Przytulnie ciepły, ulokowany w najniższej wieży w Hogwarcie gabinecik. Od progu bije w nozdrza zapach starych ksiąg i, ledwie przebijająca się przez tą woń, parzona herbata. Z wejścia nie widać nic prócz stosu ksiąg. Dopiero po dłuższym przyglądaniu się, można dojrzeć zakopane pod ciężkimi tomiszczami niegsyś skórzane fotele, dziś drewniane krzesła. Skórzane zajmowały zbyt wielką przestrzeń zajmowaną przez cały czas rosnące prywatne zbiory Iry. Wgłąb pomieszczenia na tak zwanym otwartym "zapleczu' stoi jeden malutki kącik przeznaczony do przygotowywania profesjonalnej, japońskiej, chińskiej i indyjskiej herbaty. Co niejako wynika bardziej z zamysłu poprzedniego właściciela niż samej profesor Magyar, która jednak bardzo chętnie przyjęła historię tegoż kącika, postanawiając ją kultywować. W nocy można spotkać tu ducha dawnego właściciela gabinetu smęcącego na stan do jakiego doprowadziła pomieszczenie Ira. Drzwi do niego stoją zawsze otworem, chociaż śmiałków próbujących zwinąć własność Magyar spotyka wiecne prześladowanie przez opiekuna tego gabinetu, nie pozwalającego wynieść stąd najdrobniejszej rzeczy.
Irina Bythe była w trakcie odpisywania na list, kiedy przycupnęła sobie na mahoniowym krześle. Właśnie wtedy ją znalazła. Swoją różdżkę. Od razu, wspomniawszy w liście o pewnym bardzo prostym, bardzo przydatnym zaklęciu, postanowiła je przetestować na zatrzaśniętych drzwiach. W ten właśnie cytując: „bardzo prosty” sposób zamiast otworzyć skrzydło drzwi, prowadząc z nimi swoistą rozmowę, bo przy machnięciu różdżką, drewno zaskrzypiało, wydało z siebie potwornie marny dźwięk, jakby chciało ubolewać nad swoim długim stażem pracy w Hogwarcie, a zaraz potem ucichło. Profesor Blythe w tym czasie, chcąc schować bezużyteczną w tych okolicznościach różdżkę do kieszeni spodni, machnęła się nią w tył. Ciężka półka z książkami runęła w jej kierunku. Zdążyła ledwie uskoczyć, a w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowała, huknął cały regał z książkami, rozsypanymi po ziemi. Kobieta w tym czasie oparła się o swoje biurko, zakopane pod stertą innych woluminów, dlatego też nie siadła na krześle, to też było okupowane przez różne tomiszcza. Wsunęła pośladki na kraniec biurka, siadając na niewielkiej, pozostałej na nim wolnej przestrzeni, wpatrując się współczującym spojrzeniem w biedne książki. Aż jęknęła. Chwilę potem uniosła wzrok do drzwi, słysząc za nimi poruszenie, a widząc, jak do jej małego królestwa wracza pewien dłuższy stażem Blythe, podeszła do niego, zgrabnie przeskakując nad kilkoma książkami. Pokonała całą niebezpieczną drogę, żeby móc musnąć jego policzek wargami na powitanie. — Archie — uśmiechnęła się do niego i odsunęła krok do tyłu, patrząc nieprzytomnym spojrzeniem jak wszystko wokół niego jej się rozmywa. Być może to wpływ użytego zaklęcia snu na jawie, czy możliwe, że Archibald naprawdę ubrał różową koszulę. Zaintrygowana aż przejechała dłonią po materiale, jakby na dotyk próbując zinterpretować kolor — Dobrze wyglądasz. — zaryzykowała stwierdzenie zanim cofnęła się do krzesła. Zaraz! Jakiego krzesła? Tu nie było żadnego wolnego krzesła. Okazało się, że klapnęła na stosiku książek ułożonych równo na ziemi, a kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy, utrzymywała bardzo ładnie równowagę, nie widząc jak rządek lektur chwieje się pod nią, chcąc runąć niczym krzywa wieża w Pizie.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Pomimo kilku zdecydowanie niepokojących faktów, wypisanych na pergaminie pismem Iriny, Archibald nie mógł zaprzeczyć, że jego humor, jak sam go ocenił - względnie dobry, poprawił się jeszcze. Choć sny o palonych fortepianach były czymś, nad czym koniecznie musieli popracować, jeśli Blythe miała ochotę śnić na jawie. Zjawiskowe łupnięcie, które rozeszło się po korytarzu i dotarło do mężczyzny nawet przez zamknięte drzwi, było już jednak czymś, czego zignorować nie mógł, dlatego musiał zrezygnować z pisemnego droczenia się, na rzecz standardowego ratunku. Może był to czas, żeby zacząć nadawać im konkretne numery! Nieco zdezorientowany hałasem, mrugnął kilkukrotnie, wpatrując się w ścianę przed sobą, jak gdyby spodziewając się, że czar Irki przebije się przez wszystkie gabinety, rozwalając po drodze parę ścian. Był to jednak krótki łomot, więc nie zastanawiał się długo i zwyczajnie wstał, aby upewnić się, że jego żona znalazła swoją różdżkę. List udało mu się odebrać po