tam gdzieś w trakcie zaczyna być +18!
Irka w całym swoim Irkowatym życiu zaskakiwana tak naprawdę mocno, że w żadnych swoich wyobrażeniach nie byłaby w stanie przewidzieć tego konkretnego scenariusza, była tylko kilka razy. To znaczy, zaskoczył ją Laszlo Magyar (jej brat, jakby ktokolwiek zdążył się już na tyle przyzwyczaić do jej stałego nazwiska, ze stare odeszła, tak samo dla niego, jak dawno dla Irki, w zapomnienie), kiedy powiedział jej, że jest najlepszą siostrą, jaką kiedykolwiek poznał. Trochę się wyjaśniło, jak tylko się okazało, że nie mówił do niej, a przez telefon (taki mugolski przedmiot, którego działania Irka starała się nie zapominać, odkąd wdrożyła się w czarodziejski świat) do siostry zakonnej i najpewniej miał na myśli jakieś przyziemne sprawy, jak zwykłe grzecznościowe formułki. Niemniej, prawie dostałaby wtedy palpitacji. Innym razem było to, jak w wieku pięciu lat zbiła starożytną wazę, badaną akurat przez jej rodziców. Nigdy w życiu nie widziała większego zawodu na ich twarzach. Pomijając fakt, że w ogóle częściej oglądała inne twarze niż rodzicielskie. Na przykład twarze mumii. Jeśli można tak nazwać obandażowane, bezwładne cielska. W każdym razie, to był jedyny raz, kiedy wybuchła straszliwym płaczem w ich obecności. I nie była pewna czy bardziej zaskoczyło ją własne nieszczęście, czy rodzice, którzy najpierw upewniając się, ze córeczce nic się nie stało, mając już tą pewność, odstawili ją na bok, podskakując do potłuczonej wazy, zapominając kompletnie, ze istnieje coś takiego, jak rodzicielska troska. Tym razem był to inny rodzaj zaskoczenia. Inny nawet od zawalenia się sufitu wykopalisk w trakcie badania bardzo cennego artefaktu. Było to zaskoczenie o zapachu archibaldowego szamponu do włosów, smaku jego ust, haptyce jego dłoni i w końcu, nieprzewidywalnej nieprzewidywalności jego standardowej nieprzewidywalności. Bo w jakiś sposób wypracowała już sobie wiedzę o tym, na jakich płaszczyznach ją zaskakiwał. Tym razem w żaden sposób nie była gotowa na przyjęcie złamania schematu jego spokoju. Do tego stopnia, że zanim oddała się swojemu mężowi, w sposób, w jaki powinna się oddawać żona, nie poczuwająca się do jakiegokolwiek obowiązku, a po prostu podzielająca jego pragnienia, najpierw zamrugała kilkakrotnie oczami, dopiero po momencie odkrywając tempo i reguły dynamicznej gry rozpalonych warg bardzo przebiegle zmieniające się tak szybko, ze kiedy docierała do sedna działania, zmieniał taktykę, pozostawiając biedną żonę cały czas krok za nim, więc kiedy Archibald odrywał od niej usta, Irina dopiero była na etapie odbierania ostatniego impulsu, podnosząc się tęsknie do góry za tymi niesprawiedliwymi ustami. — Ale ty wcale nie wyglądasz na zdenerwowanego — musiała zauważyć, znacznie mniej zaskoczona tym, że przyjęła jego działania tak otwarcie, niż faktem, że serce jeszcze nigdy tak gwałtownie nie zmieniło jej biegu. Oddychała ciężko, niemalże czując, że pobladła. Ale był to dobry rodzaj blednięcia. Zdrowy. Odświeżający. Tylko przez skaczącą jej adrenalinę, buchało jej w głowie. Przyłożyła dłoń do skronii, mrużąc oczy w chwilowym otępieniu. —Nieszczęścia zwykle chodzą parami. Może po prostu przejdziemy się razem na ten spacer? — zaproponowała, bardzo niepoprawnie pozytywnie, jak na to, ze patrzył na nią inaczej. Groźniej. Podobał jej się taki. To dokładnie tak, jak składasz jakąś zagadkę, rozwiązujesz jej szyfr i wydaje Ci się, że to już wszystko, ale kiedy otrzymujesz kolejny element układanki, z satysfakcją stwierdzasz, że teraz zagadka wydaje Ci się jeszcze pełniejsza, bardziej fascynująca, od kiedy odkryłeś jej nowe znacznie. Ba, zachwyca Cię tak, jak zachwycać nie powinna, bo chwilę temu byłeś pewien, że to już pełnia tego, w jakim stopniu coś jest Cię w stanie ująć za serce. Z Archibaldem było podobnie. Tylko jakoś dziesięć razy mocniej. Wszystko, co niosło ze sobą nazwisko Blythe, potęgowało wrażenia. — To znaczy, że nie chcesz dać mi rozwodu? — zażartowała, być może trochę za szybko, spoglądając na niego w zastanowieniu. Oczy dalej jej się świeciły od ognia, jaki rozniecił, bo miał rację. Nie mogli zgasnąć, nie umieli tlić się powoli. Świecili jasno, nawet wtedy, kiedy los próbował zwiać ogień, a jak się okazało, tylko go rozniecił. — Bo miałam nadzieję, że w podziale majątkowym przypadnie mi twój stryszek. A miała wrażenie, że na tym stryszku może znaleźć więcej sekretów niż tylko bardzo stare woluminy książek.
Archibaldowy post: Powoli wracał do siebie, oddychając szybko i chłonąc znajomy zapach, wreszcie odnajdując w nim nutkę spokoju. Tylko nieznaczną, prawię niezauważalną, ale chwycił się jej wszystkimi możliwymi zmysłami i choć pod palcami, wciąż mocno przylegającymi do szczupłego ciała Węgierki, czuł swoje napięcie, niwelował chwilowy brak kontroli. Zaśmiał się niemalże kpiąco, mrużąc oczy, w których wciąż czaiło się najwięcej emocji i sprzeczności, powoli ciągniętych do wewnątrz, jakby trzymanie ich na krótkich smyczach miało mu działać na dobre. - Wcale nie muszę wyglądać - odpowiedział i z pewnością wcale nie musiał. Inna kwestia, że naprawdę zdenerwowany Archibald trafiał się wyjątkowo rzadko, a jeśli już - i tak tłumił połowę swojej złości, nie wypuszczając jej na zewnątrz w innej postaci niż zaklęcia. Wściekłość była dobrym wzmocnieniem czarów, ale niekontrolowana siała jeszcze większe spustoszenie. Mniej więcej takie, jakie przed chwilą miał w głowie. Droczył się z Irą, nie pozwalając na opanowanie adrenaliny, pochylając się nisko i dając złudne wrażenie kontynuacji, ale nie doprowadzał do niej. - Hmph - prychnął cicho, wracając do kontroli tak chwiejnej, że wystarczyłby mały podmuch, aby znów się rozpadła. Stabilnych domków z kart jeszcze nie nauczył się budować. Mogły być wysokie, złożone z wielu elementów, ale pewnych reakcji nie dało się zatrzymać. Nie po takich przeprawach. Mogła być świadoma jego rozchwiania i niespójności, przejawiających się w głosie, ruchach palców i niezdrowym dystansie, tylko potęgującym pożądanie. Mogła go zburzyć jednym ruchem, gestem albo dźwiękiem, tylko dlatego, że był na skraju - na granicy, do której zbliżał się wyjątkowo rzadko i tylko w skrajnych sytuacjach. - Chyba nie mamy wyjścia, Blythe - poinformował, niespokojnie przyciągając ją do siebie. Odebrał jej żart na swój sposób, który w tym wypadku zaliczał się do kategorii "pół-żartem-pół-serio". - Jak sobie na niego zapracujesz - wtrącił odnośnie stryszku, kontynuując ich wcześniejszą grę w spłatę długów, skoro już tak wpasowały się w ich standardy. Ich standardy, nie jego. Teraz musieli mieć już wspólne. - pokażę ci na nim parę ciekawych rzeczy, Blythe - kontynuował. Zero sugestii, jak zwykle. - I wtedy pogadamy o spadkach. Wracając do rozwodu - temat wakacji. Nie ma to jak dobrze odpocząć, pojedynkując się z żoną o swoje sekrety, których ostatecznie wcale nie chciała poznać, aby później rozprawiać o domniemanych rozwodach. Weberłeberłeparoparbale byłby dumny. - Mniej więcej właśnie to - zaczął, pochylając się znowu, stopniowo nakręcając się coraz bardziej, bo jakby mało mu było dwóch przyspieszonych rytmów, nagle postanowił nadawać jak najęty. - Mniej, bo jeśli nie przestaniesz mnie denerwować, będę zmuszony wyegzekwować swoje "więcej" w mniej polubowny sposób. Jeszcze więcej, bo wyegzekwuję je na każdy możliwy sposób - zapewnił, z przedziwną łatwością odstawiając kontrolę kolejny raz. Nie dał jej nawet odpowiedzieć, z niebywałą mocą oddając się ustom żony, przerywając pocałunki w najmniej spodziewanym momencie, aby móc przygryźć jej wargę, nie zwracając większej uwagi na to, jak mocno to zrobił. Dźwięk pękającego kieliszka dotarł do niego z opóźnieniem albo zwyczajnie zarejestrował je w dobrym czasie, ale przetrawił dopiero oddalając się od Węgierki. - Kurewsko nieprzyzwoita randka - podsumował ze zjadliwym uśmieszkiem, unosząc się wyżej, momentalnie przerywając kontakt. Nie żeby go nie chciał. W tym momencie nie chciał nic bardziej, niż tego, ale bądź co bądź, był dorosły i potrafił nad sobą panować. Mógł bezkarnie udawać, że nie stracił panowania nad sobą. Bo dlaczego nie? Pękające kieliszki to jeszcze mały objaw utraty kontroli. Nic się nie działo, drodzy państwo. - To może jednak kolacja? - zapytał, z niepoprawnym uśmieszkiem i uniesionymi brwiami, patrząc na Irę z góry i stwierdzając, że z tego miejsca jest zbyt daleko, ale bezpieczniej.
