chwilowe bycie kanarkiem, ale i to, że przez tę bliskość faktycznie miała wrażenie, iż unosi się w powietrzu. Pewnie gdyby była metamorfomagiem, nie musiałaby się za bardzo starać, żeby zamiast rąk mieć skrzydła – to obecność Murphy’ego, jego dotyk, miękkie wargi, ciepły oddech łaskoczący w twarz i wciąż spleciona dłoń z jej własną sprawiały, że czuła w sobie potencjał, aby odlecieć. Ale nawet gdyby mogła to teraz zrobić – tylko teraz i to jeden jedyny raz w życiu, zrezygnowałaby z okazji, byleby móc leżeć na chłodnej trawie jeszcze te kilka sekund. – Może wróżba wcale nie była taka dosłowna, jak myśleliśmy? – uśmiechnęła się, dając mu do zrozumienia, że było jej nadzwyczaj dobrze. Chciała dodać jeszcze jakiś komentarz na temat zbyt dużej ilości wina, ale podświadomie czuła, że z jej strony nie tylko to było powodem zbliżenia się do Murraya. Bała się, że przytaknie – i tylko jego jaśniejsze włosy dawały jej nadzieję, że może też poczuł coś podobnego. – Jesteś do tego stworzony. Do posiadania skrzydeł – dodała szybko drugie zdanie, parskając cicho.
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Spinam się cały, gdy Marla wspomina o naprawianiu tego, co przeżyłem i zaciskam szczękę, czując, jak powoli ciemnieją mi włosy. Nie chcę jednak wchodzić na te tematy i psuć nam przyjemnego wieczoru. Po co zresztą Marla ciągnęła ten temat? — No mówię, że przyjadę, uznaj to za gest wiary z mojej strony — mówię, chociaż żartobliwy ton wychodzi mi dość niemrawo. — Wiara w świętego Mikołaja też jest obowiązkowa? — Tym razem udaje mi się trochę lepiej, zwłaszcza gdy uśmiecham się zaczepnie, patrząc na przyjaciółkę kątem oka. Powstrzymuję się przed szturchnięciem jej na słowa chochliki – ma szczęście, że trzyma to wino. Zamiast tego prycham tylko. — Bo jestem niski? — pytam pretensjonalnie, naśladując jej wcześniejszy ton, kiedy mówi o strzyżyku, chociaż to wcale nie jest najgorsza propozycja. — No potrafię, ale to się chyba nie wybiera, w jakie zwierzę chcę się zmienić? Czy wybiera? — pytam, bo może skoro Marla rozmawiała z Nessą, to ma lepsze pojęcie na ten temat ode mnie. Ja jak na razie wiedziałem tyle, że zmiana była możliwa i wymagała znajomości transmutacji. To było równie proste jak oddychanie, równie naturalne jak pierwsze rozpostarcie świeżo opierzonych skrzydeł – całowanie jej. Trzymanie jej dłoni. Nasze ciała dopasowują się do siebie jak sąsiadujące puzzle. Dawno nie czułem takiej chemii podczas pocałunku – o ile w ogóle kiedykolwiek. Staram się nie myśleć o tym, że właśnie całuję swoją przyjaciółkę, na którą bardzo starałem się patrzeć w wyłącznie platoniczny sposób – a niemyślenie wcale nie jest trudne, kiedy jej dłoń przesuwa się po moim ciele, wprawiając je w nieznane mi jeszcze rozedrganie. Nawet pierwszego w życiu zbliżenia z dziewczyną nie odczuwałem tak silnie. Wodzę palcami po jej ramieniu i obojczyku, aż w końcu zatapiam je w jej włosach. Gdy Marla się odsuwa, na ułamek sekundy zamiera mi serce, gdy dociera do mnie w końcu to, od czego skutecznie odciągały uwagę jej miękkie usta. Przeraża mnie fakt, że nie mam pojęcia co będzie jutro, kiedy oboje wytrzeźwiejemy, albo że ta chwila zapomnienia zbyt wiele zmieni w naszej relacji, że noc kiedyś się skończy, a ja nie wiem, co nadejdzie potem. Przez chwilę prawie poddaję się tym obawom, prawie zaczynam tłumaczyć. Tyle że wcale nie chcę przebijać tej bańki. Pieprzyć to, teraz jesteś pijany. Tymi słowami wydaję sobie pozwolenie na to, żeby po prostu być w tym momencie. Nie wymyślać, nie odsuwać go od siebie głupimi żartami – ani nawet tym stwierdzeniem, które wybrzmiewając mi w myślach, odwraca uwagę od faktu, że wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Jeszcze nie muszę się tym końcem interesować. Mogę zaśmiać się bezgłośnie na słowa Marli i wyciągnąć dłoń, by odgarnąć jej z twarzy niesforne pasmo włosów, które zauważam, bo porusza się pod wpływem mojego oddechu. — A ja niby dokładnie tak, a i tak mnie zaskoczyło — mogę powiedzieć z jednym ze swoich krzywych uśmieszków – bo czuję dokładnie tę samą lekkość, jaką wyobrażałem sobie od dziecka, chociaż nawet w najśmielszych marzeniach nie było przy tym Marli w moich ramionach. Czuję się trochę, jakbym ciągle leciał, nigdy nie zaorał o trawę. I nawet nie boję się momentu upadku. Bo jestem pijany. — Może to była taka wielowarstwowa wróżba — wtóruję jej. Kąciki ust właściwie samoistnie unoszą się do góry, kiedy napotykam jej spojrzenie. Zatapiam się w nim, bo wolę teraz nie myśleć, nie analizować, co to jest – to coś, co rozchodzi się dreszczem po mojej skórze, kiedy spostrzegam, jak niesamowicie piękna jest Marla. Nie ładna, jak do tej pory o niej myślałem. Ładny to za słabe słowo na określenie zjawiska, przez które człowiek zamiera, zupełnie zapominając o całej reszcie świata. A to zapomnienie potęgują jej następne słowa. — Marla... — wymawiam niskim głosem, opierając czoło na jej czole. Odbiera mi mowę, ale nawet gdyby nie to, nie miałbym pojęcia, jak opisać wszystkie uczucia, które wywołała i nie zabrzmieć przy tym jak idiota, więc zamiast mówić, przyglądam jej się spod półprzymkniętych powiek, przesuwając palce na jej szyję, kciukiem obrysowując jej twarz.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Dopiero teraz dostrzegła to napięcie, które przecinało jego twarz i zrobiło jej się głupio, że tak naciskała i drążyła temat. Za bardzo skupiała się na próbach stworzenia nowych wspomnień, jednocześnie nie zauważając, że tym samym otwiera w głowie Murphy’ego szuflady z tymi nieprzyjemnymi. Spuściła wzrok, spoglądając na niego ponownie dopiero wtedy, gdy zadał pytanie mające rozluźnić atmosferę. Zrobiło jej się lżej widząc ten zaczepny uśmiech. – Nie, tu już będziesz musiał postarać się sam – wyszczerzyła się. Zlustrowała go z góry na dół. – A jesteś niski? – zdziwiła się. No dobra, przy tych wszystkich żyrafach z Gryffindoru faktycznie nie prezentował się imponująco, ale nigdy nie uważała, żeby był jakoś drastycznie niski. – Przynajmniej nie muszę stawać na palcach albo podnosić głowy do góry jak do ciebie mówię.Słyszałeś kiedyś strzyżyka? Napierdalają swoim świergotem non stop, tobie też się gęba nie zamyka – wyjaśniła, przewracając oczami. – Nie wybiera, a szkoda. Chociaż wtedy nigdy bym tym animagiem nie została, zastanawiając się sto lat jakim zwierzęciem chcę być – parsknęła, przedstawiając najbardziej prawdopodobny scenariusz. Iskry przeskakiwały po jej skórze w miejscach, w których ją dotykał. Zdążyła zapomnieć o ognisku, przekąskach, które przygotowała, kolejnych butelkach alkoholu, jakie mieli jeszcze wypić. Nie miała zamiaru się stąd ruszać, chociaż myśli, że być może właśnie rujnują swoją przyjaźń, nieznośnie obijały się pod czaszką. Paradoksalnie to sprawiało, że całowała go coraz bardziej żarliwie i namiętnie. Uśmiechała się na jego słowa, bo z każdą kolejną sekundą, kiedy ich spojrzenia się przecinały, rejestrowała mniej, skupiając się jedynie na jego błękitnych tęczówkach. Nigdy nie miała okazji przyjrzeć im się z tak bliska, dopiero teraz zauważając, że zdobią je jasne plamki. Zamknęła oczy, gdy znów się do niej zbliżył – tym razem jednak złączając ich czoła, a nie usta. I to było chyba bardziej intymne niż każde zbliżenie, jakiego doświadczyła w życiu. Gdy uniosła powieki, ich rzęsy prawie się ze sobą stykały. W pierwszym odruchu chciała prędko wyjaśnić jak tak naprawdę wyglądała ta sytuacja – że się upili, że to nic takiego, po prostu potrzebowali bliskości i tyle, nie ma się czym przejmować, bo jutro wszystko wróci do normy. Tylko że chciała, aby tą normą było leżenie w jego ramionach, palce delikatnie gładzące jej twarz, to spojrzenie, którym ją obdarzał – jakby nie liczyło się nic innego poza nią. Była jednak zbyt przerażona wizją odrzucenia, aby przyznać się do swoich myśli na głos. – Włosy ci zjaśniały – zamiast tego, palnęła pierwszą lepszą rzecz, żeby powiedzieć cokolwiek – gdyby wpatrywali się tak w siebie jeszcze kilka sekund, prawdopodobnie skruszałaby w jego objęciach. Do tej pory miała okazję obserwować przeróżną paletę barw na głowie Murphy’ego, ale tego odcienia nie kojarzyła. Zatopiła dłoń w kosmykach nad karkiem, subtelnie rysując palcem bliżej niezidentyfikowane szlaczki na jego skórze. – Pewnie po tych kremówkach – sama rozwikłała tę zagadkę, muskając czule jego usta. Przyjaźń z nim była dla niej zbyt drogocenna, aby bezpowrotnie zniszczyć ją jedną chwilą nierozwagi i uniesienia. Ale jeszcze teraz korzystała z okazji, że mogła go mieć obok. Przeniosła rękę pod jego koszulkę, przyciskając go mocno do siebie, żeby ich spragnione kontaktu ciała nie dzielił żaden milimetr. Chaos był nieunikniony – coraz śmielej wychylał się zza rogu, niosąc ze sobą widmo jutrzejszego dnia i konsekwencji, jakie będą musieli ponieść, gdy ta bańka pęknie i któreś z nich w końcu postanowi to przerwać. A skoro i tak to miało nastąpić to co jej szkodziło zapomnieć się jeszcze na kilka minut?