drodze, a odpowiedź, z nieco przekornym uśmiechem, naskrobał na odwrocie pergaminu, wysyłając rozkrzyczaną sowę z powrotem. Skoro dała radę pisać, nie mogło być źle - zwolnił nieznacznie, aby sowa mogła dostarczyć jego krótką notkę, a gdy ostatecznie znalazł się przy drzwiach, poradził sobie z nimi zwykłą Alohomorą, co chyba nie było zdziwieniem. Otworzył spokojnie drzwi, spodziewając się, że zastanie kobietę przynajmniej pod paroma książkami, które były tu absolutnie wszędzie, ale jej przywitanie było miłą niespodzianką. Odruchowo przytrzymał Irę w talii, choć jej spojrzenie wyłapał dopiero, gdy odsunęła się o krok do tyłu. Znajome migdałowe oczy, teraz nieco zamglone, sprawiły, że kąciki ust uniosły mu się delikatnie. Wpatrywał się w nią badawczo. Sen na jawie, huh? - Jak zawsze - odpowiedział, zawierając w tym równocześnie "zawsze wyglądam dobrze" i "wyglądam jak zawsze". Dziś wyglądał tak dobrze, jak zawsze, a nawet miał zarost (proszę się cieszyć!). Na szczęście nie mógł wiedzieć o zafałszowanej barwie ubrania. Pozwolił Blythe zająć miejsce na stosie książek, z góry przesądzając, że na pewno się przechyli i nie pomylił się wcale. Wyciągnął dłoń w jej stronę. - Blythe. Skaleczyłaś się, pokaż dłoń - poprosił, kłamiąc perfidnie. Wyciągając dłoń wychyliła się nieco do tyłu, tracąc ten zjawiskowy punkt równowagi, który przy kolekcji mającej robić za krzesło był nadzwyczaj wątpliwy. Na szczęście wszystko było zamierzone i Archibald zdołał w porę chwycić rękę Iry i przyciągnąć ją ku sobie, żeby nie wylądowała w stosie książek. Zdrowa jak plumpka. - Złośnico - burknął krótko, uznawszy, że uknuła świetną intrygę, aby zwabić go do swojego gabinetu. - Przynajmniej kondycja mi przy tobie nie spadnie. - Mój fortepian był w Twoim mieszkaniu?* - zapytał, nie puszczając jej, ale odchylając się nieco, aby móc przyjrzeć się jej źrenicom, a gdy zobaczył, że są lekko poszerzone, tylko upewnił się, że zaklęcie dalej działa. - Nieładnie ćpać bez męża - wygłosił swoją zasadę. - Teraz już nie masz wyjścia. Musisz mi wszystko opowiedzieć.
Kostki! Irka będzie pod wpływem działania zaklęcia przez kostka*2 postów!
* przyjmijmy, że jeszcze nie mieszkają razem, i że Arch ogarnia, że Irka nie ma mieszkania xdd
Patrzyła na niego z dołu swoim maślanym, rozćpanym spojrzeniem. Co prawda uniknęła przykrego ślinienia się, co było częstym skutkiem ubocznym użytego zaklęcia, ale być może dlatego, że nawet opatentowane zaklęcie musiała spartaczyć. Nawet jego skutki uboczne nie chciały na nią działać tak, jak powinny. Jeśli jednak mowa o konsekwencjach, to właśnie je ponosiła. Widok Archibalda w różowej koszuli był na tyle szokujący – szokująco drażniący – ze przymykała oczy na dłużej niż zwykle, pozwalając sobie wyobrazić go sobie tak, jak go pamiętała. W czerni. Czystej, niemroczonej, a po prostu tej atramentowej, blythowskiej czerni. Tak bardzo dobrze jej znanej, pochłaniającej spojrzenie. Otwierając ponownie oczy, miała wrażenie, że Archibald trzymał na wyciągniętej w jej kierunku dłoni słoiczek z mazią podarowaną im przez szamana. Wyciągnęła dłoń, chcąc ją mu zabrać, bo przecież nie była im potrzebna, ale mężczyzna pociągnął ją w górę. Obróciła się przez ramię na dźwięk spadających na ziemię książek. Spojrzała na nie z przykrością. To nieładnie było tak zrzucać książki. Książki powinno się szanować. Ona jako dziecko każdej nadawała imię. Jak Biblia, te imiona zawsze musiały być pisane z dużej litery i wypowiadane z szacunkiem. Obróciła się tyłem do męża, wpatrując się z bólem na rozrzucone książki, które wcześniej wydawały jej się pod nogami kamieniami, dopóki nie uświadomiła sobie, ze przecież znajdowała się w swoim gabinecie. Jeśli była szansa, że na coś w nim się wpadało, bądź po czymś się chodziło to w 80%, tak samo jak człowiek składał się z wody, tak samo jej gabinet składał się z różnego rodzaju gramatury i okładek czytanych przez nią lektur. A najbardziej przerażające w tym było, że ona te wszystkie książki przeczytała… — Archibaldzie. Zaatakowałeś Elwina, Amadeusza, Bernadettę i Dionizosa — obróciła się do niego przodem — i kilka innych tomów też — tych dla których nie znała nazw, bo zakupiła je już w późniejszym okresie, w dorosłości. Wtedy nie nadawała już tomom imion. — Przepraszam, ale tego nie mogę Ci wybaczyć. Cofnęła się o krok, wpatrując się w swojego męża z lekkim zawodem. Wydawało jej się, że powinna się już od niego uwolnić, ale czuła się