Irkowy post: Irka trochę inaczej przechodziła niektóre stany emocjonalne. Musicie wiedzieć coś o archeologach. Archeolodzy to bardzo cierpliwi ludzie. Przez większość czasu. Siedzą na szczątkach historii, tylko, żeby się do tych szczątków dokopać, potrzebują przekopać setki kilometrów sześciennych ziemi. Potrzebują się po drodze trochę pobrudzić, a wtedy… wtedy stają się naprawdę podekscytowani, kiedy w końcu znajdą coś, co bardzo się im spodoba. Irina, choć mocno ekscentryczna, nawet wśród tej grupy, bardzo finezyjnych, ludzi, nie odchodziła w tym przykładzie daleko od schematu. Była cierpliwa, musicie przyznać. Towarzyszenie Archibaldowi Blythe przez tak długi czas i chęć towarzyszenia mu jeszcze dłużej, jakoś tak na oko przez całe jego życie, to okazywanie naprawdę mocnych, stalowych nerwów. Więc owszem. Była spokojna, wytrwała na pewno. Niekoniecznie powściągliwa, bo i ubrudzić w przeciągu ostatnich kilku minut dość wyraźnie jej się udało. Choć wcale nie miało to żadnego związku z tym, że tarzała się po ziemi w pomieszczeniu, w zamiarze (tylko?) przeznaczonym na randkę. Ale teraz grzebała w ewidentnych swoich szczątkach. Tych, które sprawiały jej najwięcej frajdy. Nie mowa tu tylko o jakiś wybiórczych fragmentach duszy Archiego, którymi, czy tego chciał, dzielił się ze swoją żoną. Była inteligentną kobietą. Zbyt inteligentną żeby nie potrafić odczytać pewnych podtekstów, których Archibald nie czytał tak dobrze. Ale przecież nic dziwnego. Już dawno ustaliliśmy, ze ekspertem od czytania, mimo wszystko, dalej pozostawała Irka. Tak teraz właśnie, korzystając z tej wiedzy, nie testowała jego kontroli bardziej niż to było potrzebne, ale też nie stawiała oporów, kiedy jego kontrola ulegała samodestrukcji. Może nawet gdzieś prywatnie liczyła na to, że ta kontrola w nim pęknie. W końcu człowiek jest najprawdziwszą wersją siebie, kiedy ulega instynktom. Ona z zawodu dociekała tylko i wyłącznie do prawdy. Dlatego nie mogło jej się nie podobać nic, co właśnie w tym momencie miało między nimi miejsce. Dochodziła do swoich wniosków powoli. Chociaż w pewnych aspektach niepozbawiona nadgorliwości, co można było uznać za naturalną reakcję jej ciała na działania jej męża. Całkowicie poprawną. W końcu po to między innymi mogli wziąć ślub, żeby tłumaczyć pewne działania konkretnym oficjalnym zapisem. Co bowiem państwo Blythe robili w swoim zaciszu pozostawało ich urzędowym, a nawet świętym (bo przecież ksiądz był obecny na ich sakramencie małżeństwa) prawem. — Tak nagle zgłodniałeś? — odezwała się kanonizowanym prawodawstwem żona, pierwszy raz, wcześniej wyjątkowo jak na siebie milcząc, bo uwielbiała badać zmiany w tonie swojego męża, który nie wiedział, ale z odrobiną niecierpliwości w głosie, dodawał sobie dodatkowych atutów w jej oczach. Dlatego nie próbowała mu przerywać. Siadła po turecku, patrząc na mężczyznę z dołu, swoim dziecięcym spojrzeniem, bo mimo prawie już podeszłego wieku, oczy zawsze miała młode i czyste. To było takie białe kłamstewko, że zawsze była niewinna. Bo przecież nigdy nie chciała nie być. Nawet kiedy patrzyła na męża z dołu, z przekrzywioną od upadku sukienką, zarumienionymi od nadmiaru wrażeń policzkami, zaczerwienionymi od pocałunków wargami i z tej samej przyczyny unoszącą się niespokojnie piersią, to nie była przecież jej wina. To on postawił ją w tym położeniu. Dosłownie. Bo przecież on przyparł ją do podłogi, a potem sam przyparł się do jej ust. I nie było w tym żadnej jej winy. Bo to, że urzekała go swoim szczupłym ciałem to też wina tylko i wyłącznie stwórcy. Ewentualnie jej rodziców, że dali jej dobre geny, ale na pewno nie jej. Ona winiła czymś innym. Przeświadczeniem, ze każdy miał myśli czyste tak bardzo jak ona. Dlatego nie widziała nic nieroztropnego, ani nieobyczajnego w tym, ze kiedy jej mąż rozwodził się nad nieprzyzwoitością tej randki, ona rozpinała swoją sukienkę, porzucając ją w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą siedziała. Teraz leżał tam po niej tylko drobny ślad zbrodni w postaci skrawka materiału, zbyt grubego i dającego zdecydowanie zbyt dużo ciepła, jak ilość wrażeń, jakie dostarczył Irinie Archibald, a w czym ona nie pozostawała mu teraz dłużna, spacerując w bieliźnie przez całą długość pomieszczenia, prezentując długie nogi w szpilkach, wcześniej skrupulatnie ukrytych w sukience po kostki. — Teraz to już zostało już tylko wino… — zauważyła stając przed stolikiem, pozbawionym potraw, bo te wcześniej zdążyły wylądować na podłodze. Sama winna tego zdarzenia uratowała co się dało. Pochyliła się nad stolikiem, bardzo zgrabnie, jak na swoją czasami niezgrabność, balansując na jednej nodze, bo drugą zgięła w kolanie, unosząc ją do góry, próbując sięgnąć do butelki z winem po drugiej części stołu. Archibald mógł biedną żonę wspomóc zaklęciem, gdyby nie pewne szerokie perspektywy jakie mógł teraz obserwować. Roboczo, jako, że czytają nas dzieci, załóżmy, że było to wszechstronne akwarium, sięgające od jednej do drugiej ściany w pomieszczeniu. — i deser… — dokończyła, w końcu zawiedziona nie dosięgając butelki, ale przycupnęła sobie na stole, łapiąc za pucharek z atlantyckimi, podwodnymi owocami, w dziwnym musie, którego skład chciałaby potem poznać, bo smakował wyśmienicie. Siedząc tak na stoliku, machała nogami w powietrzu, szurając butami o podłogę, patrząc na męża z nad oblizywanej, bardzo niepozornie łyżeczki. Było w tym tak samo dużo beztroski i zabawy, że trudno było nazywać to kobiecym manewrem, szczególnie, że zaraz odetchnęła, odkładając pucharek na bok, jako, że jej oddech jeszcze nie wrócił do normalnego biegu. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? Trochę tu gorąco — rzuciła jakby rozmawiali o ostatnio przeczytanej książce i w końcu… przecież tak właśnie powinno być. Byli małżeństwem. Zgodził się z nią, że jeszcze byli i na razie żadne z nich nie planowało tego zmieniać, więc powinien być oswojony z widokiem pół-nagiej żony. Tyle o ile Ira znała pełne prawidłowości prawdziwych małżeństw. A kiedyś mu obiecała, ze będzie dbać o dobry status tego (podobno) nieplanowanego związku.