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Przyjąłem jej zdziwienie z uśmiechem. Najwyraźniej nie było tak źle z moim wzrostem, chociaż odkąd koledzy przeszli przez etap dojrzewania, czułem się czasem niski, przemierzając szkolne korytarze. Normalnie określiłbym się jako kogoś średniego wzrostu, ale przez porównanie wypadało to bardziej blado. — No wiesz, w całej szkole niższy ode mnie jest chyba tylko... hmm, stary Fairwyn. I dziewczyny — mówię, chociaż cieszy mnie, że Marla nie widzi tego jako wadę. — Mnie się nie zamyka? — pytam z parsknięciem, pokazując na siebie palcem. — A słyszałaś się kiedyś? — pytam, jakby to był jakiś konkurs, chociaż pewnie oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że pod tym względem idealnie się dobraliśmy i depczemy sobie po piętach w wyścigu na największą ilość wypowiedzianych słów. — Może w takim razie oboje będziemy strzyżykami — zastanawiam się głośno i uśmiecham na samą myśl. Gdybyśmy oboje mogli zmieniać się w ptaki, krążyć w przestworzach i co najważniejsze — srać z góry na wszystkich, którzy nam podpadną — to by było coś! Nagle mam jeszcze więcej zapału do nauki transmutacji, a myślami niecierpliwie wyrywam się do momentu, w którym uda się nam przeistoczyć w zwierzęta, chociaż w tle wciąż towarzyszy temu entuzjazmowi obawa. Jest jednak dużo cichsza, niż kiedykolwiek do tej pory. — To co, kiedy zaczynamy naukę? Jak najszybciej? Jutro? Pojutrze? Kiedy masz wolne? — pytam, żeby na wszelki wypadek przypieczętować naszą umowę. Akurat w przypadku Marli mogłem spokojnie mieć nadzieję na wcielenie w życie nawet najbardziej szalonych planów, ale chcę utrudnić sobie rozmyślenie się w tej kwestii, jeżeli jednak przerazi mnie wizja płetw i skrzeli. Faktycznie. Moje włosy pojaśniały. Byłem zbyt zajęty wpatrywaniem się w złotobrązowe, hipnotyzujące oczy Marli, żeby ten fakt zarejestrować, chociaż poczułem tę zmianę — ale nie spodziewałem się zobaczyć jasnych kosmyków dookoła mojej twarzy, gdy w końcu zwróciła na to moją uwagę. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek wcześniej ktoś sprowokował zmianę na taki kolor — zazwyczaj w sytuacjach takich jak ta włosy przybierały mniej lub bardziej intensywnie rumiane barwy. I dopiero teraz uświadamiam sobie, że nie umiem nazwać ogarniających mnie uczuć, bo są dla mnie zupełnie nowe. Nie przypominają ani tych, którymi darzyłem Grace, ani takich, które czułbym wobec przyjaciółki. Marla niepostrzeżenie swoim gadaniem, wierceniem dziury w brzuchu i najcieplejszym jaki w życiu widziałem uśmiechem odwróciła moją uwagę od trzymania wysoko gardy i zbliżyła się do mnie bardziej, niż kiedykolwiek miałem zamiar ją wpuścić, ale... nie przeszkadza mi to teraz. Wręcz przeciwnie. Nagle chciałbym, żeby podeszła jeszcze bliżej. Może jednak nie mam nic przeciwko temu, żeby w naszej relacji coś się zmieniło. Może koniec wcale nie musiał nastąpić? — Nie wiem, czy akurat kremówki — mówię, ale w pewnym momencie tego zdania słowa toną w jej ustach, tak jak i ja sam przepadam w kolejnym pocałunku, który na początku oddaję z czułością. Z każdą kolejną sekundą jest w nim jednak coraz więcej zapamiętania, a gdy czuję jej dłoń na swojej skórze, zapominam o wszystkim — jest tylko Marla, ja i ten moment. Zachęcony jej gestem, przesuwam dłoń po jej szyi, obojczyku, ramieniu, żebrach i talii, zatrzymując się na chwilę na skraju jej swetra, chociaż nie na długo, bo brakuje mi cierpliwości. Wsuwam palce pod warstwy materiału, badając pod palcami jej nagą skórę, wzmagając jedynie tym samym pragnienie, które staje się coraz bardziej nie do wytrzymania. Odsuwam nieznacznie twarz. — Może… też chcesz… polecieć trochę wyżej? — pytam, z trudem wypowiadając słowa przez przyspieszony oddech. Jednocześnie moja dłoń powoli przesuwa się do góry wzdłuż kręgosłupa Marli.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– No dobra, nie należę do najcichszych osób – przyznała z uśmiechem, bo akurat miał w tym wypadku rację. Wypowiadała tyle słów na minutę co on, czasem i więcej, ale nie miała czasu dłużej nad tym rozmyślać, bo wizja możliwości zamiany w ptaka w przyszłości – i to razem z Murphym – na chwilę odjęła jej mowę. – Ale by było super! – podekscytowała się. – Pierwsze co bym zrobiła to… Za dużo opcji – zafrasowała się. – Nie wiem, może poleciałabym do zakazanego lasu. Albo nad klify do Dublina – aż z wrażenia złapała go za rękę, gotowa przystąpić do nauki natychmiast, byleby jak najprędzej spełnić to marzenie. – Obiecaj mi, że jak to się uda to tam polecimy! – jej oczy rozbłysły. – A jak zostaniemy jakimiś śledziami to chociaż na miotle. Jej motywacja do nauki też nagle wzrosła. Nieco zmieszana puściła jego dłoń, udając, że musi się podrapać po skroni. – Jak najszybciej – pokiwała głową. – Czyli jutro! Najwyżej po prostu nie przyjdę do pracy i będziesz nas utrzymywał – rozłożyła bezradnie ramiona, bo co ona mogła, przecież planowali tu właśnie ważną rzecz, a praca nigdy nie była priorytetem. Jeśli nie kremówki to co sprawiło, że jego włosy zmieniły kolor? Znała go na tyle, że zdążyła ogarnąć, że wiązało się to z silnymi emocjami, ale im dłużej rozmyślała nad powodem, tym bardziej dochodziła do wniosków, które wydawały jej się nierealne, bo to… Niemożliwe, żeby przez nią i pocałunek. A ten kolejny, jaki właśnie składał na jej ustach, skutecznie ją rozproszył. Jej serce zamarło, gdy się odsunął. Nie była gotowa na to, że koniec nadejdzie tak szybko. Już w głowie układała jakąś żartobliwą uwagę, żeby jak najprędzej wypełnić czymś tę niezręczną ciszę, spowodowaną ich lekkomyślną decyzją (ale jakże przyjemną), jednak zaraz potem Murphy zadał pytanie, przez które zamilkła na kilkanaście sekund, intensywnie procesując co ma na myśli. Wpatrywała się w niego zaskoczona propozycją, nie bardzo wiedząc czy to jakaś subtelna próba złagodzenia sytuacji i powrotu do tego, co było czy po prostu szczera chęć bycia jeszcze bliżej. Tylko to też dawało jej nadzieję, że być może interpretują to tak samo. Skomplikowane obliczenia, na które składały się jej zamroczony umysł (nigdy czyjaś obecność nie mąciła jej w głowie tak bardzo) oraz jego dotyk i intensywność, z jaką na nią patrzył, dały wynik, z którym nie zamierzała się kłócić. Nie kiedy sama pragnęła tego samego. Pokiwała więc skwapliwie głową, potwierdzając tę gotowość poprzez nieszczególnie zgrabny ruch, pozwalający jej znowu leżeć na nim i szeroki uśmiech, gdy wodziła po twarzy Murraya wzrokiem wyrażającym największe szczęście. Delikatnie muskała palcami jego skórę, jakby był stworzony z najdelikatniejszego kruszcu i mógł pod wpływem większego nacisku pęknąć i rozsypać się po całym wzgórzu. Całowała go zdecydowanie mało przyjacielsko, stopniowo poznając kolejne skrawki jego