jak w tych snach, kiedy próbujesz się ruszyć, ale nagle czujesz wielki ciężar, którego Twoje ciało nie jest w stanie przezwyciężyć, dlatego ledwie drgnęła w ramionach pana Blythe. Stała cały czas w tym samym miejscu. Jako, ze była inteligentną kobietą, szybko zauważyła, że coś nie gra. W cały czas zmieniającym się otoczeniu, wydarzeniach. Chwilę temu znajdowali się w jej gabinecie, teraz przestrzeń zdawała się dla niej być czymś zupełnie innym. Tylko bohaterzy zostali Ci sami, chociaż Archibald nosił już swoją czerń. Zauważając, że nie potrafiła się znaleźć w tej przestrzeni, uniosła dłoń do jego twarzy, jakby chciała ją przebadać, jak ślepiec, kiedy nie był pewien z czym ma do czynienia. — Archie — odetchnęła z ulgą, że jednak go sobie nie zmyśliła. Mimo, że załatwił jej książki. Jednak wybaczyła. To był w końcu pan Blythe. I zresztą priorytetowość spraw się zmieniała, zupełnie jak w śnie, kiedy wspomniał o fortepianie. — Ja nie mam mieszkania! Ale dobrze, że pytasz, bo to ciekawa historia. Szukałam informacji na temat znanego historyka. Zaraz Ci pokażę. — odsunęła się od mężczyzny kierując się instynktownie w stronę konkretnego regału z książkami. Przed jej twarzą wyrósł zamiast tego jakiś artefakt, bardzo zachwycający, bo wpatrywała się z zachwytem przed siebie, okrążając domniemany artefakt dookoła, dopóki nie zdała sobie sprawy, ze Arka Przymierza, którą miała przed sobą, nie miała szans istnieć. Wstrząsnęła głową, próbując odgonić od siebie złe, nieprawidłowe fantazje nocne. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, ze to jednak Archibalda okrążała wokół, bo daleko od niego nie odeszła. — Muszę się budzić Archibaldzie? Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłeś w moim śnie. Ale jestem pewna, ze to był dobry sen. Jesteśmy w dobrym śnie, prawda, Archie?
Kostki: 1
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
W takim stanie prezentowała się dosyć zabawnie. Do tego stopnia, że zaczął zastanawiać się, jak oboje wyglądali po oprylaku, przemierzając Nową Zelandię i czy w podobnym stopniu, co teraz Ira, gubili wątki. Nie dowiedział się zbyt wiele o poprzednich snach, więc stwierdził, że nie ma sensu wnikać, czemu jego żona próbuje śnić na jawie, do tego używając zaklęć. Wyglądało też na to, że, chcąc czy nie, miał się do owego snu dołączyć. Było to trudne zadanie, bo chwilowe przebłyski snu z łatwością zmieniały się w inne, ale mieściło się w możliwościach pana Blythe. Zaniepokoiła go wymienieniem czterech imion, bo nie miał pojęcia, co się pod nimi kryje. Maź oficjalnie nie została znaleziona, ale kto wie, co w międzyczasie zmajstrowało się w głowie Węgierki? Odczekał chwilę, oczekując na ciąg dalszy, i kiedy wreszcie okazało się, że książki były książkami, a nie zgrają dzieci, zajrzał z bliska w oczy Iry, trafiając z tym w moment niewybaczania. Drgnęła, jakby chciała się ruszyć, ale najwyraźniej tym ciężarem, utrudniającym wyswobodzenie się, były ramiona Archibalda, który niespecjalnie miał ochotę ją puszczać. Sen odebrał jej asertywność, ale teraz mu to nie wadziło. - Szybko zmieniasz zdanie - poinformował, śmiejąc się krótko i nie ulegając temu, co budziła niewinnym gestem, przejeżdżając palcami po jego szczęce. Odgarnął tylko kosmyki jej jasnych włosów, przeczesując je lekko i muskając kciukiem płatek ucha. Jakimś cudem zawsze łamała go w ten dziwny sposób; miał ochotę przypomnieć sobie fakturę jej skóry i może gdyby był przyzwyczajony do tego uczucia w takiej formie, pozwoliłby sobie na to - zresztą, mógł. Jednakże wypuścił Irę z objęć, pozwalając jej mówić i obchodzić go naokoło. Uśmiechnął się do niej uprzejmie, czując się trochę jak okaz w muzeum. - Nawet we śnie? We śnie mieszkasz ze mną i moim fortepianem - wtrącił, z założenia żartobliwie, ale zapewniam, że warto pociągnąć ten wątek, żeby przestało być żartobliwie. - Nie musisz się budzić. To twój sen, a ty jesteś kreatywną Blythe - uznał, nachylając się nad rzeczoną kreatywną Blythe, żeby móc przygryźć jej dolną wargę, krótko i lekko. Odchylił się, żeby móc ją obserwować. - Ty mi powiedz, czy sen jest dobry. Ty nim sterujesz. Prowokujący uśmieszek i krótki błysk w oczach były wymowne, ale zniknęły bardzo szybko, razem z Archibaldem, który wymruczał pod nosem zaklęcie, odsuwając się o dwa kroki do tyłu. - Chamaeleus - jako że był wprawionym czarodziejem, czar zadziałał bardzo szybko, zlewając go z otoczeniem niemalże perfekcyjnie.
Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, które w tym momencie wydawały się jeszcze jaśniejsze niż zwykle. Ani ciemnobrązowe, ani migdałowe, jak zawsze. Jasnoorzechowe. Mimo, że powinny ściemnieć, źrenice zamiast się rozszerzyć, zwęziły się. Dokładnie lustrowała dłoń swojego męża, kiedy podążył nią za jej ucho. Jego gesty były tak lekkie, że nie tylko czuła tą zwiewność ruchów, a wręcz wyobrażała sobie lekkie smaganie wiatru. Przymknęła powieki, jak niegdyś, kiedy znajdowała się nad bałtyckim morzem. Oddychała miarowo i gdyby nie fakt, że od początku było wiadomo, że jawnie śniła, można byłoby snuć domysły, że zasnęła. Uśmiechnęła się jednak już w moment później, dokładnie tak, jakby wyczuła, że konkretnie w tej chwili Archibald przygryzie jej wargę. Zaśmiała się, a jej śmiech niemalże odbił się echem od setek książek w pomieszczeniu. Rozchyliła powieki, wsłuchując się w dobrze znany sobie ton. — Cśiiii — mruknęła po chwili, bo słowa zlewały jej się w jeden ton. Symfonię dźwięków i nie była pewna, czy cała fala dźwięków była zasługą przyjemnego tonu jej męża, czy miało na to wpływ całe otoczenie. Nie wyłapała ani jednego słowa pana Blythe. Tylko tonację. Ta była spokojna, miała w sobie małą iskrę, którą należało rozniecić. Przeciągnęła wzrokiem po sylwetce mężczyzny na moment przed tym jak zniknął i zamrugała oczami. To był jej sen. Ona miała nad nim kontrolę. Gdzieś taki głuchy komunikat odbił jej się w głowie zanim z uśmiechem wskoczyła na ruchomą, poruszającą się po prostych szynach drabinę. Poruszyła ją zaklęciem, oczywiście w przeciwnym kierunku niż chciała, ale nie robiło jej to w tym stanie żadnej różnicy. Złapała w trakcie krótkiego przelotu kilka książek w dłoń (tak, wyobrażała sobie, że uleciała ku górze), co zresztą nie było taką chorobliwą nieprawdą, skoro już moment później zeskoczyła z drabiny, albo za sprawą machnięcia swojej różdżki, albo z pomocą Archibalda (ciężko było stwierdzić) gładko lądując na ziemi. Najmniej niepokojące jednak w tym było to, co trzymała w ręku. Dla niej był to magiczny proszek, który miał jej pomóc znaleźć zaginionego męża. Pech chciał, że proszek, rzucony w przestrzeń okazał się latającymi trzminorkami, które wypełniające całą przestrzeń z pozbawionego dna sloika powoli wypełniały pomieszczenie dziwną aurą, której na razie Ira nie odczuwała. Jej pozytywna energia, rozpierała ją bardzo mocno. Jeszcze mocniej, kiedy zauważając skośny lot swojego magicznego proszku (wstrętnych, włochatych owadów!) odkryła położenie Archibalda. Podeszła do niego w kilku podskokach, a ze dzieliła ich odległość prawie całego pomieszczenia, te kilka podskoków kosztowało ich kilka machnięć różdżki. Jeśli Archibald miał szczęście i refleks, było to kilka machnięć jego, a nie jej różdżki.