Archowe wypociny: Od swoich standardów zaczął odchodzić już jakiś czas temu, razem z początkami bałaganu, rozprzestrzeniającego się w tempie Irki, która ów nieporządek wprowadzała, mącąc i poddając próbie archibaldowe odczucia, przeczucia i prawdy, jakie sam sobie ustalił. Ustalił w ciągu całych trzydziestu pięciu lat życia, co nie było wcale takim małym okresem. Wszystko wywróciło się do góry nogami, nic nie było tak, jak zawsze, nie było określonych schematów, a reakcja łańcuchowa postanowiła umknąć niepostrzeżenie i zwalić Blythe'owi na głowę wszystko na raz. Dlatego kontrola w pewnym momencie przestała pękać w określony i logiczny sposób, ba, przestała psuć się w sposób kontrolowany i pozwalający mu na panowanie nad sytuacją (nietrudno wyłapać sprzeczność, ale wystarczyło znać go kilka chwil i stawało się jasne, że przeciwstawne mieszanki wynikały z jego specyficznej natury) i wyważenie odpowiednich bodźców. Szybko okazało się, że tym razem to nie on wymierza ich dawki. Jeszcze szybciej, że ich ilość nie miała dziś większego znaczenia. W tym momencie stawał się przeraźliwie łatwym obiektem do podjęcia badań, wrażliwym na najmniejszą prowokację. Była cierpliwa, tak jak i on sam, jednak w tej chwili musiała podtrzymywać tę cechę za obojga. Nie miał ochoty walczyć z chaosem. Nie był to pierwszy raz, kiedy przychodziło do konfrontacji z nieuporządkowanymi myślami w tak dużym zakresie, dlatego zdążył już zauważyć, że im dłużej próbował przeciwstawiać się naturalnemu porządkowi rzeczy, tym było gorzej. Od spokoju, utrzymywanego przez większość czasu, poprzez wszelkie bariery, nic nie gwarantowało całkowitego opanowania. Był zbyt burzliwy i przepełniony wspomnieniami. Musiał się wypalić. Zwalniał na chwilę, odnajdując szczątki rozsądku. Czuł, jak sam je przydeptywał. Leżące na chłonnej powierzchni, ostre i otrzeźwiające, zatapiały się powoli, aby znów pogrążyć go w czystym instynkcie i odruchu do czasu natrafienia na kolejny odłamek. Kończyły się. Wyczerpywała je wszystkie, kolekcjonując krótkie chwile cierpliwości, czy czegokolwiek innego, bo sam już nie wiedział, nie chciał ani nie próbował wiedzieć, czym były te okruchy, przenikające nielogiczne rozumowanie. Wszystko płonęło, w dziwnie nienaturalnej ciszy, bez trzasków i krótkich dźwięków. Wspieranie kogokolwiek, czy siebie, czy Iriny, zaklęciem, w tym momencie na pewno nie skończyłoby się dobrze. Jego magia zachowywała się tak samo, jak cała reszta Archibalda - chaotycznie. Pomijając fakt, że nawet nie było mu to w głowie, nie byłby w stanie ukierunkować zaklęcia. Krótki moment otępienia wywołany nadmiarem, w którym nie czuł absolutnie nic, został zastąpiony falą pożądania, którego nie mógł opanować w żaden sposób. Wszystkie ruchy, słowa i spojrzenia Iry zlały mu się w jedną absurdalną całość. Próby sklecenia komentarza - z góry przegrane. Subtelny gest i opanowane budowanie napięcia? Wyczerpane. W gruncie rzeczy, pomijając zachłanność, był tego wieczoru dosyć monotonny. Jego wyłączenie się w takich okolicznościach nie mogło wyglądać inaczej. Nie stopniował. Od razu przechodził do sedna. Zanim się zorientował, marynarka znalazła się na podłodze, a on pochylał się nad swoją najniewinniejszą żoną na świecie, naturalnie leżącą już na stole, łapiąc oddech i orientując się, że czuje kości jej żeber pod swoimi palcami, a zaczerwienione ślady na jej skórze są jego dziełem. W międzyczasie pucharek potoczył się wesoło, łyżeczka zabrzęczała, zaś Blythe wbił spojrzenie w oczy Iry, dopiero wtedy trzeźwiejąc, co mogło nadać jego ślepkom nieco zdrowszą barwę. Nawet nie próbował sobie wmawiać, że nagły brak biustonosza nie był jego inicjatywą. Zamarł, przyglądając się jej w ciszy. Nie szukał słów. Przyzwyczajony do obsesyjnej myśli kontrolowania siebie, trzymał się chwilowego spokoju - zaskakującego, razem ze swoim drżeniem i każdym doznaniem, ogarniającym jego ciało. Zarysował kciukiem kształt piersi, przesuwając dłoń po ramieniu, aby ostatecznie otulić nią rozgrzany policzek i odgarnąć zaplątane na nim włosy. Wystarczyło, żeby przypomniał sobie, kto tu kogo niszczy. - Zmieniłem zdanie. Ty egzekwuj wszystko, co chcesz.
Irkowo: Źle Archibald zrobił, że nie określił żadnych ram czasowych egzekwowania tego, czego Irka mogłaby od niego chcieć. Szczególnie, że wraz z jej działaniami, nabierała śmiałości, żeby móc nieco przesuwać granicę tego, o co można jej prosić. Musiała się upewnić, że właśnie to dostanie, o czym powie głośno. Dlatego mocno skupiła się na reakcjach swojego męża, nie zapominając, że reakcje wynikają z działań. Jej działania były tak samo operatywne, jak obserwacje. Kompatybilne ze sobą nawzajem. Skoro patrzyła tak wnikliwie, musiała tak samo dosadnie współdziałać, w tym momencie swoimi dłońmi, które bardzo naturalnie odnajdowały sobie swoją ścieżkę na jego ciele. Nie bez oczywistych przygotowań. Smukłe palce odnalazły szybko haftki jego koszuli, odpinając regularnie jeden guzik od razu za drugim. Byłoby jej to zajęło nawet jeszcze krócej, zaskakująco, gdyby nie fakt, że Archibald sam prasował sobie koszule. Tą, tak skrupulatnie doszlifowaną, która zaraz potem, narażona na wymięcie się, opadła na krawędź krzesła: — Tam będzie bezpieczniejsza — zapewniła męża, chociaż nie spodziewała się, ze materiał już w sekundę później zsunie się i opadnie na posadzkę. Ale nawet tego nie zauważyła, skupiona już tylko na mężu. Przyłożyła obie dłonie do jego piersi, ssąc lekko przeciętą wcześniej przez mężczyznę wargę. Trochę praktycznie, pozbywając się metalicznego smaku krwi z warg, a trochę odruchowo, kiedy zastanawiała się nad swoją odpowiedzią. Uniosła się nieco do góry, korzystając z niewymownej pomocy swojego męża, którego ramię, szczęśliwie, odczytując jej zamiary, czy całkiem przypadkiem, znalazło się pod jej łukiem pleców, umożliwiając kontakt dwóch pół-nagich ciał, absorbujących wzajemnie swoje ciepło. Jedną z dłoni przeniosła na własną, obejmującą jej policzek. Kciuk jego dłoni przeniosła na rozgrzaną wargę, pozwalając mężowi ułożyć palec w prowizorycznym okładzie na jej zranionych ustach, kiedy sama podjęła się w końcu swojej wypowiedzi. — Przeprowadzałeś kiedyś prace wykopaliskowe? Otóż, kochanie, zaczyna się od tego, że zanim w pierwszej kolejności podejmiemy się jakichkolwiek badań, należy przebadać historię, przeprowadzić wiele analiz, postawić liczne tezy, dopiero potem można zacząć szukać źródeł archeologicznych w terenie — mruknęła dokładnie to robiąc moment wcześniej z nim, szukając podstaw, punktów zaczepienia, odniesienia i możliwości, teraz, kiedy je znalazła, powoli podejmowała się dalszych kroków — dopiero później można zacząć badać teren. Jest to żmudna praca, której wielu nie lubi, ale mi podoba się to napięcie i dreszczyk emocji, jaki towarzyszy podczas poszukiwań — mruknęła spuszczając wzrok na jego tors, przeciągając po nim wolnymi dłońmi w dół, do żeber, palcami wyczuwając odległości między nimi, wzrok unosząc do jego oczu — czasami się zapomina o tym, żeby obserwować wszelkie znaki, które mogłyby nas sprowadzić na dobrą ścieżkę — szukała w jego tęczówkach wszelkich zmian, rozszerzenia, czy zwężenia źrenic. Czekała aż napłyną jeszcze większą czernią — ja lubię kopać w nocy. Wtedy człowiek zdaje się całkowicie na swoje instynkty — tłumaczyła mu cierpliwie dalej, przeciągając ręce na jego plecy, masując drobiazgowo każdą kostkę jego kręgosłupa, nie spuszczając z niego spojrzenia. — Są takie punkty, w których wydaje nam się, ze powinniśmy coś znaleźć — to mówiąc zanurzyła dłonie niżej, w części lędźwiowo krzyżowej kręgosłupa, przechylając lekko głowę na bok — Ale czasami… tylko nam się tak wydaje i potrzebujemy pomocy z zewnątrz. Ta cała archeologiczna opowieść musiała Irę naprawdę mocno angażować i podniecać w niej jej zapał do swoich zainteresowań, skoro podnosząc się w górę, pozwalała Archibaldowi zrozumieć pełnię swojej pasji, w galopującym rytmie jej serca, jakiego bicie musiał czuć tuż przy swojej skórze. Przywarła do niego dzieląc się z nim tymi swoimi zainteresowaniami i jak cichutko dawało sygnały jej ciało, nie tylko nimi. Musnęła wargami jego szyję, pomagając mu rozgryźć naturę domniemanej pomocy, jakiej czasem potrzebowało się w swoich poszukiwaniach. Była to pomoc niezastąpiona, najczęściej mocno oczekiwana, mile widziana, o czasami decydującej sile. Jej odsiecz na chwilę