ciała, każdą krzywiznę szczupłej sylwetki, w którą z każdą sekundą zatapiała się coraz bardziej. Miała poczucie, że doskonale się zgrywają, jak gdyby współgrali ze sobą już mnóstwo razy, mimo że dopiero zaczęli się uczyć siebie i swoich potrzeb. Docierało do niej, że była dokładnie w tym miejscu, w którym chciała być. Jego ramionach. W swoim życiu popełniała wiele błędów, bo płynęła z prądem wyznaczanym aktualnymi pragnieniami, niekoniecznie rozsądnymi czy też przynoszącymi w dniu jutrzejszym nieprzyjemne zderzenie z rzeczywistością. Ale to, co czuła teraz, leżąc z nim splątana w chaotycznej i zachłannej bliskości, było zdecydowanie czymś innym. Jakby ktoś wreszcie wskazał jej odpowiednią drogę i wiedziała dokąd iść, co robić. Kręciło jej się w głowie od nadmiaru wrażeń, intymności i alkoholu; instynktownie poznawała go w sposób, w jaki nigdy by się nie odważyła, gorliwie składała gorące pocałunki na jego skórze i pospiesznie dążyła do tego, żeby już nic ich nie dzieliło, żeby mogli dać sobie to, czego tak usilnie teraz chcieli – siebie nawzajem. Opadła ciężko na chłodną trawę z uczuciem spełnienia i zmęczenia, próbując wyrównać oddech. Nie zamierzała jednak zostawiać między nimi niepotrzebnego skrawka pustej przestrzeni – przysunęła się do niego i gładziła palcem jego policzek, w milczeniu obserwując całą gamę emocji wymalowaną w murrayowych oczach. W pewnym momencie poczuła nieprzyjemny ścisk w gardle i paraliżujący strach, bo przecież wznieśli się dzisiaj wyżej niż kiedykolwiek, zatrzymując tuż nad urwiskiem. – Murphy? – przez moment zawahała się, nie wiedząc jak ubrać w słowa wszystkie swoje obawy. – Nie chcę, żeby lądowanie oznaczało koniec naszej przyjaźni – powiedziała cicho, drżąc na samą myśl, że mieliby znowu się do siebie nie odzywać i udawać, że są sobie obcy. – Bo zależy mi na tej relacji – na tobie – i nie chcę tego psuć – szeptała w panice i gdyby nie to, że wciąż czuła ciepło bijące od niego, trzęsłaby się od przeraźliwego chłodu wspomnień, kiedy musiała sobie radzić bez przyjaciela.
+
______________________
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
— Obiecuję — mówię z szerokim uśmiechem i robi mi się ciepło na sercu. Od dłuższego czasu pilnowałem, żeby nikomu nie składać obietnic, ale w przypadku Marli nie mam już oporów. Podoba mi się, że jesteśmy wspólnie w coś uwikłani, że robimy razem plany na bliżej nieokreśloną przyszłość i chociaż jeszcze gdzieś w tle wybrzmiewa echo dawnych obaw, ciepło dłoni Marli sprawia, że ten głos jest zupełnie nieważny. — Jeśli zostaniemy śledziami, to popłyniemy razem do Portugalii, dobra? — dodaję od siebie. Nawet mi aż tak nie zależy na tej Portugalii, po prostu cieszy mnie wizja wspólnych podróży. Nawet jeśli miałyby odbywać się pod postacią jakiejś głupiej ryby. Kiwam zawzięcie głową z głupim wyszczerzem, jutro to dobry czas. Te kilkanaście sekund ciszy, która zapadła po mim pytaniu, zdaje się być nieskończonością. Kiedy w końcu Marla kiwa głową i przewraca mnie znowu na plecy, zalewa mnie fala ulgi zmieszana z całą feerią emocji odczuć, które przestaję jakkolwiek hamować. Całuję ją z zachłannością, dłońmi i ustami sukcesywnie poznając każdy skrawek jej ciała. Jesteśmy jak idealnie zaprojektowany mechanizm, płynnie odpowiadając na wzajemne ruchy, jakbyśmy wykonywali wcześniej zaplanowaną choreografię, chociaż pierwszy raz jesteśmy tak blisko siebie, tak otwarci na wzajemną obecność. Pierwszy raz w życiu mam wrażenie, że to coś więcej, niż fizyczne zbliżenie — że przekazujemy sobie wiadomości zaszyfrowane językiem muśnięć, westchnień i pocałunków, i chociaż nie umiem logicznie zinterpretować tego przekazu, moje ciało odpowiada na niego intuicyjnie. Nie od razu rozumiem, co się właśnie między nami wydarzyło, nie do końca. Po wszystkim przyciągam do siebie Marlę, obejmując jej talię, wciąż czując potrzebę bliskości. Myślami ciągle szybuję w przestworzach, gdy ta wypowiada moje imię. — Hmm? — mamroczę, zbyt wyczerpany, żeby używać słów. Odgarniam splataną grzywkę za jej ucho, śledząc uważnym spojrzeniem twarz Marli. Widząc zmianę w jej wyrazie oczu, czuję przypływ niepokoju, odrywający mnie od dotychczasowego stanu nieważkości. Z początku nie rozumiem jej słów. Jakie lądowanie? Dopiero po kolejnym zdaniu uderza mnie ich znaczenie. I nagle uświadamiam sobie, że grawitacja istnieje, działa z dziesięciokrotnie mocniejszą siłą, sprowadzając mnie z łupnięciem na ziemię. Naprawdę tak bardzo zapomniałem się w tym momencie, żeby zorientować się, że dla Marli był czymś innym? Psuciem naszej relacji? Czuję mrowienie rozchodzące się od czubka głowy, gdy moje włosy gwałtownie ciemnieją wraz z tym, jak gryfonka wyrywa mnie brutalnie z tej słodkiej sennej mary, w której tkwiłem do tej pory. Uśmiecham się krzywo w automatycznej reakcji na ukłucie bólu, odwracając wzrok na niebo zasnute ciżkimi chmurami. Nagle uświadamiam sobie chłód bijący od zmarzniętej ziemi i niewygodę ułożenia mojego ciała, podyktowanego potrzebą bliskości, a także fakt, że niepilnowane, nasze ognisko przygasa. Czuję się jak skończony idiota. I żałuję, że kiedykolwiek sięgnąłem po te jebane kremówki, bo gdyby nie to, nigdy bym sobie nie uświadomił, że Marla była dla mnie kimś więcej, niż się spodziewałem. Oddycham ciężko, gdy otwieram usta, wciąż szukając w myślach odpowiedzi na jej słowa. — Nie masz czym się martwić — mówię, a gorycz tej wypowiedzi sugeruje, że być może kłamię – nie mogę być w tym momencie pewien. Zwłaszcza jeśli coś, co dla niej jest psuciem naszej relacji, dla mnie… cóż, nie jest. Pytanie, jak długo wytrzymam, udając, że jest inaczej. Nie wiem, czy kłamię, więc tym razem mówię, coś zdecydowanie prawdziwego: — Ja też nie chcę tego psuć — nawet jeśli dla mnie znaczy to coś zupełnie innego — więc… więc masz rację... lepiej, jeśli zostaniemy po prostu przyjaciółmi. — Znów czuję gorycz kłamstwa rozchodzącą się po języku, ale co innego mam zrobić? Chyba jedyne, co jest gorsze od nieodwzajemnionych uczuć, które we mnie wzbudziła, jest całkowita utrata tej znajomości. Nie chcę do tego dopuścić. Ledwo oddycham, a ciepło jej obecności nagle pali. Wyswobadzam się ostrożnie z uścisku. — Lepiej chodźmy. Jest zimno — mamroczę. Pomagam pozbierać jej rzeczy, ukradkiem wylewając resztkę kłębokolota ze swojego kieliszka, zanim nie transmutuję go z powrotem w kamień, który wyrzucam pod nogi. Trzymanie na wodzy emocji spowodowanych rozczarowaniem idzie mi całkiem nieźle. Gdy przemierzamy Hogsmeade, zaczynam nawet opowieść o tym, jak ostatnio Irytek przydybał mnie w kąpieli i poleciał wołać Keatona. Mówienie głupot przynajmniej na chwilę odwraca moją uwagę od faktu, że po tym, co dzisiaj zaszło, nie będę już w stanie spojrzeć na Marlę tak, jak do tej pory.