Kostki na refleks Archa vs. magyarowy wspólczynnik fatum
Jeśli refleks Archibalda będzie większy od magyarowskiego fatum:
Masz refleks, udaje Ci się uratować Irkę przed zdarzeniem z kilkoma przeszkodami po drodze. Odpowiednio: krzesłem, książkami, stołem, Twoją nogą, o którą mogłaby się potknąć i wylądować na swojej zastawie do chińskiej herbaty. Czeka Cię jeszcze tylko przeprawa z latającymi w powietrzu owadami.
Jeśli refleks Archibalda będzie równy magyarowskiemu fatum:
Twoje zaklęcia i zaklęcia Irki się ze sobą ścierają. Twoje, oczywiście silniejsze wznoszą ją do sufitu, a jej własne w części chybiają trafiając w Ciebie. W jednej chwili stoisz prosto, a w drugiej czujesz jak niewidzialna siła ściąga Cię w dół, brakuje Ci tchu. Ale może to tylko dlatego, że szata Twojej zony zsuwa się jej z ramion i spada Ci prosto na głowę, wraz z intensywnym zapachem perfum z amortencji. Latające wokół owady nie są Ci wcale groźne, czego nie można powiedzieć o Irce. Wznosząc się coraz bardziej ku sufitowi jest coraz bliższa bezpośredniemu kontaktowi z trzminorkami wydzielającymi z siebie dziwne soki, wprawiające Twoją żonę w naprawdę niespodziewany nastrój.
Jeśli refleks Archibalda będzie mniejszy od magyarowskiego fatum:
Ira zdążyła użyć zaklęcie szybciej od Ciebie. Jej różdżka łamie się w pół (za dużo praktyki jak na jeden dzień), a jej magia roznosi się w pomieszczeniu. Potrzebujesz dużo szczęścia jeśli chcesz uchronić żonę przed zderzeniem się z porcelanową zastawa, przed trzminorkami i niebezpiecznie opadającą w dół magią, która może wywołać dosłownie... wszystko. Rzucasz kolejną kością. 1 – magia wywołuje w powietrzu dziwny dźwięk, od którego więdną uszy, który jak się okazuje przywołuje sowy, bo już moment później prócz owadów, w powietrzu widać setki skrzydeł, gubiących pióra 2 – magia wywołała drobną eksplozję, oprócz tego, że obrzuciła wszystko wokół dziwną magię przypominającą dobrze już wam znaną maź, nic się nie dzieje 3 – magia nie zrobiła nic, domniemane nic, jak się później okazuje, wywołało efekt próżni, cokolwiek teraz zrobisz, magia w tym pomieszczeniu nie zadzziała, a ty masz na głowie jeszcze ratunek zony i pozbycie się wstrętnych trzyminorków 4 – magia połyka całą grawitację w pomieszczeniu, wszystko wznosi się ku górze 5 – magia rozprzestrzeniła wokół dziwną, przyjemną woń, od której nie tylko robisz się senny, ale w dziwny sposób zaczynasz widzieć świat, jakim aktualnie widzi go Irka 6 – stało się to co najgorsze, magia powoduje, że z gabinetu znikają wszystkie książki; oglądanie teraz miny Irki nawet Tobie mogłoby łatwo sprawić ból
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Szczęście miał - względnie, bo ze zdolnościami Iry wszystko mogło potoczyć się gorzej niż aktualnie się działo, zaś refleks, zazwyczaj wystarczający, tym razem zawiódł, dając pani Blythe przewagę. Archibald skupił się na kilku rzeczach naraz, co nie było specjalnie zaskakujące, jako że przy swojej żonie podzielną uwagę musiał ćwiczyć do perfekcji; bardziej niepokojący był fakt, że pod wpływem syropu trzminorków melancholijny nastrój zaczął mu się udzielać. Wchodzenie na drabinkę i poruszanie się razem z nią wychodziło Irce perfekcyjnie, zaś on sam sprawdził się świetnie w amortyzowaniu zjawiskowego skoku w dół - był zdecydowanie większy, niż wydawało się kobiecie, dlatego nie było nawet mowy, że pozwoli jej wylądować o własnych siłach. Pokręcił głową, bardziej z politowaniem niż niedowierzaniem, równocześnie posyłając krótkie zaklęcie pod stopy Iry, dla której podłoga stała się miękka niczym poduszka. (poduszka w łóżku Archa!) Z dzielącej ich odległości nie mógł dostrzec zawartości słoika, choć wydawało mu się, że coś niespokojnie się tam rusza. Nie mylił się zbytnio, bo chmara