odebrała jej mowę, która w sumie w tym momencie była niepotrzebna. Miała zdolnego męża. Na pewno odnajdował się w tej całej koncepcji fizycznych metafor jakie mu serwowała, zatapiając dłoń przy końcowym odcinku jego krzyża w ciemnych, wąskich jeansach. Pozostawiona na jego szyi malinka miała być chyba synonimem dla śladów jakie się za sobą pozostawia po przeszukiwaniach terenów wykopalisk. Czy to w postaci tego właśnie soczystego elementu, czy wąskich zadrapaniach po paznokciach, jakie pozostawiła za sobą, szukając drogi do klamry jego spodni, powoli łykając, wraz z głębokim pocałunkiem, jaki mu w prezencie podarowała, trochę mężowskiej niecierpliwości. — Najgorsze jest tylko to, że nigdy nie wiem, jak mi idzie? — zakończyła nieporadnie, zapominając z jakiej przyczyny wyszła w ogóle od tej opowieści. Czasem zdarzało jej się to na zajęciach, kiedy bardzo głęboko weszła w temat i traciła w pewnym momencie rozeznanie jak się w nim jej udało zakopać. — Chciałabym wyegzekwować kilka metrów sześciennych w twoim domu, Archibaldzie — mruknęła już odchodząc od swojej barwnej historii, jedną rękę przykładając do jego twarzy, większość palców trzymając za uchem męża, gładząc go niesfornie, wraz z zaplątanymi pomiędzy knykcie swoimi włosami, wcześniej odgarniętymi przez mężczyznę na bok, łaskocząc go tym po policzku. — I część twojego łóżka. Nie zajmuję dużo miejsca. Jakbyśmy się bardzo postarali, przez część nocy udałoby nam się eksploatować dokładnie taką samą jego część, z jakiej korzystasz w pojedynczym użytkowaniu. A tak całkiem obecnie i chwilowo... udałoby mi się wyegzekwować trochę Ciebie? W celach badawczych, oczywiście.
Archibaldy Szelest koszuli osuwającej się z krzesła na podłogę zanikł gdzieś pomiędzy przyspieszonym oddechem a cichym szumem przesuwanych po ciele dłoni. Kawałek starannie wyprasowanego materiału był tak mało istotny, że musiałby naprawdę wytężyć myślenie, aby domyślić się, że Ira mówi właśnie o nim. Albo wciąż nie był w stanie, albo zwyczajnie nie chciał analizować tej krótkiej wzmianki, pozwalając żonie na odsłonięcie bladych ramion, nieskalanych morskim słońcem. Na szczęście zajęć im nie brakowało. Na krótką chwilę oddaliły się od ciepłej skóry, pozwalając Archibaldowi dźwignąć się zwinnie na stół, bo przeszkody i niedogodności związane z pochylaniem się i ograniczonymi manewrami stawały się prawdziwie nieznośne i irytujące. Przymknął nieco powieki i uniósł głowę, przyglądając się Węgierce z uśmiechem, zbliżającym się niemalże do triumfalnego, choć jak zwykle stonowanego w swoim wyrazie, kiedy przeciągał dłonią po jej kręgosłupie, mocno przypierając szczupłe ciało do swojego, zgrywając się z jej krótką sugestią i w tym samym momencie przesuwając kciuk na wargę, kiedy tylko ją uwolniła. Poruszył lekko palcem, nieświadomy, że słuchając jej i obserwując miękkie usta, sam przygryza wargę - robił to zresztą tak często, że przestał zauważać ten odruch. Starał się wyłapywać każde słowo spływające z jej ust i łączyć je w logiczną całość, ale jej działania były tak absorbujące, że część wypowiedzi zniknęła gdzieś w niebycie, zastąpiona krótkim wstrzymaniem oddechu, nieznacznym pogłębieniem uśmiechu czy otarciem bioder. Najwyraźniej gra rządziła się swoimi prawami, kiedy rozdzielała role w tej rundzie. Tym razem to Ira dręczyła go powolnym tempem i niespieszną wypowiedzią, budowaną z każdym kolejnym milimetrem jego ciała, wybitnie podatnego na jej prowokacje. Wyczulony na wszelkie odniesienia, wyłapywał to, czego w danej chwili najbardziej potrzebował. Różnica polegała jednak na tym, że podporządkował się, nie przyspieszając jej kwestii. Hamował swoje tempo, przekładając je na siłę, z jaką przesuwał palce, wyczuwając kości pod delikatną skórą, przenosił na spojrzenie - czyste i głębokie w takim stopniu jak odważne i nieskrępowane. Modyfikował niecierpliwość, jednocześnie rozkoszując się czasem, który mu poświęcała. Czerpał na zaś, zapamiętując każdy ruch i dźwięk, poświęcając jej każdą najmniejszą cząstkę swojej uwagi. W końcu udało mu się nakierować zmysły na jeden tor, skoro w ostatecznym rozrachunku wszystkie skupiały się w jednym punkcie. W niej. Zaśmiał się krótko, przyznając jej tym samym rację - w nocy rzeczywiście było bardzo w porządku. Sam co prawda nie kopał wcale, nie tylko w nocy, ale porównanie łatwo było rozpracować. Zatroszczył się więc o to, żeby światła, poza kilkoma świecami, zgasły. Przy okazji kilka naczyń - pełnych czy pustych, zupełnie bez znaczenia - postanowiło poobijać się o elementy otoczenia, ale patrząc przez pryzmat rzeczy, które zniosło dziś to pomieszczenie, nie była to wielka tragedia. Wyprostował się lekko, mimowolnie napinając mięśnie, czując przyjemny dreszcz płynący wzdłuż kręgosłupa. Przytrzymywał ją, naśladując jej wcześniejszy ruch. Przesuwał palce w górę, masując powoli kręgosłup, aby ostatecznie przejechać miękko dłonią po jej lewej łopatce, kontrastując siłę obydwu działań. Działali trochę jak lustrzane odbicia, naśladując się wzajemnie. Wbrew pozorom było to dosyć odkrywcze. Niepowtarzalność ich powtarzalności polegała na tym, że mogli nauczyć się, czego doświadczają. Wcześniej to on budował napięcie leniwym tempem, tłumiąc ogień, który później mógł podnieść się z większą siłą, nawet nie mając pewności, jak w praktyce działa to rozwiązanie. Teraz pokazywała mu, że działa znakomicie. Stopniowe budowanie kontaktu nie tylko pozwoliło mu skupić się na tym, czego najbardziej potrzebował, ale też porządkowało niemały chaos, przez który nie mógł podjąć żadnej decyzji. Ostatecznie i tak wszystko kończyło z łatką wielkiej sprzeczności. Najwyraźniej musieli do tego przywyknąć. Do pomocy podszedł dosyć szybko, pozwalając niecierpliwości na częściowe przejęcie sterów, choć w gruncie rzeczy nie zdołał zrobić zbyt wiele. Jeszcze. Wolną dłonią przebadał swoje nowe znamię, aby za chwilę przenieść palce do jej ucha, odsłaniając je i drażniąc nieco płytką paznokcia, mając zamiar wyszeptać do niego kilka słów, ale pocałunek, który pokrzyżował mu te plany, okazał się znakomitym zamiennikiem. Dłonie Irki, działające sprawnie przy klamrze, na pewno nie odebrały mu zachłanności. Przytrzymał jej wargę między zębami, maltretując ją jeszcze przez ułamek sekundy. - Znakomicie, Blythe - zapewnił, mrucząc krótko do jej ucha - Działaj tak, jak działa się w ciemności - podpowiedział, nawiązując do instynktów. - Tylko pewniej. - Wyegzekwowałaś - potwierdził szybko, z wielką lekkością oddając jej kilka metrów sześciennych swojego mieszkania. Mogli podzielić każdy na pół. Pochylił się niecierpliwie, chcąc kolejny raz wyjść od pocałunku, ale zatrzymał się, wysłuchując kolejnych słów, niewątpliwie przypadających mu do gustu. Reakcja jego ciała na tak niewinny gest, jak subtelne gładzenie za uchem, była dosyć wymowna. Przytrzymał tam jej palce, sugerując, że powinna to zapamiętać. Złożony komentarz zaczął od kontynuowania poprzedniego zamiaru, do którego teraz było mu bardzo blisko - wystarczyło kilka milimetrów, aby uniemożliwić Irinie mówienie czegokolwiek, angażując jej usta do swojego rytmu. Dopiero, gdy wymęczył je dostatecznie, pomagając też rozprawić się z nieznośną klamrą paska, odpowiedział w najbardziej bezpośredni sposób. - Przechrzcimy każdy milimetr tego mieszkania - obiecał, wyślizgując pasek ze szlufek, ale nie odrzucając go na bok. Objął nim talię Węgierki, pociągając go dosyć energicznie do góry. W porównaniu do ich ciał, pasek był zimny. - Tylko trochę? - zapytał, przyglądając się jej. Uniósł brew, obdarzając ją wyzywającym uśmiechem. - Jeśli możesz żądać, żądaj stanowczo, skarbie - doradził, przytrzymując dłoń pod jej karkiem i zniżając się, aby móc przebiec ustami po ścieżce, którą sekundę wcześniej wyznaczał metalową częścią paska. Zatrzymał się na chwilę, zwilżając sutki końcem języka i przygryzając je lekko, zwieńczając krótką, ale za to konkretną, pieszczotę malinką, umiejscowioną tuż pod jedną z jej piersi. Nie malowała się na jej śniadej skórze aż tak kontrastowo, jak na jego bladej szyi, a w rozedrganym świetle świec była jeszcze mniej widoczna, ale z pewnością zaistniała. Tak jak dwie kolejne, tuż pod nią. Dobrze jednak pamiętać, że Archibald zwykle działał w kilku miejscach na raz, nie pozwalając na zastój, tym razem zajmując się wewnętrzną stroną ud Irki. - Możesz wykorzystać swoje "trochę" do dowolnych celów.