/ztx2
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Beltane to święto na cześć natury! Laena uważa, że więc i ją wypada zaprosić do obchodów i poinformować, że takowe się odbędą. Codziennie w godzinach porannych jest ona na polanie i czeka na czarodziejów chętnych do nauki prastarej sztuki kulningu - nawoływania zwierząt śpiewem. Kto wie co tobie uda się przywołać?
Tego nikt nie wie, to co jednak pewne jest to to, że już teraz polana jest pełna magii!
Rzut k6 na wejście na polanę:
1 Poprzedniego dnia ktoś musiał naprawdę dziko poszaleć z wyobraźnią, bo właśnie natrafiasz na model smoka norweskiego kolczastego! Koniecznie zgłoś się po przedmiot w odpowiednim temacie! 2 Jest bardzo wcześnie i wschód słońca nie zdążył jeszcze przegonić ogników, które zaczynają latać dookoła ciebie, jakby bardzo chciały ci pomóc. Nie do końca wiadomo dlaczego, bo się nie zgubiłeś, na jaw wychodzi to dopiero podczas śpiewania. Gdy próbujesz nauczyć się kulningu, one swoim graniem podpowiadają ci, na jaką nutę powinieneś wejść! Dzięki pomocy ogników w trakcie trwania nauki możesz dwa razy rzucić podwójną k6 i wybrać wyższy wynik! 3 Coś musiało tutaj czarować, najwyraźniej oburzone wcześniejszym niepowodzeniem w śpiewaniu kogoś innego, bo gdy tylko zajmujesz miejsce na jednym z kamieniu, od razu zmieniasz się w syrenę! Efekt będzie trwał do końca wątku. +15 do końcowego wyniku 4 Może to przygotowania do Beltane, a może faktycznie jest coś w aurze dookoła polany, ale gdy tylko na nią wchodzisz, nogi same rwą ci się do tańca. Dosłownie. Nie łatwo jest złapać oddech i nie fałszować, kiedy cały czas skaczesz! Rzuć k6 by zobaczyć, przez ile kolejek będziesz tańczyć! 5 Ktoś musiał przyzwać swoim śpiewem całe stadko łupduków, które to teraz upatrzyły sobie ciebie, jako nowego przyzwającego! Za każdym razem, gdy próbujesz śpiewać, one pieją z tobą wszystkimi swoimi trzema głowami, mocno cię przy tym zagłuszając! -15 do końcowego wyniku! 6 Na Merlina! Jak to się stało, że ktoś przyzwał bogina?! Stworzenie zaczaiło się w krzakach i tylko czekało na właściwy moment, żeby kogoś przestraszyć... Wybrało do tego ciebie! Oby był ktoś obok, żeby ci pomóc!
Miłej zabawy i powodzenia!
Śpiewne przywoływanie:
Zasady
Od momentu wejścia na polanę, Laena zaczyna tłumaczyć, o co chodzi w kulningu, przysłuchuje się wam i podpowiada co i jak robić. Możecie pisać tak długi wątek, jak chcecie pamiętając, że:
Na zakończenie każdy powinien rzucić kostką k100, by zobaczyć, co udało się przyzwać!
Co przyszło?:
0-35 Nie będzie z ciebie tańczącego z wilkami. Co najwyżej udało ci się poderwać ptaki do lotu i to też raczej nie przez to, jak sprawny z ciebie śpiewak... 36-60 Gratulacje, udało ci się zaciekawić sobą zagubionego topka! Był tak wdzięczny za twój występ, że aż ugryzł cię w palec! Spokojnie, to tak z miłości! Możesz zgłosić się po topka w odpowiednim temacie! 61-89 Stworzenia nie tylko usłyszały twój śpiew, ale i go doceniły. Kiedy tak śpiewasz w kierunku lasu kulning, wychodzi z niego stadko sarenek. Nie podchodzą za blisko, ale przyglądają ci się z zaciekawieniem, chwilę jedzą w pobliżu trawę po czym odchodzą spokojnie i bez strachu. +90 Niesamowite, twój śpiew był niemal... Mityczny! Zupełnie jak prastary kulning! Wyszło ci to tak dobrze, że trochę dziwisz się na widok, że dłuższą chwilę nic nie wyłania się spomiędzy drzew. Czekasz jeszcze moment, a gdy wydaje Ci się, że już nic nie przyjdzie, zauważasz, że coś bacznie ci się przygląda z pomiędzy drzew, wyraźnie zainteresowane twoim śpiewem.
Gratulacje! Zdobywasz jednorazowy przerzut na balu Beltane!
Modyfikatory do rzutu k100:
+ i - tyle, ile wyszło w kostce na wejście. +5pkt za każdy post dotyczący nauki śpiewania, przed finalnym zaśpiewaniem. Bonus dotyczy max. 4 pierwszych postów. + 10pkt za 10 punktów kuferkowych w ONMS i +5 pkt za każde 10 następnych. + 5pkt za bycie nową postacią. + 10pkt za cechę powab wili. + 10pkt za cechę złotousty gilderoy. - 10pkt za cechę niezręczny troll. - 10pkt za cechę drzemie we mnie zwierzę.