trzminorków zaczęła roznosić w powietrzu zapach syropu, na domiar złego kierując się w jego stronę w tempie bardziej niż ekspresowym. Pierwsza dotarła do niego melancholia, niefortunnie zmuszająca do przemyślenia najbanalniejszych kwestii, na co w tym momencie nie miał czasu. Kiedy jakoś się z nią uporał, uniósł leniwie różdżkę, dmuchając w upierdliwe trzminorki strumieniem powietrza. Dopiero kiedy rozleciały się we wszystkie strony zauważył, że nie był to dobry pomysł, w tej samej chwili orientując się, że część z nich pomknęła w stronę Iry, idealnie trafiając w kilka machnięć jej różdżki. Działały jak magnesy na jej nieudane zaklęcia, padając kolejno lub świdrując na boki pijanymi torami. Radziłaby sobie świetnie, gdyby miała zamiar pozbywać się trzminorków albo w ogóle czarować, tymczasem iskry padały z jej różdżki na boki aż do momentu, w którym ta trzasnęła, łamiąc się na dwie części. Żeby było zabawnie, idealnie równe, jakby wszystko wymierzyła. W międzyczasie zdążyła też pozbawić swój gabinet grawitacji, na co Blythe niewiele mógł poradzić, nie mogąc wcześniej przewidzieć, jak zadziała każdy czar, wydobywający się spod palców Węgierki, tak samo nie mogąc każdego zneutralizować. Dalej niewidzialny, choć zupełnie o tym zapomniał, roześmiał się krótko i szczerze, poczuwszy jak stopy odrywają się od ziemi, podobnie do wszelkich książek, stolików, pergaminów, piór, a nawet trzminorków, nie potrafiących latać w takich warunkach. Mieli tu ogromny tor przeszkód, ale na szczęście Ira dotarła do swojego męża, zanim wszystkie tomiszcza wzniosły się do góry. Złapał zręcznie dłoń Iriny i okręcił kobietę wokół jej własnej osi, co wbrew pozorom było tylko manewrem uniknięcia kilku cięższych książek, lewitujących niebezpiecznie wokół niej. - Trzymasz w gabinecie trzminorki w słoiku? - zapytał, nie mogąc pozbyć się melancholii, podsuwającej mu dziwne wspomnienia, przez które nie potrafił skupić się na innych emocjach niż przynosiły. Sen na jawie zdawał się być silniejszy niż syrop owadów, a przynajmniej tak wnioskował z odbicia w jej, wciąż nieprzytomnych, oczach. - Zrobiłaś sobie bałagan, jak to wszystko powstrzymam, runie bez składu - mruknął bardziej do siebie niż do Iry, rozglądając się wokół. Gdyby nie melancholia, skupiłby się na wymyślaniu, jak można te okoliczności wykorzystać. Zerknął tylko w dół, dostrzegając pod swoimi stopami biurko. Odepchnął się od niego, zgrabnie owijając ręce wokół Węgierki, aby móc ją objąć, przez co pomknęli wesoło w górę. Teoretycznie, bo refleksyjne myśli ciągnęły bardziej w stronę smutku. Zgrabny ruch pozwolił Archibaldowi stąpnąć po oparciu krzesła, oddalającego się teraz w kierunku przeciwnym do nich. - O czym myślisz w swoim śnie, Blythe? - zapytał. Nie ma to jak polatać sobie wśród książek i atramentu, którego krople unosiły się wokół nich.
Kosteczki na melancholie
Spoiler:
1, 3, 6 - sen na jawie jest bardzo odporny na działanie melancholii, przez co Ira nie odczuwa trzminorkowego syropu 2, 4, 5 - melancholia przebija się nawet przez sen na jawie, łącząc efekty obydwu - śnią jej się wspomnienia, ale z udziałem Archa, który niewidzialny lewituje sobie obok <3
Kosteczki na otoczenie
Spoiler:
1, 4 - zaklęcie Iry okazuje się bardzo dziwne, bo w pewnym momencie wszystko zaczyna poruszać się coraz szybciej, przysparzając Archowi więcej roboty, tudzież zabawy w wybawiciela 2 - zaklęcie Iry o dziwo jest dosyć stabilne, chociaż da się wyczuć, że COŚ się stanie. Najlpiej żeby COŚ stało się przed końcem posta, ale jeśli nie, będziemy kombinować! 3, 5, 6 - zaklęcie Iry po prostu jest dziwne i co jakiś czas losowy przedmiot staje w płomieniach, pokrywa się lodem, zamienia się w maź lub dzieje się z nim cokolwiek innego. Byle klątwa nie dosięgła biednych Blythe!