Irkowe egzekwowanie: Nie musiał długo czekać aż pierwszy, wyraźny dreszcz wstrząsnął jej drobnym ciałkiem. Wygięła się w jego kierunku tak niekontrolowanie, że aż udało jej się podrażnić nieco skórę na udach, kiedy dosięgła w swoim odruchu klamry jego paska, jeszcze zanim ten opuścił szlufki. Tak działał na nią dotyk w dole jej krzyża. Aż poprawiła się pod nim, podnosząc się w górę, żeby jego dłonie mogły zawadzić o miękkie pośladki, a z nich droga do kręgosłupa była już naprawdę krótka. Korzystając z okazji, że znalazła się wyżej, podciągnęła się na jednej ręce do góry, drugą pozostawiając na jego karku, kiedy ustami przywarła najpierw do jego szyi, a potem za ucho. Pierwsze pocałunki były zaledwie smagnięciem ust, ale przecież zwrócił jej uwagę, że nocne poszukiwania wymagają większego zaangażowania i zdecydowania. Pozostawiając mokrą wędrówkę za swoimi wargami, odnalazła pierwsze źródło swoich poszukiwań. Jak na profesjonalnego, doświadczonego archeologa przystało, na tym punkcie skupiła się najdłużej, penetrując ten teren mięsistymi, mokrymi pocałunkami, bo jak się okazuje nadszedł czas na eksploatację zdobytych skarbów. Zresztą, znalazła ich kilka. Przyciągnięta paskiem w jego kierunku, czuła się jeszcze pewniej, choć rozpraszał ją różnicą temperatur, wywołując tym samym niekontrolowane dreszcze. Jak to w nocy. Jak na wykopaliskach. Człowiek potrzebował ciepłego okrycia. Dlatego właśnie, tym można było tłumaczyć jej niezdarność, że kiedy, próbując znaleźć pod sobą przestrzeń do oparcia się na łokciu, straciła równowagę, natrafiając na ulokowaną w powietrzu przestrzeń. Koniec stołu. Niespodziewanie opadła na blat, ciągnąć swojego mężczyznę za sobą. I tym było jej okrycie. Jego tors, którym przylgnął do jej klatki piersiowej, jeszcze przed chwilą dopieszczonej przyjemnym powitaniem jego warg i ust. Mruczała na jego skórę, bo przecież musiała dbać o to, żeby nie zginęli w całkowitych ciemnościach, dlatego jej własna świeca gdzieś tam się tliła malutko, w głośnych, urywanych oddechach i uroczych mruknięciach, właśnie takich jak to, które z siebie wydała, zamykając dłonie Archibalda na swoich udach, którymi docisnęła się do jego boków. „Dzień dobry, cudotwórcze łapki”. Przygryzła końcówkę płatku ucha męża, zaczepnie, żeby usłyszał przekaz. Nawet zapomniała, że do tego używa się słów. Nie wiedziała kiedy jej ruchy stały się tak zaborcze. Może ponaglał ją fakt, ze powoli plecy uciekały jej ze stołu, zniżyła się więc nieco, jednocześnie ustami zjeżdżając od jego ucha, przez szyję do obojczyków, kąsając go lekko, w trakcie kiedy jej dłonie szukały kolejnych archeologicznych zasobów. Odpięła jego spodnie, ale żeby je z niego zrzucić, potrzebowała dobrze się pod nim ułożyć. Wypinając biodra w górę kilkakrotnie, w trakcie kiedy bawiła się ze spodniami, nieznośnie opornymi do opuszczenia szczupłych pośladków. Dlatego jeszcze kilka razy dźwignęła miednicę w górę, ocierając się faliście o bokserki męża. Przynajmniej jego jedną różdżkę udało jej się uratować. Bo nad drugą znęcała się bliskością ożywionych bioder. Sztuką było zrzucić z Archibalda spodnie na tak małej przestrzeni. Czasami Blythe musiał nie doceniać właściwości magii. Tej, którą Irka postanowiła, nie tak od razu, się wspomóc. Najpierw uniosła się z powrotem w górę, przejeżdżając drewienkiem po plecach męża. Troszeczkę ostrzegawczo? Nie planowała. Ale przecież nie mógł narzekać. Jego różdżka, tak bardzo świadoma, bo była to archibaldowa różdżka, odpowiednio reagowała na jej bliskość. Zresztą, nawiasem mówiąc, nie tylko jedna blythowska różdżka. Ale wracając do tej magicznej. W starciu z niesfornymi paluszkami blythowskiej żony, wydała z siebie żałosne iskierki, jakby wyczuwała kres swojego istnienia. W gruncie rzeczy, słusznie. Bo były to cieplo-zimne iskierki, które oprószyły plecy Archibalda zanim Irina szepnęła pod nosem prostą inkantację. Bo wiecie, doszła do wniosku, że dobrze byłoby powiększyć gabaryty stołu. Problem był nie w chęciach, a w umiejętnościach. Może zabrakło jej trochę oddechu, bo decydując się na ten szept, dopiero co oderwała usta od torsu męża, oddychając bardzo nierówno i przerywanie, albo po prostu w przepływie emocji pomieszały jej się formułki, bo stół, zamiast zmaleć, skurczył się do mikroskopijnych rozmiarów, a państwo Blythe wylądowali metr niżej, na podłodze. Irka z zaskoczeniem rzuciła, krótkie: — Och jej… — przestraszona aż odrzucając od siebie różdżkę, która poturlała się po ziemi, chowając się pod krzesłem. Najpewniej przed Irą, bo przed Archibaldem chować jej się chyba nie zdarzało. Irka w tym czasie, szukała sobie wygodnej pozycji, bo choć aż taka stara nie była to od tego upadku zagruchotało jej w kościach. A może to była wina tego, że wylądowała prosto na zminimalizowanym stoliku, łamiąc go w strzępy. I jak ktoś jej powie, ze jest chuda to na pewno nie zapomni opowiedzieć historii, jak swoim tyłkiem złamała stół w pół! — Obiecujesz? — dopytała, odzyskując przynajmniej wątek. Chwyciła twarz męża w dłonie, patrząc mu w oczy, swoimi, rozognikowanymi, radosnymi i w sumie też pragnącymi kontaktu z mężem — Musisz o mnie wiedzieć, że jestem bardzo precyzyjna w każdym calu — zapewniła męża, precyzując swoje żądania i cele, zgodnie z radą męża bardzo dokładnie. Dlatego bardzo na miejscu, pozbyła się ostatniego elementu garderoby najdroższego sobie Archibalda, dążąc do egzekwowania nowych warunków. Nad, którymi musiała się jeszcze zastanowić, ale na szczęście inteligentni ludzie się nie nudzą, dlatego znalazła sobie tymczasowe inne zajęcie. W które uwikłała wargi, język i podniebienie swojego męża. Zamykając tak samo jemu, jak i sobie dopływ powietrza, niemożliwie dotkliwie przeżywała każde dotknięcie zimnej klamry na plecach, z którym normalnie wcześniej wzdychała, a teraz po prostu trzymała je w sobie, gotowe do opuszczenia jej warg, jak tylko znudzi jej się torturowanie ust męża. Czyli jeśli coś by temu nie zaradził, to w jakimś przyszłym stuleciu. Bo pamiętamy, że mądrzy ludzie się nie nudzą. Szczęśliwie, temperatura ciała Irki szybko pozbawiła paska jego chłodnych właściwości. Tak jak Irki, jej nowe zajęcie, myślenia. Zaangażowana tak w pocałunek, zapomniała i o oddechu i o egzekwowaniu różnych spraw. Dlatego oderwała się od męża, a przynajmniej chciała, ale zamiast pożegnać jego wargi, przyssała się do jednej, dolnej, przynajmniej dopóki pozwolił jej na to jeszcze oddech. Położyła dłoń na jego torsie, odsuwając mężczyznę od siebie na chwilę, żeby zmagazynować odpowiednią ilość zapasów powietrza. Dłoń trzymała na jego piersi, w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce, dociskając palce do jego żeber je osłaniających. — W jakim zakresie… stanowczo? — odetchnęła, trochę zaniepokojona rytmem bicia swojego serca, przez który aż oczy zaszły jej mgłą. Tak intensywnie dzisiaj na nią działał Archibald. Nie wiedział, jak wiele tracił, nie dopuszczając do siebie swoich uczuć. Uchyliła powieki, bardzo leciutko, patrząc tą pełnią brązowych patrzałek na męża, czekając na jego odpowiedź. Mówiła prawdę, wcześniej, naprawdę wolała być dokładna, nie pozostawiać miejsca na żadne niedomówienia. — Może użyjemy sobie na moim „trochę”, trochę bardziej? Przepraszam… - przełknęła głośno ślinę, układając sobie dopiero w głowie jego rady. — Nie trochę. Bardzo. Znaczy… stanowczo. Chcę od Ciebie stanowczo… więcej. — poprawiła się, będąc bliżej idealnego wzorca egzekwowania. Chociaż tak arbitralnie to jeszcze się chyba o nic nie ubiegała. — Chcę, żebyś mi zaśpiewał. I chcę wyegzekwować czegoś, czego nie chcę. Tak pokrętnie, ale bardzo błyskotliwie wpadła na pomysł jak rozwiązać pewną swoją inną obawę.