Przygotowania do święta, jakiś bal, tańce, śpiewanie, cokolwiek to miało być, Frederick wcale nie chciał brać w tym udziału. Wyglądało jednak na to, że jeśli nie wybierze się tutaj po to, żeby spotkać się z Josephine, jego matka udusi go w czasie snu albo zrobi coś podobnego, żeby tylko postawić na swoim. Jej znaczące spojrzenia i chrząknięcia, przypominanie o tym, że ma narzeczoną, doprowadziły do tego, że Frederick wyszedł z domu z samego rana, burknąwszy jedynie, że pracą zajmie się dopiero po południu, bo ma na głowie inne obowiązki. Miał świadomość, że jego rodzice śledzili go uważnie spojrzeniami, jak sępy oczekujące na żer, ale nie zamierzał się im z niczego więcej tłumaczyć, ani nic więcej wyjaśniać. Nie chciał wdawać się w żadne idiotyczne dyskusje, a szukając jakiegoś spokoju, wiedząc, że musi uciec z domu, z rezerwatu, żeby przypadkiem nie wpaść w jeszcze większe tarapaty, znalazł się tutaj. Nastrój do świętowania miał wprost cudowny, ale właściwie nie było takiego dnia, kiedy Frederick byłby w pełni zadowolony. Być może wtedy kiedy zostawiano go samemu sobie, gdy mógł pracować nad udoskonaleniem karmników albo kiedy mógł kryć się pod postacią lisa w okolicznych norach, zasypiając, by odzyskać utracone siły. Teraz jednak nie było mu to dane i po prostu kręcił się po okolicy, starając się zapanować nad irytacją, nad świadomością, że mógł postawić się rodzicom, że był dorosłym człowiekiem, który mógł i powinien decydować o własnym życiu. A jednak łańcuch, który nosił na szyi, był tak ciężki, że gdyby wykonał błędny ruch, zapewne złamałby mu bez większych problemów kark. Odetchnął głęboko, zatrzymując się i wtedy zdał sobie sprawę, że trafił na jakąś polanę, na której nie był sam. Uniósł lekko brwi, orientując się, że przezabawny los postanowił zetknąć go znowu z kobietą, która z całą pewnością nie miała o nim najlepszego zdania. Przyjrzał się jej, zastanawiając się, czy miał jej coś do powiedzenia, ale nim zdołał się odezwać, z jakiegoś niewiadomego powodu przyczepiło się do niego stado łupduków, które zleciały się do niego z wrzaskiem. Frederick poruszył się, tak jakby chciał położyć po sobie uszy, zmrużył oczy i spojrzał na ptactwo, jakby zastanawiał się, czy może je rozgonić. Nie chciał robić im krzywdy, ale i tak machnął na nie wściekle ręką, bo nie miał ochoty śmierdzieć ich odchodami. - Na Merlina, wyrwę wam pióra z kuprów – warknął w stronę łudpuków, odnosząc wrażenie, że z przyjemnością poruszyłby z irytacją ogonem, ale nie mógł tego zrobić w tej marnej, ludzkiej formie.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Cieszyła się, że udało jej się przekonać organizatorów do nauki kulningu, uważała, że zwierzęta i magiczne istoty też miały prawo wiedzieć o tym, że będzie obchodzone Beltane. W jej rodzimych stronach pieśni o nadchodzącej, celtyckiej nocy niosły się starożytnymi nutami przez lasy i góry, docierając nawet do najgłębszych jaskiń. Każdy mieszkaniec natury i dziecko przyrody mogło przyjść i cieszyć się nadchodzącym latem, świętować jego życiodajny oddech aż do utraty swojego własnego. Codziennie przychodziła na to wzgórze, bardzo wcześnie rano, by zdążyć przed swoimi lekcjami. Nie było łatwo połączyć uczenia w Hogwarcie i tutaj, ale wiedziała, że było warto. A dzięki temu więcej czasu spędzała w naturze. Chociaż Hogsmade wciąż było blisko, można to miejsce było nazwać prawie odludziem. Zwierzęta też się na nie zapuszczały i codziennie coś innego wystawiało swój ciekawski nosek zza drzew, witając młodych adeptów tej starożytnej sztuki. Tym razem nosek ten był całkiem ludzki, a w dodatku w pełni jej znany. Nie spodziewała się nikogo zobaczyć tutaj o tak wczesnej porze, słońce nawet jeszcze nie wzeszło i był tu taki spokój, że dała się mu w pełni porwać, tańcząc boso na wilgotnej trawie. Nuciła swoje norweskie pieśni, rozmawiając nimi z ptakami i dzikimi mieszkańcami lasu, ukrywającymi się w gęstwinach drzew i tańczyła, tańczyła, tańczyła. Plotła wianek w dłoniach, śpiewała i wirowała, nie wiedziała co ją tak porwało, ale gdy to się działo, dała się temu prowadzić za rękę, szukając kolejnych wizji, urywków przyszłości czy po prostu najzwyklejszego zapomnienia na łonie przyrody. Nie kryła zdziwienia, gdy w końcu go zobaczyła. @Frederick Shercliffe był chyba ostatnią osobą, którą spodziewałaby się ujrzeć na swoich zajęciach. Sama nie kierowała do niego żadnych złych uczuć, wręcz przeciwnie, bawiła go ta jego złośliwa dosadność, zupełnie jak młody jeleń próbujący pokazać, jak ważnym był i nie krępowało jej to ani trochę. Podeszła do niego tanecznym krokiem, wirując po mokrej trawie. - Muszę przyznać, nie spodziewałam się tutaj pana i… – popatrzyła na dokuczające mu łupduki i zupełnie nie kryła swojego śmiechu. – Czyżby to były ty niebezpieczne, dzikie stworzenia, o których pan tyle mi opowiadał? – normalnie jej psotliwa natura nie wychodziła od razu w rozmowie, ale można było powiedzieć, że mężczyzna ją w niej wyzwalał. Kąciki jej ust były uniesione do góry w złośliwym uśmieszku, kiedy ona marszczyła na niego brwi w żartobliwym pytaniu.
Wariatka. Zdecydowanie była wariatką, a każde ich spotkanie właśnie w tym go upewniało, powodując, że zastanawiał się, czy ta kobieta aby na pewno wiedziała, z czym jadło się życie. Z drugiej jednak strony była w niej ta sama wolność, jaka kryła się w samym Fredericku, to poczucie, że jest częścią natury, jaka ich otaczała, że jest częścią czegoś większego, chociaż nie był w stanie powiedzieć czego. Ona śniła, on miał zupełnie inną naturę, więc tak naprawdę powinni umieć znaleźć wspólny język, ale z jakiegoś powodu wciąż się rozmijali, bawiąc się prawdą, jakiej się nie bali. Oczywiście, Shercliffe nie lubił mówić o sobie, nie znosił opowiadać pewnych rzeczy, zachowywał je dla siebie, pozwalając, żeby przemijały, żeby pozostawały tylko i wyłącznie jego, ale kreował własną osobę w sposób, który w pełni mu odpowiadał. - Doprawdy? Podejrzewałem, że wyśniła mnie pani w swoich snach na jawie - odpowiedział na to, odbijając tym samym piłkę w jej stronę, prychając pod nosem, kiedy wspomniała o łupdukach. Nie miał pojęcia, skąd się tutaj wzięły, ale przyczepiły się do niego, jak jakiś rzep do psiego ogona, i zaczął się nawet zastanawiać, czy aby przypadkiem nie było to związane z działaniem stojącej przed nim kobiety. Nie znał jej możliwości, nie wiedział, co była w stanie osiągnąć i podejrzewał, że gdyby zechciała, mogłaby okazać się groźnym przeciwnikiem. - Wciąż zadziwia mnie lekkość ducha z jaką podchodzi pani do tego, co się dzieje w Anglii. Zgaduję, że tańcząc od świtu, nie ma pani czasu na czytanie prasy codziennej i pominęła całkowicie fakt, że w tym pięknym kraju znaleźli się czarodzieje skłonni do kolejnej krucjaty na smoki. Cóż za odwaga - stwierdził, warknąwszy zaraz w stronę łupduków, mając nieodpartą chęć, żeby po prostu je pogonić i pokazać im, że lepiej nie zbliżać się za bardzo do lisa, bo można skończyć naprawdę w nieprzyjemny sposób. Nie znosił, gdy ktoś go tak irytował i odnosiło się to nie tylko do ludzi, ale i do zwierząt, które skakały dookoła niego jak pomylone.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Laena Aasveig
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Duże, kryształowo-błękitne oczy, często chodzi z wiankami na głowie
Jeżeli przez jej taniec z naturą, cieszenie się przyrodą i to połączenie z jakąś pierwotną energią, którą pragnęła czuć przepływającą przez jej ciało robiło z niej wariatkę, to mogła z dumą przyjąć tę koronę. Nie obchodził jej oceniający wzrok innych, nie przejmowała się szeptami dezaprobaty. Była zamknięta w swoim świecie z szumu drzew, zapachu kwiatów, odgłosów zwierząt i rześkiego wiatru, który smagał jej twarz w tańcu. Taka była właśnie najszczęśliwsza. Śpiewając i tańcząc pod chmurami, gdy czekała na kolejne wizje od nich, skoro już jakaś dziwna siła pchała ją do tych kroków bez opamiętania i wytchnienia. Może i była trochę wariatką. Ale wariatką szczęśliwą. I wariatką, która była tu po to, żeby zaprosić innych choć trochę do tego odrealnionego dla nich świata, który dla niej stanowił najprostszą i najpiękniejszą w swojej pierwotności normalność. W końcu dla wolnych duchów to wszyscy inni zdawali się być szaleńcami. - Choć muszę tym pana zmartwić, mam poza panem wiele innych, bardziej naglących rzeczy do wyśnienia. Jeżeli jednak chce pan znaleźć miejsce w moich wizjach, mogę mieć to następnym razem na uwadze – już od wstępu nie powstrzymywała się z drobnymi zaczepkami, skoro i on nie zamierzał w nich przebierać. Nawet jeżeli się wyzłośliwiał, dobrze było porozmawiać z kimś, kto nie bał się prawdy, zarówno nią ukłuć jak i zostać ukłutym. Choć Laena miała niepewne jeszcze wrażenie, że Fredericka także można by było zranić dopiero kłamstwem. Łupduki jej tworem nie były, musiał być to wyczyn jakiegoś wczorajszego ucznia, który swoimi próbami kulningu bardziej brzmiał jak jeden z tych kurczaków, niż zamierzone, starożytne dźwięki to przewidziały. Jak widać wyszło coś jednak z tego zawodzenia pozytywnego, bo miała naprawdę spory ubaw widząc, jak upatrzyły sobie mężczyznę za swój cel. - Tańcząc od świtu nie mam czasu na czytanie prasy, ale za to wiem, gdzie i jak chodzić, by się w niej następnego dnia nie znaleźć. Jak pan widzi, to pan jest tutaj atakowany – uśmiechnęła się to niego psotnie, badając przy okazji, na jak blisko mogła sobie tym razem pozwolić podejść i zostawiła go w komfortowej od niej odległości, nie naruszając ostatnio ustalonych granic. Jednocześnie bardzo wyraźnie dała mu mową ciała przestrzeń, w którą to on mógł wkroczyć, jeżeli tym razem by tego chciał. – Mogę też pana zapewnić, że choć ma mnie pan chyba za niezbyt roztropną, nie jestem jedną z tych, która zamierza na smoki pójść polować. Zdecydowanie uważam, że zostawienie ich w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa byłoby dużo bardziej produktywne – zauważyła niemalże złośliwie, nie w stosunku do niego, a tych wspomnianych czarodziejów, chętnie podejmując temat jak mało rozważni byli w swoim nie liczeniu się z przyrodą. Przy tym nie straciła lekkości ducha, nogi same rwały jej się do tańca, pogoda zapowiadała się wspaniale a i dzień mógł być piękny. Nie zamierzała sprowadzać na siebie chmur, jeżeli natura sama ich dla niej nie zaplanowała – Skoro jednak udało nam się już ustalić, że nie planuję krucjaty na smoki, co w takim razie pan tu robi? Oprócz bycia ofiarą krucjaty łupduków? Niech nie mówi mi pan, że przyszedł tu ze mną pośpiewać, bo tego nawet chcąc bym chyba nie wywróżyła – zażartowała psotliwie, czekając na jego ruch.