Wydawałoby się, że melancholijny nastrój w ogóle na nią nie wpływał. Łatał sobie w powietrzu razem ze swoim mężem nie widząc go, w istocie, ale pani Blythe, o czym pan Blythe nie raz już się przekonał miała niewątpliwy talent do wyobraźnia sobie pewnych rzeczy. Na przykład, że czasami jakieś zaklęcie mogłoby jej się udać. Wtedy zwykle dawała sobie szansę, próbując się w tym awykonalnym wyzwaniu. Wiara góry przenosi. W przypadku węgierki nawet nie wiara, a magia jej rożdżki. Co zresztą nie powinno nikogo zdziwić, (jeszcze wtedy) Magyar już tego próbowała. Małe zatrzęsienie ziemi jakie tym wywołała to było nic w porównaniu że zdziwieniem jej tamtejszego profesora i mentora praktyk, który pewnego pięknego dnia przekonał się, że to nie tak, że Magyar nie miała w sobie magii, to co przeraziło go bardziej to fakt, że być może miała jej w sobie za dużo żeby moc ją poprawnie kontrolować. Chociaż wtedy spróbowała wylewitowac do niego linę, bo w całym tym swoim szoku wpadł do spowodowanej przez nią zapaści w ziemi. I próbowała tak przez 12 godzin. Bez efektu. Wtedy zwatpil w swoją wielką teorię. Właśnie w ten sposób osiągnęła ten poziom roztargnienia, w którym zgubiła się w swoich wspomnieniach. Małe zatrzęsienie miało też miejsce teraz kiedy wpadli w erupcje wszelkich przedmiotów poruszających się wokół nich z zadziwiającą prędkością. Nie było to problemem dla Iriny, która w tym czasie zakręciła się wokół Archibalda śmiejąc się beztrosko. Przypominając sobie swój bal. Tańczyła wraz że swoim mężem lawirując między meblami i książkami mijając się z nimi o włos, korzystając że swojego wrodzonego instynktu przetrwania - bez niego by zginęła - i dzielnie odciagajacych ją od zagrożeń ramion Archibalda. Wszystko wyglądało podobnie. Płynnie przepływała z jednego piruetu w drugi i nawet partner wydawał się podobny. Żaden. Nie było go widać. Dokładnie tak jak wyglądało to na jej balu. Zatrzymała się nagle, nie dlatego, że ludzie dziwnie się patrzyli na dziewczynę, która tancowala sama że sobą na parkiecie. Nie przejmowała się ich opinią. Miała swoje książki i swój świat, który wynagradzał jej brak znajomych. Wtedy jeszcze niedojrzała zadowalała się dobrą lekturą i rozmową do odkrytych w ogródku szczątków psa, odkrywając nawet historię jego śmierci. Fakt po fakcie. I wystarczało jej to. W domu nie było z kim rozmawiać. Laszlo zwykle zajmował się swoimi sprawami. Treningami koszykówki i swoimi kumplami. W szkole mijał ją obojętnie, jak obcego człowieka. Tak było też teraz. Obejrzała się za mijającą ich hebanowa polką dostrzegając zadziwiające bijące podobieństwo między nią, a refleksami we włosach starszego z rodzeństwa Magyar. Zatrzymała się w miejscu puszczając swojego niewidzialnego przyjaciela. Odplynela do świata swoich przeżyć - Hej, La... - ale polka wyminela ją zgrabnie nie odzywając się do niej słowem. Uśmiechnęła się pokrzepiajaco do samej siebie. Gdzieś z oddali doszedł ją głos, którego nie powinno tutaj być Cichy głosik w jej głowie pytał co jej się śniło - Iro Magyar, poznaj to mój brat - mruknęła przekonana, że mówiła do siebie. Opadła na lewitujace krzesło z prędkością pędzącej miotly zbliżając siedo regału z książkami. Zsiadla z niego w ostatnim momencie. Siła z jaką krzesło uderzyło o krawędź biblioteczki, roztrzaskala ją w drzazgi. - Wszystko w porządku, Laszlo? - spytała hebanowej półki, ocierajac się o trzmiorki latające w powietrzu, a poziom jej melancholii jeszcze bardziej wzrósł. Laszlo właśnie wrzucał swoją rożdżkę do kominka. Towarzyszący temu wybuch wytracil z kominka jeden z pienkow, który uderzył ją w piszczel. Albo może to była książka która spadła z regalu. - Został Ci jeszcze tylko rok szkoły - rzuciła spokojnie, niezrazajac się jego sceptycznym, pełnym pogardy spojrzeniem. - Laszlo, porozmawiaj że mną - mruknęła cicho oglądając się za nim i za trzaskiem drzwi. To cała japońska zastawa rozbiła się na małe kawałeczki, a za nią rozerwała się w strzępy książka, przez, która próbowały się przebić spanikowane trzmiorki. Biurko wyleciało przez drzwi łamiąc je w pół, a z nimi szufladę, z której wysypała się sterta papierów i kałamarzy nieładnie plamiac lata pracy Iry. Notatek i dzienników z podróży. Powoli zderzaly się że sobą wszystkie regały, zlatywaly z nich książki, a Irina uczepiła się ramienia Blythe, instynktownie wiedząc, że tak będzie bezpieczniej kiedy waliły się jej na głowę kamienie badanego grobowca. A chciała tylko uchylić wieko sarkofagu zaklęciem. Machnela wcześniej w tym celu palcem Archibalda skoro zgubiła swoją niewidzialną rożdżkę. Zdążyła się już do niej przyzwyczaić odkąd rzuciła na nią przypadkiem zaklęcie niewidzialnosci. W powietrzu unosił się pył lamanych kamieni piramidy i drewnianych podpor zamocowanych przez ekipę archeologow. Zakrztusila się i straciła przytomność.