Czarny Pan Archibald *nie taki czarny, bo nagi to bialutki!* Momentalne i bardzo dosłowne uniesienie wyrwało mu z piersi triumfalne mruknięcie, przechodzące w przyjemny, krótki śmiech. Korzystając z okazji, subtelnie musnął ustami gładką skórę, wcale nie zapominając o dalszym zaangażowaniu swoich zręcznych palców. Wypowiadały kwestie adekwatnie do chwili, dopieszczając każdy szczegół, wibrującymi nutami ocierając się o ciało, drażniąc słodko każdy nerw, który postanowił stanąć im na drodze. Mocniej, kiedy poczuł dłoń na karku, odczuwając ten dotyk bardziej niż którykolwiek inny. Choć w ich położeniu wydawało się to nie tylko niemożliwe, ale i nie do końca bezpieczne, wysunął się do przodu o nieznaczny kawałek, pochylając równocześnie, w reakcji na idealnie dobrany zestaw pobudzenia zmysłów. Wypuścił powoli powietrze, ciepłym oddechem dopieszczając jej biust, aby za chwilę znów zwilżyć go dwoma krótkimi pocałunkami, zakończonymi krótkim westchnieniem. Absorbował jej dreszcze, rozkoszując się najdrobniejszym ruchem i świadomością, że sam je powoduje. Gwałtowne pociągnięcie w dół tylko dodało do ognia. Chwilowe przyćmienie umysłu, spowodowane niespodziewanym ruchem, zakończyło swoje istnienie szybciej niż je zaczęło, a mimo tego zdążyło odegrać dosyć ważną rolę w tym spektaklu. Skonfrontowało Archibalda z prawdziwym uderzeniem zmysłowości i zmysłów pani Blythe. Zdawało się, że gra na nim bardzo sprawnie, przeskakując po klawiszach z niebywałą gracją. Łączyła dźwięki, ba, nie tylko dźwięki - każdy możliwy fragment sprowadzała do miana detalu, związując je ze sobą naturalnymi przejściami. Dopowiadając gesty i zwielokrotniając swoje chęci budziła go coraz mocniej, prowadząc ścieżką, której nie znał - bo choć wiele razy zaspokajał swoje potrzeby, kojąc niespokojny umysł tymi sposobami, nie mógł wyzbyć się uczucia odosobnienia. Skrajnie, bo w tak bliskim kontakcie ciężko było o samotność, ale tylko dlatego, że pewnych odczuć, kiedy się do nich przywykło, nie dało się zastąpić niczym innym. Irina jednak nie tylko zdawała się wypełniać pustkę, ale czyniła wszystko bardziej realnym i bliskim. Wtykała mu w ręce cząstki świata, który zbierał powoli po rozsypce. Miał wrażenie, że świeca, będąca efektem synestetycznego pomieszania zmysłów, jest ciepła i reaguje zupełnie realnie i rzeczywiście - wrażliwa na każdy podmuch, wywołany choćby szeptem. Ogień był prawdziwy, migotanie wydobywało z cienia niewyraźne kształty - podświadomie malujące się jako dobre. Potrafił wyobrazić sobie nawet jej zapach, przyprószony amortencją i wonią pergaminu. Ogień, skoro autentyczny, zwyczajnie stawał się ciepły. Czuł go zawsze, mniej lub bardziej, czasem tylko jako ciche echo, włóczące się w oddali; i to od niego musiał się tak uzależnić. Lgnął do niego, pragnąc poznać potęgę, jaką mógł się unieść. Jak ciężko było zostawić ciepło na rzecz chłodu? Od tak sprawnej iskry, nabierającej pewności w swoich posunięciach, na pewno ciężko. Nie żałował Irinie przyjemności, oddając się momentowi i choć doskonale wiedział, że to niemożliwe, mógł sobie równie dobrze wyobrażać, że ów moment będzie trwał dłużej. Tylko z tego powodu nie przyspieszał, czując, i zapewne delikatnie przekazując kobiecie, dreszcz, jaki wstrząsnął jego ciałem, trzymając w gotowości mięśnie. Zdążył ledwie musnąć dłonią jej łono, kiedy zeszła niżej, rozprawiając się ze spodniami, zmuszając mężczyznę do machinalnego przesunięcia ręki na jej biodra, podążające w najbardziej słusznym kierunku, jaki mógł im dyktować. Tyle że to nie on tu dyktował. Tym razem sięgnął ustami do szyi żony, krótko naznaczając ją mocnymi pocałunkami, które złagodził, a może wzmocnił, krótkim przeciągnięciem nosa po linii żuchwy kobiety. W połowie drogi do ucha, wyrwała z niego ciche syknięcie, wywołane deszczem iskier, które wyczuł na swoich plecach. Zbyt pochłonięty jej ciepłem i zapachem, nie przeanalizował zagrożenia, jakim była jego własna różdżka w jej dłoni. Różdżka, nie rogogon. Bardziej poruszył go szept, który, zdaje się, wykręcił płomień świecy w łuk. Zaabsorbowany całością zjawisk, wyłączając samo zaklęcie, ciągnące ich ku ziemi, zorientował się dopiero gdy wyczuł niesamowite łupnięcie w kolanach i łokciach. Jęknął krótko, raczej nieświadomie. Było w tym tyle dobrego, że jako-tako podtrzymywał Węgierkę, więc ból rozłożyli na dwoje. O ile w ogóle go odczuli... - Przysięgnę - poprawił ją twardo, zachrypniętym głosem, badając uważnie jej spojrzenie, w swoim nie tracąc typowych dla niego cech - spostrzegawczości, inteligencji i, jakżeby inaczej, pożądania* (gwiazdkę czytaj na końcu!). Przysięgi stały wyżej w hierarchii niż obietnice. Opuszkami palców musnął lekko irkowy policzek, tuż pod błyszczącym okiem. - na swoje instynkty, Blythe - dokończył z uśmieszkiem. Skoro przysięgał na instynkty, raczej nie miał wyjścia i musiał trzymać się danego słowa. Na instynkty zdał się natychmiastowo, choć właściwie robił to już od jakiegoś czasu. Przyjął ochoczo jej pocałunek, zatracając się w nim i odwzajemniając, tak jak potrafił najlepiej. Jedną dłonią przytrzymywał Irę w talii, zaciskając lekko palce i masując powoli; drugą podążył za jej palcami, drocząc się, gdy pozbawiała go ostatniej części ubrania, aby chwilę później przytrzymać jej rękę na swoim biodrze. Razem z uwolnieniem oddechu udało mu się zaśmiać trzema podobnymi nutami, przeciągniętymi mrukliwie jeszcze do jej ust, gdy przytrzymywała jego dolną wargę zębami. Podgryzała dziś znakomicie. - Nawet w tym najbardziej nieprzyzwoitym - oddychał nierówno, przypatrując się przymkniętym oczom i wsłuchując w głos, wyjątkowo zniewalający w swojej urywanej, gwałtownej odsłonie, odznaczającej się od chwilowej plątaniny, stopniowo układanej w konkretne żądanie. Uśmiechnął się, kolejny raz obdarzając ją cichym, stłumionym śmiechem, a raczej jego zalążkiem. - Więcej? - dopytał cicho, zahaczając palcami o materiał jej bielizny, prześlizgując się pod nim. Archeologiem może nie był, ale niektóre badania wychodziły mu ponadprzeciętnie dobrze. Instynkt? - Nie chcesz? - wymruczał pytająco kolejny raz, pochylając się, aby na moment przygryźć jej wargę w zastanowieniu. Przydługie włosy zahaczyły o jej czoło i policzki, smagając je lekko. Pozbył się ostatniego skrawka materiału, przysłaniającego jej ciało, odrzucając go niedbale. Rozchylił lekko jej nogi, masując delikatnie najczulszy punkt. - Kieruj mnie. Zaśpiewam, jak pokażesz mi swoje tempo - obiecał, odruchowo zniżając biodra.