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Przygotowania do Beltane oznaczały szaleństwo zabaw! A jak szaleństwo, to koniecznie z innymi Seaverami do kompletu, żeby nikt nie miał wątpliwości ani po co tu przyszli, ani że teraz był czas na zrobienie show rozpierdolu, o który może nikt nie prosił, ale za to wszyscy powinni docenić. Albo przynajmniej się strzec.
Umówili się trójką na naukę kulningu i już gdy szli na wzgórze na obrzeżach Hogsmade, było słychać, że nie ma miękkiej gry i nie biorą jeńców w swoich wygłupach. Wesoła paplanina zaczęła się w momencie, w którym Milo i Remy spotkali się w głównym pokoju Gryffindoru, a na schodach, gdy dołączyła do nich Symphony już w ogóle było ich słychać w całym Hogwarcie.
- To co, zakłady! – zaproponowała. Albo raczej rzuciła, nie poddając pod żadną dyskusję, przeskakując radośnie z nogi na nogę i wymachując przy tym rękami, jakby wcale wciąż nie miała ortezy na łapie. – Kto da radę wyśpiewać lepszą… Melodię?! – prychnęła śmiechem, poruszając brwiami w kierunku swojego rudego kuzyna i w momencie odskoczyła, w razie jakby postanowił sprzedać jej jakiegoś kuksańca czy ją kopnąć. – Symcia broń mnie! – pisnęła, przebiegając za brunetkę jak za jakąś tarczę.
Droga na polanę towarzyszyła im w samo takie wydurnianie się i chyba z tego wszystkiego aż samo wzgórze zdecydowało się dołączyć do zabaw, bo gdy tylko na nie weszli, do dziewczyny podbiegła gromadka łupduków, drąc się, klaksoniąc i wszystko inne.
- Dobry Merlinie, co je pogięło?! – wykrzyczała, próbując odgonić trójgłowe kurczaki, które za nic miały poranną ciszę i zaczęły tylko głośniej trąbić kolejne dźwięki. – Kto to tutaj przyprowadził!
- Nie śmiałbym ingerować w te wzniosłe i ważne sprawy, o jakich pani śni – powiedział, kiedy tylko się odezwała ponownie, odbijając piłkę w jej stronę, wiedząc doskonale, że tak sobie jedynie bajdurzyła. Nie wierzył w to, że byłaby w stanie dostrzec jakąś niesamowicie wielką i ważną przyszłość, większość wizji Frederick traktował, jako coś, do czego ludzie sami dążyli, skuszeni jakąś historią. To było dosłownie bawienie się w samospełniającą się przepowiednię i dlatego podchodził do nich wszystkich ze sporym dystansem. Wychodził z założenia, że gdyby nie słuchano przepowiedni, wiele z nich po prostu by się nie spełniło, bo nikt by do nich nie dążył. Uciekanie od tego, co miało się wydarzyć, jego zdaniem bardzo często prowadziło dokładnie o tym, o czym mówiono. Z tego prostego powodu, że po prostu los bywał przekorny. - Nie nazwałbym tego atakiem, prędzej jakaś szaloną potrzebą znalezienia ziarna albo czegoś podobnego. Podejrzewam, że mam przy sobie coś, co je sprowokowało. Muszę później wracać do pracy, więc nie widzę potrzeby nieustannego przebierania się – zauważył prosto, mrużąc lekko oczy, gdy odpowiedziała na jego kolejną zaczepkę, robiąc to dość zgrabnie, pokazując mu, że chociaż była wariatką, to potrafiła jakoś w tym swoim szaleństwie lawirować, potrafiła robić rzeczy, o jakich innym się nie śniło. Lub też, co było bardzo możliwe, zajmując się kwiatkami, zwierzątkami i innymi tego typu rzeczami, nie miała po prostu czasu na to, żeby pakować palce między drzwi. - Niewątpliwie z tego śnienia na jawie i obcowania z drzewami, wyniosła pani świadomość, że niektóre istoty są na tyle niebezpieczne, że lepiej byłoby pozwolić im spokojnie żyć. Zastanawia mnie jednak, co kryje się pod tym twierdzeniem o produktywności. Mam szczerą nadzieję, że w tym swoim idealistycznym świecie nie dostrzega pani jednak smoków, jako potulnych towarzyszy człowieka – stwierdził, spoglądając na łupduki, które wciąż tłoczyły się dookoła niego, zupełnie, jakby im się coś pomyliło. To nawet by go tak mocno nie zdziwiło, bo nie były to, jego miarą, zbyt mądre stworzenia, a nazywanie ich zachowania krucjatą, dość mocno go rozbawiło. Równie mocno, jak stwierdzenie o śpiewaniu. A jak wiadomo: jak nie mogę, to przez nogę i znowu mogę. A już w ogóle najlepiej na złość matce odmrożę sobie uszy. Frederick był jedną z tych osób, która podejmowała niektóre decyzje właśnie po to, żeby innym uprzykrzyć życie, nic zatem dziwnego, że spojrzał na kobietę, kiwając przy tej okazji głową. - Ależ właśnie po to przyszedłem. Odpowiednio wcześnie, by nikt nie został porażony moim śpiewem – wyznał, doskonale się tym bawiąc, ciekaw, czy otrzyma kolejną, zaczepną odpowiedź, czy nie. I, przede wszystkim, ciekaw, czy ona podejmie tę grę.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kostka na wejście: 6 -.- Kostka na wydarzenie: 67 +20(kuferek ONMS) -10(drzemie we mnie zwierzę) + ?(posty o nauce śpiewania) = 77 + ?
Po spotkaniu z Remy wiedział już, ile dzieje się w okolicach Hogsmeade w stosunku ze zbliżającym się wielkimi krokami Beltane. Chętnie więc wyrwał się ponownie ze swojej pracowni, by zobaczyć, czy może wróżki znów zaskoczą go jakimś pięknym strojem, a może tym razem wyjątkową umiejętnością śpiewania, bo swoje kroki skierował na wzgórze lampionów, gdzie ponoć można było nauczyć się kulningu. Niestety, marzenia te dość szybko zostały rozwiane, gdy po wejściu na polanę, poczuł w żołądku niepokój, a zaraz potem zauważył Paco, który praktycznie wydawał z siebie ostatnie tchnienie. -Nie.....! - Krzyknął, podbiegając do ciała ukochanego, ze łzami w oczach, gdy usłyszał charakterystyczny dla swoich omamów głos. Głos, który podpowiadał mu, że to jego wina i gdyby tylko postarał się bardziej, ukochanemu nic by się nie stało. Jako, że Max był w miarę wypoczęty, resztki rozsądku przebiły się do jego świadomości i zdał sobie sprawę, że to nie może być prawda. Przecież przed chwilą się z Moralesem widział i ten miał spędzić dzień w Paraíso, szykując jakiś bankiet dla kolejnych ważniaków. Chwilę mu zajęło, by zrozumieć, że stoi przed boginem i przy pomocy Riddiculusa pozbyć się straszliwej wizji sprzed oczu. Mimo wszystko jednak, czuł się wykończony i dość mocno podupadły na psychice, więc padł na ziemię, chowając twarz w dłoniach, by spróbować dojść do siebie. Po chwili z tego stanu wyrwała go znajoma sylwetka, zbliżająca się w jego stronę. -Jo? Co Ty tu robisz? Nie gadaj, że przyszłaś ćwiczyć arie operowe. - Podniósł się i przywitał z dziewczyną mając nadzieję, że jej towarzystwo szybko postawi go na nogi i poprawi humor.
