Walentynki... jedno z wielu świąt, które Alan przyjmował z chłodnym dystansem. W końcu jak ktoś kto nigdy nie lubił mówić o swoich uczuciach mógł patrzeć na święto zakochanych? Dlatego świętowanie go w samotności stało się swoistą tradycją Alanka... ale przecież nie można być przez całe życie samotnikiem... choć akurat jemu ten stan w niczym nie przeszkadzał (poza tym sam wolał mówić, że lubi swoją prywatność) i zmienił się właściwie czystym przypadkiem, a akurat walentynki okazały się świetną okazją do uczczenia tych zmian. Kiedy usłyszał, że nauczyciele planują stworzyć jedno duże ognisko, zaniepokoił się o wcześniej prywatność (nie do końca tę, która wcześniej była wspomniana) i z ulgą przyjął informację, że zrezygnowali z tego pomysłu. Ferie na Syberii jakoś średnio mu odpowiadały, ze względu na temperatury, które i tu przeszkadzały, ale na szczęście piekielnie zdolna kadra Hogwartu poradziła sobie z tym zadaniem koncertowo. Nie pozostawało nic innego, jak "zarezerwować" sobie jedno z ognisk dla siebie i Weny. "Ciekawe czy to jej się spodoba?" Przeszło mu przez myśl, kiedy usiadł już na ławce, która swoją drogą niekoniecznie trafiała w jego gusta, ale rekompensował to jej łagodny zapach świeżo parzonej kawy... i paru innych rzeczy, a jeśli o kawę chodzi, to oczywiście w jego ręku nie mogło zabraknąć parującego kubka jego ulubionego smoczego espresso. Najlepsze były bańki, które utrzymywały w sobie ciepło. Miła odmiana od wiecznie zimnej Syberii. Nawet mógł sobie pozwolić na zdjęcie kurtki, przy dokładaniu do ognia... tylko gdzie jest Wena?
Co to za dzień? Ach, czternasty lutego! Dobra, żartuję. Rowena od samego rana niemalże skakała pod sufit. Doskonale wiedziała, że otrzyma niejedną walentynkę, i że - jak co roku - dostanie sporo zaproszeń na randki i inne tego typu spotkania. Na które i tym razem będzie musiała bardzo grzecznie odmówić. Tyle, że teraz była zajęta. No, tak w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Miała tego swojego Alana, który swoją drogą oprócz tego, że często siedział sam pod pretekstem odpoczęcia od temperamentu de Montmorency, był całkiem spoko. Miał te, no... Oczy, włosy i całą resztę potrzebną do uwiedzenia szorstkiej panny z arystokratycznej rodziny. W sumie brunetka nigdy nie zastanawiała się nad tym, dlaczego są razem. Przecież różnią się praktycznie pod każdym względem, a w dodatku egzystencja jej serca do niedawna było tylko legendą. Miała na sobie szare, jeansowe spodnie, ładną, niezbyt elegancką koszulę w pionowe, biało-czarne pasy i czarny płaszcz do połowy uda, którego ze względów estetycznych nigdy nie zapinała. Co z tego, że zmarznie, skoro będzie wyglądać wspaniale? Przynajmniej czarne sztyblety były dopasowane do panującej na zewnątrz temperatury. Tak ubrana pewnym siebie krokiem ruszyła w stronę walentynkowej polany, gdzie błyskotliwi nauczyciele postanowili zrobić ogniskowe poletko. Jej oczom ukazało się kilka, a może kilkanaście niewielkich palenisk, w okół których zbierali się zakochani (ale nie tylko) uczniowie. Gdy w oddali zobaczyła Payne'a, wyprostowała się i przeczesała włosy dłonią. Tylko po co, skoro i bez tego przypomina anielicę? - Alan? Nie wiedziałam, że jesteś aż tak romantyczny - zaczęła, podążając w stronę ławeczki, na której siedział. Naprawdę tego nie wiedziała. W końcu byli parą z bardzo krótkim stażem. Ile to? Miesiąc? Dwa? Ups, chyba pół roku. Swoją drogą, jaki piękny zapach... Czy to cynamon? Rowena uwielbia cynamon! I orzechy. I gnębienie gorszych od siebie, ale to po godzinach. - A tak naprawdę, to dzięki, że się postarałeś - dokończyła, kiedy już stała niecały krok od niego. Bez wahania nachyliła się nad (swoim) chłopakiem i delikatnie, ale zmysłowo przytknęła swoje wargi do jego ust, zamykając oczy. Oby tylko jasnoróżowa szminka jej się nie rozmazała. A nawet jakby, to co z tego - Szczerze, nie podejrzewałam cię o to - odparła, kończąc ten krótki, powitalny pocałunek. Nieźle się zaczyna, co?