*yup, dalej widzę tą emotkę >:C
♥ ♥ ♥: Patrzyła na niego mieszanką pewności i zdecydowania ze zwątpieniem i uległością jednocześnie. Nie była przy nim pewna wielu rzeczy. Dopiero uczyła się go czytać, tak, jak uczyła się czytać wprawnie i szybko książki, a czytała je znacznie zręczniej niż amatorski użytkownik. Archibald był jednak cięższy w analizie. Nie mówił nic ponad rzeczy, które tylko po bardzo skrupulatnym połączeniu ich w całość zdawały się istotne. Ponad to, nie odpowiadał na pytania, a jedynie udzielał aluzji, które mogłyby pomóc znaleźć odpowiedzi. Nie opowiadał o sobie dużo i nie mówił o uczuciach. Nie dało się go łatwo poznać, na pewno nikomu w tym nie pomagał. O wiele łatwiej było jej badać jego reakcje, a to, mogła i chciała robić, dumna z tego, że chociaż tyle mogła z niego wyciągnąć. Dlatego badała każdy cal jego ciała, przeciągając opuszki palców po kości biodrowej męża najpierw delikatnie, potem dociskając dłoń do jego skóry. Obserwowała różnicę ich karnacji. Wyraźny kontrast odznaczał się między jej śniadą dłonią, a jasną barwą jego ciała. Jedynym ciemniejszym akcentem był cień, jaki rzucały jego wysunięte kości na skórę, czy ślady paznokci, jakie zostawiła wędrując imigracyjnie do jego uda, obserwując niegłębokie zaróżowienia, które zaraz znów wróciły do swojego porcelanowego kolorytu. Prowadziła w dalszym ciągu swoje badania, a najważniejsze spostrzeżenia pozostawiała w formie notatek na jego ciele. Zawsze gdzieś dopisywała drobnym druczkiem swoje uwagi. Drobne malinki, przy szyi, za uchem, Zaczerwienienia na jego skórze, czy zachodzących krwią wargach. Te zapiski, musiała zadbać, żeby odnawiać co kilka chwil, dlatego złożyła ciepły pocałunek na jego ustach, pozwalając mu je potem zniżyć do swoich piersi, by i on zostawił po sobie ślad. Dobrze im się współpracowało. Archibald miał wrodzony talent do eksploracji. Nie musiała go nawet mentorować. Sam dobrze wiedział na czym polegały poprawne badania. Tylko składał bardzo dużo deklaracji, a w życiu, jak w archeologii nic nie było nigdy pewne. — No nie wiem, mój kochany, trochę dużo masz tych milimetrów w domu. Nie możesz sobie pozwolić na próżnowanie — podniosła się lekko, owiewając jego ucho ciepłym oddechem — cele dobieraj sobie realnie, tak, żebyś był pewien ich zrealizowania. Podać Ci przykład? Lubiła przykłady. Lubiła podawać setki przykładów. Historycznych, naukowych, opartych na tezach, czy przewidywaniach. Lubiła przykłady jak wszystko inne, do czego, chcąc się tym podzielić, mogła używać słów. Słowo – to coś, co dało początek historii, a przecież ją wielbiła porównywalnie z archeologią. I właśnie słowem, najchętniej się posługiwała. W każdej dziedzinie, słowo było najlepsze. Dla kogoś z bogatą wyobraźnią z pewnością. — Może na początek przechrzcimy każdy milimetr tego pomieszczenia? Małymi kroczkami. Nie było duże. Na pewno mniejsze od jego mieszkania. Ale dość, hm, powiedzmy sobie, abstrakcyjnie, może nawet niefunkcjonalnie zbudowane. Ale jej mąż przecież lubił wyzwania. Właśnie stawiała mu jedno z nich. W celach poznawczych. Zanim przynajmniej treść wyzwania zakłóciło jej westchnienie. Świeca świeciła dzisiaj bardzo nierównie, niepewna swojego dokładnego kształtu. Dopiero próbowała się uformować. Nie znajdowała dla siebie tylko jednej postaci. Przepływała pomiędzy wieloma, od małej iskierki, po nieco większy płomyk, czasami targany w górę przy wyższych oktawach jej westchnień, jak jedno z tych, które w niej wywoływał poruszając najwrażliwsze punkty w swoich badaniach. — Mam wrażenie, że nasze definicje nieprzyzwoitości mogą się od siebie nieznacznie różnić. Możesz mnie nauczyć swoich pojęć — odetchnęła podnosząc się na tyle, żeby móc opleść ręce wokół jego karku. W ten sposób jej usta znajdowały się bardzo blisko jego ucha, więc mogła pozwolić swojej świecy na lekkie przytłumienia ognia, kiedy mówiła ciszej, pozbawionym równego oddechu tonem: — Dokładnie o tyle więcej o ile mi dasz — doprecyzowała uśmiechając się lekko i mógł ten uśmiech bardzo dobrze wyczuć, skoro jej usta przylegały do płatka jego ucha. Ułatwiała mu i sobie dzisiaj trochę przestrzeń badań. W końcu, skoro już pewien teren, w który Archibald się zapuszczał, znała, nie byłoby przecież oszustwem mu pomóc. Działali przecież w jednej ekipie badawczej. Nawet jeśli czasami działali nierówno i każdy zajmował się własnymi wykopaliskami. W odnajdowaniu niektórych zasobów postanowiła mu pomóc, delikatnie przykładając palce do jego własnych, naprowadzając go na pewne tory, kontrolując jego powolne jeszcze ruchy. Takie tempo jej odpowiadało. Do wszystkiego potrzeba było czasu. — Jeśli mam Ci akompaniamentować, będziesz się musiał bardziej postarać. Nie umiem tak ładnie śpiewać. Musisz mnie ośmielić. W zamian podzielę się swoimi talentami. Myślisz, że możemy wymienić doświadczenie w ten sposób? Nie mogła poradzić, ze była za grzeczna na wysuwanie żądań. O wiele łatwiej wychodziły jej prośby i sugestie. Czasami nawet zachęta. Powoli wzrastający płomień świecy kiedy przyśpieszał jej oddech. — Nie chcę się dłużej domyślać czy jesteśmy razem w życiu, czy na papierze. Nie chcę być niepotwierdzoną historią o jakiej piszą na kartach historii, czy w urzędowych dokumentacjach. Nie chcę być Zaginioną Atlantydą mugoli. Wolę być czarodziejską Atlantydą, tą która egzystuje naprawdę. I nie chcę swojej drugiej połówki Atlantydy dzielić z turystami. W ten pokrętny sposób próbowała się dowiedzieć czy była dla niego jedną. Niekoniecznie tą jedyną, tylko po prostu… nie uważał, że lepiej byłoby rozwiązać jej wątpliwości niekoniecznie legalizacją związku, bo tą mieli już za sobą, ale zapewnieniem, że jego legalizacja nie była tylko skutkiem palenia oprylaka? Potrzebowała tylko wiedzieć, gdzie kończy się jego granica zabawy. Mogła się z nim bawić w dom, ale nie chciała do niego zapraszać innych gości. Kobiet. Nie chciała widzieć innych kobiet w ich wspólnym domu. Nawet jeśli był wspólny tylko dlatego, że była bardzo nieupierdliwym współlokatorem. Zajmowała mniej miejsca niż jej książki, na przykład. Nie była tylko pewna, czy jej książki zajmują mniej miejsca niż książki Archibalda. — Nie chcę zgadywać, czy paliłeś kiedyś oprylaka z kimś innym. Albo co gorsza, palisz? Nie była nawet świadoma, że poruszając ten temat, zawiesiła jego dłoń w bezruchu, skazując ją na zapoznawanie się z ciepłem i niecierpliwością jej gotowego do przyjęcia go w życiu, w domu i w sercu, łona. Tego bardziej dosłownego też, jak miał okazję na pewno, właściwie sobie, zauważyć.