Korzystając z możliwości nauczenia się nowej rzeczy, wybrałem się sobotniego poranka na polanę, chcąc na własne oczy i uszy doznać kulningu. Najbardziej byłem ciekaw, czy sam będę mógł spróbować, kojarzyło mi się to bardziej z czymś przeznaczonym dla kobiet niż dla mężczyzn. Jakoś nie spodziewałem się, żeby na mój gardłowy ryk, przypominający godowe wycie wilkołaka w Zakazanym Lesie, przybyło jakiekolwiek zwierzę. Ciekawiła mnie również sama Laena, będąca nową asystentką wróżbiarstwa. Była niewiele starsza ode mnie, z tego co zdążyłem zauważyć. W ogóle ja sam dość mocno odstawałem od pozostałych uczniów, przez co byłem często mylony i traktowany jako nauczyciel. Potrafiło to nawet całkiem zabawne, szczególnie kiedy ktoś robił mniej legalne rzeczy. Wraz z wejściem na miejsce moje nogi...zaczęły się dziko ruszać, tańcząc do tylko im znanego rytmu. Rozglądnąłem się po bokach, szukając kogoś, kto mógł być tego powodem. Pierwsze co mi przyszło do głowy, to rzucenie na mnie Tarantallegra. Widać było, że jestem dość mocno poirytowany tą sytuacją, szczególnie, że po chwili zacząłem sapać ze zmęczenia, nie mogąc przerwać swojego tanecznego występu.
Była jasnowidzem, nic dziwnego więc, że wierzyła w swoje wizje. Towarzyszyły jej całe życie, lecz i ona nie traktowała ich jak pewności. Były bardziej sugestiami. Wyznacznikami właściwej drogi. Szeptami o najlepszym możliwym rozwiązaniu, jakie w danej sytuacji mogłaby zaaplikować. - To bardzo taktownie z pana strony, że chociaż w snach nie planuje mnie pan nachodzić – zażartowała, odwołując się to zdarzenia z tu i teraz. Nie spodziewała się, żeby Frederick wiedział, że to ona prowadziła te lekcje. Prawdopodobnie wtedy by nie przyszedł. Ale piłeczka musiała zostać odbita. No, może nie musiała, ale bawiła się w tym doskonale, obserwując jak młody jeleń się puszył. - Szalona potrzeba znalezienia ziarna? – zachichotała, kręcąc głowa z niedowierzaniem, a jej psotliwa natura tylko bardziej pchała się na pierwszy plan. – Czyli one są niewinne, tylko pan po prostu lubi prowokować? – zauważyła, mówiąc przecież samą prawdę na podstawie swoich obserwacji. Lekki uśmieszek nie schodził jej z twarzy. Bawiło ją, jak bardzo próbował z którejś strony zaatakować i podważyć jej zdanie. Jakby specjalnie szukał dziury w całym, żeby się z niej ponaigrywać. Ona jednak pewnie stała w miejscu… No, a raczej pewnie obracała się w miejscu, podskakując w tańcu to na jedną, to na druga nogę, bo jakaś przemożna potrzeba nie pozwoliła jej przestać. - Oh proszę pana, chyba nie chce mi pan powiedzieć, że uważa pan za „spokojne życie” życie wśród ludzi? Będę zawiedziona, jeżeli okaże się, że chociaż w tym jednym się nie zgadzamy – oznajmiła rozbawiona, nie dając mu zgarnąć tego punktu, samej odbijając zręcznie w ten sposób piłeczkę. – Nie życzyłabym smokom życia potulnie z ludźmi. Uważam tylko tyle, że tak liczne zabieranie im terenów musiało w końcu doprowadzić do tragedii i powinniśmy zostawić im coś z daleka, żeby tam mogły żyć, nic więcej – powiedziała prosto, wzruszając przy tym ramionami tak, jakby miała to być najoczywistsza oczywistość. Czy rozbawienie Fredericka było z jej strony zdobyciem chociaż jednego punktu w przerzucaniu się złośliwościami? Nie wiedziała, ale uśmiechnęła się szeroko, gdy stwierdził, bez zająknięcia, że chce dołączyć. Jeżeli tym chciał jej dokuczyć, to się naprawdę przeliczył. Z największą przyjemnością przyjęła nieme zaproszenie do gry. - W takim razie nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, czy ma pan bardziej porażający śpiew od łupduków – rzuciła psotnie. Ale faktycznie wzięła się do tłumaczenia, na czym to wszystko polegało, szczególnie, że obezwładniająca potrzeba tańca powoli jej przechodziła. Dosiadła się obok mężczyzny, oczywiście w odległości, która widziała, że była dla niego komfortowa. Doskonale pamiętała spotkanie go w rezerwacie i jak bardzo szanował swoją przestrzeń osobistą. Mogła bawić się w złośliwości i psoty, to jednak chciała uszanować. - Słyszał pan kiedykolwiek wcześniej o kulningu? - zapytała, ciekawa, ile w sumie wiedział na ten temat, jeżeli cokolwiek.
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
wejście:3, zamieniam się w syrenę; +15 do końcowego wyniku
Dosłownie cały czarodziejski świat grzmiał o przygotowaniach do Beltane, więc jak mogła to tak po prostu zignorować? Nie dało się, to było zwyczajnie niemożliwe. Postanowiła więc poddać się urokowi tego święta i wziąć udział w różnych atrakcjach przygotowanych specjalnie na tę okazję. Szkoda tylko, że nie wywiedziała się dokładniej, że nauka kulningu to tak naprawdę śpiew w celu przywołania zwierząt, bo może wybrałaby co innego. Ale tak, skoro już zjawiła się na polanie, to nie zamierzała zawracać, bo w końcu poświęciła czas na dotarcie w to miejsce. Mleko się rozlało. Wyczuła co prawda jakąś dziwną energię, kiedy tylko weszła głębiej na polanę, ale machnęła na to ręką, bo kto by się tym przejmował w takich okolicznościach? Szczęśliwie nie była w tym cyrku sama, bo dostrzegła sylwetkę Maxa i niemal od razu skierowała swe kroki w jego stronę, tym bardziej że zobaczyła go w nienajlepszym stanie. - Szczerze to dopiero dochodząc na to wzgórze dowiedziałam się dokładnie o co w tym wszystkim chodzi, ale nie chciało mi się już zawracać - przyznała i lekko się skrzywiła. Czy to naprawdę miały być arie operowe? Jeśli tak, to potrzebowali chyba porządnych zatyczek do uszu. Zaraz jednak przeszła do poważniejszego tematu. - Max, wszystko w porządku? - spytała. W jej głosie dało się wyczuć nutkę zaniepokojenia, bo jednak kto jak kto, ale chłopak był jedną z bliższych jej osób, a już na pewno nie był jej obojętny. - Chodź, usiądziemy, zanim jeszcze rozpoczniemy ten teatrzyk - powiedziała i przeszła kilka kroków do znajdujących się nieopodal kamieni. Zasiadła na jednym z nich, gotowa na przyswojenie tej niesamowicie potrzebnej wiedzy do przywoływania stworzeń i wzdrygnęła się, gdy poczuła, jak z jej nogami dzieje się coś dziwnego. Zaczęło się od zwykłego mrowienia, przez które nie była w stanie podnieść się z kamienia, zupełnie jakby dolne kończyny odmówiły jej posłuszeństwa. Już chwilę później na ich miejscu pojawił się syreni ogon. - Maaax? - zakrztusiła się własną śliną, wybałuszając oczy i poruszając nową częścią ciała. Nie tego się spodziewała.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kostka na wejście: 6 -.- Kostka na wydarzenie: 67 +20(kuferek ONMS) -10(drzemie we mnie zwierzę) + 5(posty o nauce śpiewania) = 77 + 5= 83