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Archibald zapatrzył się na tę samą półkę, co Ira, dostrzegając w niej co prawda nie refleksy włosów Laszlo, którego nie znał, ale znajomy mebel z domu rodzinnego, stojący obok fortepianu i wygodnego fotela, w którym zazwyczaj widywał swoją matkę, upojoną do granic możliwości. Zmarszczywszy brwi zaczął rozglądać się za obiciem siedzenia z zeszłej epoki, ale znalezienie go było niemożliwe, za to z łatwością zgubił w tym momencie swoją żonę, przerywając jeden z uników w połowie obrotu. Właściwie nawet cieszył się, że nie ma tu fotela, a tym samym zmarłej Hope, bo nie musiał martwić się przedstawianiem Iry matce. Uświadomił sobie, że jego myśli idą dziwnym torem (sam fakt, że Hope była martwa był wystarczającym powodem, dla którego nikt nie musiał być jej przedstawiany...) dopiero wtedy, gdy usłyszał opóźnioną nie-odpowiedź na swoje pytanie, nie mające nic wspólnego z niczym, co się tu działo. W gruncie rzeczy żadne zjawisko ani słowo nie miało tu ze sobą logicznego powiązania. Nowość. Pani Blythe (na szczęście) świetnie poradziła sobie z opuszczeniem krzesła w odpowiednim momencie. Rzeźbione oparcie znów przyciągnęło uwagę Archibalda na tyle, że zupełnie przestał zwracać uwagę na całą resztę, ignorując przyspieszające przedmioty, których unikał niemalże automatycznie. Skarcił się krótko w myślach, synchronizując wzrok ze słuchem, wyraźnie dającym znać, że powinien skontrolować towarzystwo Iriny, składające się z mebli, niebezpiecznie roztrzaskujących się, gdzie tylko znalazła się sposobność. - Laszlo? - mruknął pod nosem, odpychając od siebie regał, starający się go staranować. Książki, jakimś cudem trzymające się półek, rozprzestrzeniły się wokół prawie tak sprawnie jak trzminorki. Nawet trzepotały kartkami. Chyba kolejny efekt zaklęcia, niezbyt przyjemny, bo za ich śladem poszły kolejne tomiszcza, razem generując coraz większy hałas. Jedna z książek, z perfidnością godną Archibalda, uderzyła Irę w piszczel, nie dając mężczyźnie się odgonić - sama zwiała, dołączając do reszty trzepotek. Blythe, zastanawiając się, skąd kojarzy imię człowieka (prawdopodobnie, zważając na to, że kilka chwil temu nadała imiona książkom), o którego uwagę ubiegała się śniąca na jawie Irka, pokonał ostatnie centymetry, dzielące go od żony, aby w największym bałaganie chwycić jej rękę. Zero romantyzmu, tym razem zwyczajnie odciągał ją od kałamarzy, książek i mebli, które zjawiskowo zderzyły się tam, gdzie przed chwilą lewitowała. Nawet otworzył usta, żeby coś powiedzieć (chociaż i tak słabo go słyszała w swoim śnie), ale (JAK ZAWSZE) ubiegła go, wymykając mu się z rąk. - Blythe, serio? - zapytał nieprzytomną Węgierkę, nie przypatrując jej się zbyt długo, bo nie było na to czasu. - Świetny moment, skarbie - pochwalił ją, starając się niwelować kolejne uroki, panoszące się w tym pomieszczeniu. Na dobry początek udało mu się zwolnić meble, dzięki czemu nie roztrzaskiwały się o siebie, tylko nieco obijały. Łapanie trzminorków do słoika wydało mu się zbyt żmudne, dlatego zostawił to na później, skupiając się na zablokowaniu książek i wszystkich niesfornych przedmiotów w kilku miejscach, które pooddzielał siatkami, uwiązanymi z lin. Trzepotały sobie teraz pod sufitem, dając im na jakiś czas spokój. - Tylko mi nie mów, że bawisz się w mugolską księżniczkę - burknął, spoglądając na swoje ramię, na którym ułożył wcześniej głowę Irki, uznawszy, że w ten sposób nic jej się nie stanie. Średnio wygodne rozwiązanie, skoro ciągle poruszali się w powietrzu. - Każdy powód jest dobry, co nie, Blythe? - ciężko dojść, czy mówił to do siebie, czy do niej, w każdym razie zabawa w księcia z bajki mogła mu się udać tylko w takich okolicznościach. Pocałował ją leciutko, w międzyczasie oddychając zagubioną książkę dłonią. - Jeśli się nie obudzisz, będzie resuscytacja - zanucił jej do ucha, sugerując, że powinna się obudzić i udowodnić, że jest najlepszym księciem na świecie.