X Sam proces nauki, a przykład owego mieli podany praktycznie na tacy w swoich sytuacjach - zbliżeniowych i niekoniecznie, potrafił być równie przyjemny i satysfakcjonujący, jak sama wiedza. Jeżeli zdobywało się ją od podstaw, stopniowo odkrywając coraz więcej, drążąc temat z fascynacją i oddaniem, ciężko było o rozczarowanie. W takim wypadku porażka albo zawód mogły wiązać się tylko z nieciekawą puentą - dennym zakończeniem, przeczącym wszystkiemu, co działo się po drodze. Nie znaczyło to jednak, że najprostsze finisze zawsze były złe. Choć sprowadzenie wszystkich możliwości do kilku ukierunkowanych przykładów graniczyło z cudem, ułatwienie mogło być zwiastunem zaskoczenia. Lawirując pomiędzy zawiłościami, metaforami, wskazówkami, niedosłownością, poruszając się zawsze pod osłoną mgły i zatajając fakty (albo bardziej - trzymając je wyłącznie dla siebie), Archibald miał w sobie dużo prostoty i oczywistości. Często to na ich tle budowały się skomplikowane wieloznaczności i pętle. Najbardziej czytelny stawał się przy bezpośrednim kontakcie, w bliskiej konfrontacji, co zdążyła już zauważyć. Pozwalał jej na to, co nie zdarzało się często - być może tym go ujęła. Nie dopuszczał do siebie ludzi, odgradzając się psychicznym murem, który czasem musiał wesprzeć również dodatkiem czysto fizycznym. Trzymał się na dystans, chroniąc swojej prywatności, aby z bezpiecznej odległości móc obserwować otoczenie i nie tak rzadko posuwając się do sterowania nim. Świadomość miał wypracowaną bardzo dokładnie. Niezależnie od tego, czy była to świadomość świata, ludzi, zachowań czy odruchów, czystą analizą dochodził do sedna, ukrytą perswazją osiągając stawiane sobie cele. Fosa zazwyczaj była niezawodna. Ira jednak, idąc za jej żywiołowością, potrafiła być tak samo silną wodą, jak i ogniem. Nie wykorzystywała wyrwy w murze, którą ktoś kiedyś zostawił - a takie również dałoby się znaleźć, nie uciekała się do postępów, kombinowania ani podchodów, na które reagował alergicznie. Dążenie do zdobycia jego uwagi za wszelką cenę zazwyczaj było równe ze spisaniem na straty. Ona zwyczajnie utworzyła sobie przejście, taranując tak delikatnie, że nawet nie zareagował. Może dostrzegł coś kątem oka i nie chciał widzieć więcej, dążąc do przełamania schematów i nudy, przemykających pod każdym zabezpieczeniem. Węgierka szybko przeniknęła do fizycznej bliskości, nawet nie tej najbardziej dosłownej i bezpośredniej, ale do jakiejkolwiek. Zainicjowała kontakt, który nic nie wymuszał. Zazwyczaj jeśli ktoś coś zaczynał, był to Archibald. Później podzielili się tą rolą, ale początek zależał głównie od niej. Dzięki temu wprowadzeniu skończył z uzależnieniem od jej badań. W duchu współczesności - na całym tym murze wypisała mu "przepadłeś, Archie". Ale dopisała serduszko, bo przecież nie była wandalem. Wracając jednak do tego, co wypisywała na jego ciele, a nie na murze i umyśle, kombinacja drapnięć, muśnięć, pocałunków i westchnień sprowadzała go do stanu, któremu do używalności było daleko. Chyba że za używalność przyjąć tylko jedną funkcję, w takim wypadku wprawiła go w stan używalności ponadprzeciętnej. I nie była to wcale używalność słowna, z którą już i bez dreszczy miał problem w jej towarzystwie. Zaśmiał się z realności swoich celów, zakańczając przyjemny dźwięk krótkim "hm?". Na szczęście wcześniejszą używalność słowną uzupełniała za niego. Niezawodna, jak zawsze! - Skoro to jest realne - zaczął, przerywając na moment, aby przejechać językiem po jej skórze. - mieszkanie zdążymy przechrzcić kilka razy. Ty jesteś dokładna, a ja nie próżnuję - uzupełnił. - Poprowadzę cię po milimetrach, żebyś mogła je policzyć. Wstrzymał na chwilę oddech, nawet nie zauważając, kiedy w jej westchnięcia wplótł swoje. Świadomie czy nie - zacisnęła palce na jego karku, drażniąc paznokciami skórę. Mówiąca o nieprzyzwoitości brzmiała tak nowo, że aż uchylił powieki, które uprzednio przymknął, koncentrując się na migotaniu płomienia. Przygaszony jej szeptem wypowiadał się jeszcze wymowniej. Nawet uśmiech, zmieniający subtelnie nuty jej głosu, dawał się odczuć. - Najwięcej, Blythe - sprostował, deklarując i wskazując jej ponownie, ile powinna żądać. W tej zabawie w mentora, nawet przy tak pokaźnych roszczeniach, pozostawał stopień wyżej. Podczas gdy ona precyzowała oczekiwania lub wymagania, jak kto woli, on zwyczajnie egzekwował to, czego chciał. Przeszedł etap żądań, a po uzyskaniu zezwolenia, zwyczajnie korzystał. Przy różnych wykopaliskach najwyraźniej dało się dotrzeć do wspólnego celu. Czerpał z jej wskazówek, ale nie poddał się im całkowicie. Musnął ustami szczupłe ramię, zaznaczając obojczyk. - Przed chwilą byłaś bardzo dobrym podkładem - skomplementował, wracając ustami do jej szyi. - Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy doświadczonym duetem. Rozumiał jej intencje i porównania, w zasadzie od wtedy, kiedy zaczęła mówić, czuł, że zmierza w tym kierunku, ale dopiero ostateczne podsumowanie rozwiało wątpliwości. Nie tylko dłoń trwała w bezruchu. Zatrzymał się całkowicie, na sekundę pozwalając niechcianej myśli wkraść się do umysłu. Nie miał na nią ochoty. Nieprzyjemny dreszcz zmieszał się z podnieceniem, więc automatycznie wybrał to, co było lepsze. Poruszył się, pragnąc odnaleźć w nagłej ciszy cokolwiek. Pierwszym, na co natrafił poza ciałem Iry, był jej zapach. Skupił się na nim, powoli przesuwając się wyżej, aby móc zaangażować usta w pocałunek. Nie chciał streszczać jej swojego życia ani tłumaczyć, co działo się kiedyś. Nie w tym momencie. Nie spieszył się, wyważając tempo, aby zgrać je z dłonią, która niestrudzenie rozpieszczała jego żonę. Wykradł z jej ust kolejny dźwięk i dopiero wtedy oddalił się o milimetry, aby móc spojrzeć jej w oczy. Przynajmniej tu mógł być szczery. Tu nie musiał się oszukiwać. - Nie palę. Nie zdradzam cię. - odpowiedział bezpośrednio, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. O ile mu wierzyła, rzecz jasna, bez takiej podstawy wahanie było oczywiste. - Tylko nie pozwól mi odejść, bo oboje na tym stracimy - prośby nie zdarzały mu się często. Szczególnie te zupełnie poważne. Dlatego, chcąc mieć prośby jak najszybciej za sobą, kolejny raz przypadł do jej ust, nie pozwalając na żadne zapewnienia, obietnice, kolejne pytania. Pamiętał też o tym, co wyegzekwowała, a że egzekwowała bardzo ładnie, nie było żadnych przeciwwskazań, aby trochę pomanipulować swoim głosem. W najprostszy sposób. To, co było zepsute, czasem trzeba było naprawić; złączyć to, co było zerwane. Najbardziej naturalnie przyszło mu kilka wersów. - You're the Conversation, I'm the Game. Photographs paint mistakes in your suitcase. So listen, Conversation, I've lost the way. I want to be the fool in your suitcase. |