-Tak, tak. A po kryjomu marzysz o zostaniu pierwszą divą Magical Royal Theatre. - Wyszczerzył się do niej, choć pewnie sam na jej miejscu też by już nie zawracał. Poza tym, jeśli miał okazję stać się jebaną księżniczką Disneya i swoim wątpliwym świergotem przywołać jakieś zwierzęta, to miał zamiar tego spróbować, bez względu na rezultat. -Nic. - Odparł mechanicznie, jak zawsze wypierając, że cokolwiek się z nim działo, ale gdy tylko doszły do niego jego własne słowa, zreflektował się. -Spotkałem bogina. Nienawidzę tego gówna. - Przyznał wiedząc, że każdy, kto choć raz miał do czynienie z tą magiczną istotą, zrozumie jego nastrój. Chyba nikt nie lubił stawać naprzeciw swoich największych lęków. -Mówisz, że możemy paść, jak usłyszymy jak zajebiści jesteśmy? - Wyszczerzył się, ale z chęcią przystał na propozycję i usiadł obok dziewczyny, gotów do rozpoczęcia nauki. Wsłuchiwał się w reguły całego tego kulningu, gdy nagle Jo go rozproszyła, zwracając uwagę na coś zdecydowanie ciekawszego. -O ja pierdolę! - Wyraził elokwentnie swoje uczucia. -No witaj piękna syreno! Teraz to już na pewno wygrasz swoim magicznym głosem. - Poruszył sugestywnie brwiami w jej stronę, by zaraz potem odezwać się do prowadzącej te całe warsztaty. -HALO! Zgłaszam oszustwo! Koleżanka wyraźnie dostała fory! - Musiał odstawić szopkę, bo nie byłby sobą, a żeby było jeszcze ciekawiej, wyśpiewał to w ramach treningu swojego zwierzęcego zawołania.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
- No masz ci los, odgadłeś moje najskrytsze marzenia. Nie opanowałeś przypadkiem umiejętności czytania w myślach? - rzuciła ironicznie, bo och, jak daleko jej było do zostania divą w Magic Royal Theatre albo jakimkolwiek innym podobnym miejscu! Z artystycznych umiejętności miała jedynie jako taki dar do tańca, ale to prawdopodobnie przez to, że rodzice nalegali na prywatne lekcje, kiedy dorastała. Czy na coś jej się to przydało? Oczywiście, przecież chodząc na te wszystkie bale i inne bzdety musiała się jakoś zaprezentować. Nie mogła przynieść wstydu rodzinie. Uśmiechnęła się pod nosem na myśl o tym, jak bardzo by ich ośmieszyła, gdyby postanowiła uraczyć zgromadzonych swoich śpiewem. - Ugh, współczuję. Mam nadzieję, że to ścierwo już tu nie wróci - mruknęła w odpowiedzi i rozejrzała się nieco na boki, jakby chciała się upewnić, że bogina już nie było. Czy mogli mieć pewność? Raczej nie, dlatego upewniła się jeszcze, że w razie czego ma różdżkę w pogotowiu. Nie lubiła niespodzianek, a już na pewno nie takich. - Paść. Żeby tylko tyle. Obyśmy się nie przekręcili przez to zawodzenie - parsknęła, ale dało się wyczuć w jej głosie jakąś cierpką nutkę. Jak to właściwie miało wyglądać? Przysiedli na kamieniach w oczekiwaniu na wenę czy Merlin wie co, ale zamiast tego zostali obdarzeni zajebistym syrenim ogonem. A raczej to Josephine zostałą nim obdarowana. - Z pewnością. Jak to odczarować? - spytała, cały czas machając ogonem w górę i dół, jakby miała nadzieję, że w ten sposób odzyska swoje nogi. No bo co do chuja? - Przestań się drzeć i mi pomóż, CO JA MAM ZROBIĆ?! - Zgromiła go spojrzeniem i przez chwilę nawet żałowała, że nie stała się jakąś meduzą z darem zamieniania ludzi w kamień, bo Solberg już dawno stałby się pięknym posągiem gotowym do postawienia w ogródku. - Przecież to są jakieś żarty. Nie dość, że mam wyć jak wilk do księżyca, to jeszcze teraz mam się użerać z ogonem? Ty, a co, jak zaraz mi braknie tlenu czy coś?? - spytała, a jej nastawienie momentalnie się zmieniło, bo nie wiedziała, co to były za czary i co się z nimi wiązało. Może musiała szukać jakiegoś zbiornika wodnego, żeby przeżyć?
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kostka na wejście: 6 -.- Kostka na wydarzenie: 67 +20(kuferek ONMS) -10(drzemie we mnie zwierzę) + 10(posty o nauce śpiewania) = 77 + 10= 87
-To tylko jeden z moich talentów. - Odpowiedział zaczepnie, puszczając jej oczko. Max akurat śpiewać to potrafił. Muzycznie był uzdolniony w kilku kierunkach, ale jeśli szło o wszelkie szycia, gotowania i inne manualne sprawy, był do bani. Cóż, na szczęście nikt nie chciał zamienić go w kurę domową, więc nie musiał się tym przejmować. -Ja też. Czemu nie zrobią bogina, który pokazuje Twoje najskrytsze pragnienia? To bym mógł oglądać. - Wpadł na genialny pomysł, bo skoro takie gówno istniało, to gdzieś na świecie musiało przecież być coś, co je równoważyło. A przynajmniej taką miał nadzieję, bo akurat dziś miał raczej pozytywne nastawienia do świata, co wcale nie zdarzało się tak często. -W razie co Silencio i po kłopocie. Chyba, że to nie działa na rytualne wycie, to wtedy mamy problem. - Błysnął przed ślizgonką swoimi ząbkami. Zdecydowanie czuł się już lepiej i prawie zapomniał o boginie, który jeszcze przed chwilą dość mocno zepsuł mu humor. -A mnie się pytasz? - Prychnął, bo gdyby to była jego magia, to może miałby pojęcie, jak to wszystko odkręcić, ale nie miał ni krzty pomysłu, jak pomóc teraz Jo. No i nie do końca widział też, w czym problem. Zajebistą była syreną! -Czekaj no! Spokojnie. - Uspokoił ją, klepiąc pocieszająco po ramionach, po czym podszedł do tego, kto akurat prowadził kurs. -Przepraszam, da się koleżankę przywrócić do normy? Chyba nie do końca jest zadowolona. - Uprzejmie spróbował coś ugrać, ale niestety, nie za wiele to dało. -No więc... Zostaniesz syrenką do końca rytuału. - Rozłożył ręce w geście bezradności, bo co miał zrobić? -A czujesz, żeby Ci brakowało powietrza? Rosną Ci skrzela? - Zapytał, nieco zmartwiony, bo faktycznie mógł to być lekki problem logistyczny. -Dawaj, powyjmy to może o tym zapomnisz. Patrz, jakie to relaksujące. AaaaaaaaAAAAuuuuuuUUUUUU!!!! - Wczuł się w melodię, zachęcając Jo, by poszła jego śladem. Co prawda trochę mu szło, a trochę gubił tonację i brzmiał jak zarzynany łoś, ale nie przyszedł tu podpisać kontraktu płytowego, a dobrze się bawić.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
Wzruszyła jedynie ramionami na jego słowa o boginie. Stwór, który ukazywałby najskrytsze pragnienia wcale nie byłby dużo lepszy od tego ukazującego największe lęki. Tak źle i tak niedobrze. Nie było tu chyba dobrego rozwiązania, bo w obu przypadkach dało się znaleźć zarówno sporo zalet, jak i sporo wad, wszystko zależało od punktu spojrzenia. - Nie, tego świerszcza, który siedzi w krzakach za tobą - sarknęła i wywróciła oczami, bo odpowiedź na to pytanie była oczywista. Poklepywanie po ramieniu nie dało jej kompletnie żadnej ulgi ani nie przyniosło spokoju, nie, kiedy nadal miała zamiast nóg wyjebisty ogon, który nie wiadomo do kiedy miał się tam znajdować. I może w innych okolicznościach przyjęłaby to lepiej, a już na pewno, jeśli to działanie byłoby celowe i by się spodziewała takiego efektu, ale w tamtej chwili zwyczajnie nie było jej to na rękę. Westchnęła, dając tym samym ujście swojej frustracji (przynajmniej częściowo), kiedy okazało się, że ogon nie zniknie do końca tej całej nauki. Spiorunowała Solberga wzrokiem na wzmiankę o skrzelach, dając mu tym samym do zrozumienia, żeby przestał już się naśmiewać, bo zaraz jakimś sposobem podniesie się z tego kamienia i zacznie go atakować swoją zmutowaną kończyną. - Czuję się wytrącona z równowagi, więc tak, trochę brakuje mi powietrza - rzuciła, starając się nie brzmieć na ogromnie poirytowaną. Skoro nie mogła tego zmienić, to co miało jej to dać? Po raz kolejny więc westchnęła i przymknęła na chwilę oczy, jakby zbierała w sobie siły na dalszą część przedstawienia. Gwałtownie je jednak otworzyła, gdy do jej uszu dotarło wycie Maxa i trzepnęła go w ramię. - Relaksujące, rzeczywiście - mruknęła pod nosem, ale nieznacznie się uśmiechnęła, a to już było coś. - Spróbuj może uderzyć w wyższe tony. Myślę, że to będzie dokładnie to, o co chodzi - pokiwała głową z miną znawcy. Nie żeby go podpuszczała, nic podobnego. Sama zresztą też nabrała w płuca powietrza i spróbowała zawyć, zaśpiewać - o cokolwiek nie chodziło w tym całym kulningu.