By uczniowie z innych domów mogli się bardziej z integrować, równocześnie odpoczywając po ciężkim dniu nauki powstał Salon Wspólny. Jego wnętrze jest wypełnione barwami wszystkich czterech domów. W wielkim kominku naprzeciwko kanapy zawsze miga wesoło ogień. Wokół niego rozstawione są żółto- czerwone sofy. Oprócz tego można tu znaleźć niewielkie stoliki razem z pufami, by móc przy nich na odrobić lekcje. Są one rozstawione przy ścianie, naokoło kominka. Na co dzień z ogromnych okien padają promienie słoneczne, rażące w oczy siedzących blisko nich uczniów. Zaś sufit Salonu Wspólnego posiada malunki zwierząt czterech domów razem z przynależnymi do nich kolorami.
Autor
Wiadomość
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Sheenani z łatwością mogła sobie wyobrazić to przejście od nienawiści do przyjaźni. Przecież niejedna z przeczytanych przez nią powieści, z jej ukochaną “Dumą i Uprzedzeniem” na czele, opowiadała o właśnie takich relacjach. Dwójka ludzi, z początku pełna niechęci, w końcu przekonuje się do siebie, by na końcu zostać kochankami... Czy też zdecydowanie dobrymi, takimi najlepszymi i aż do grobu przyjaciółmi - bo przecież nie miała najmniejszego powodu, by podejrzewać Eskila o kochankowanie się z którymkolwiek ze swoich przyjaciół. A na pewno nie o to, że uczucia wykraczające poza te platoniczne pojawiły się niegdyś w stosunku do obojga z nich. Wychowana w konserwatywnej rodzinie Dorieann, dla której samo posiadanie chłopaka było zbrodnią przeciwko ludzkości, pomimo większej otwartości umysłu, miałaby problem z przestawieniem takich rewelacji. - Naprawdę? - wyglądała na szczerze zaskoczoną emocjonalnością Robin. Z daleka wydawała się być taka… dostojna. Z drugiej storny wiedziała jej reakcję, kiedy Hunter umierał im leżał przygnieciony żyrandolem. Uważała jednak, że jej zachowanie było wtedy bardzo uzasadnione; bo jak nie być nerwowym, kiedy dwójka chłopaków się zabija i to na oczach Camaela? Jej samej chciało się wtedy wyć. - Posądziłabym ją o stanowczość, ale nie nerwowość. - nie miała jednak najmniejszego powodu, by nie wierzyć Eskilowi. Znał przecież swoją przyjaciółkę nie od dzisiaj, a ona ufała jego ocenie. Było jej tylko trochę przykro, że najwyraźniej ani trochę nie znała się na ludziach. Natomiast bardzo przykro zrobiło się jej, kiedy “bardzo mi się coś w niej podobało” z przedziwną siłą wbiło się jej do głowy. Nie była nigdy… szczególnie zazdrosnym typem człowieka, ani nie miała w zwyczaju łapać innych za słówka. Teraz jednak poczuła dziwne, nieprzyjemne ukłucie w sercu. Oderwała plecy od półwila i obróciła się w jego stronę, zagarniając jego dłoń ze swojego ramienia. Patrzyła teraz na swojego chłopaka, trzymając go za rękę i zastanawiała się, czemu właściwie ten naprawdę fajny Clearwater zaczął chodzić z cichą myszką. Nagle zauważyła, że w tej opowieści o przyjaciołach było dziwnie mało Huntera i naprawdę dużo Robin. - Bardzo… ładnie o niej mówisz. - z sekundowym opóźnieniem zorientowała się, że wcale sobie tego jedynie nie pomyślała. Jakoś tak mocniej zacisnęła palce na dłoni chłopaka, jakby bojąc się, że weźmie i wstanie i sobie pójdzie. - To znaczy… Wiesz, widać, że jesteście blisko. “Bogowie, cicho już bądź” zadudniło w jej myślach. Wcale nie chciała prowokować takiej rozmowy. Chciała czytać książkę i przytulać się z Eskilem.
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
- A żebyś wiedziała, że jest i stanowcza i nerwowa. Jak sobie coś ubzdura to klękajcie narody... - chichrał się, drżał ze śmiechu a jego niebieskie oczy lśniły wesołością. Obgadywanie ślizgonów i to jeszcze przy Dori stanowiło cudowne zajęcie - lepsze niż czytanie książki z transmutacji. Co prawda profesora Whiteligthe'a da się lubić ale nie przesadzajmy - dobrowolnie nie będzie się tego uczyć. Za trudne. Łatwiej jest opowiadać i śmiać się, przytulać i słuchać głosu Puchonki. Tym większe było jego zdziwienie kiedy zabrała mu siebie co skwitował wymownym grymasem. Podniósł głowę i popatrzył na ciemnowłosą małą Dori jakby zawczasu zastanawiając się co złego powiedział albo zrobił, że już sobie poszła na te kilka cali. Jak mogła? Jak ma jej to wybaczyć…? - Mówię ładnie o tej wiedźmie z piekła rodem…?- uniósł brew, a w kącikach jego ust błąkał się uśmieszek jakby niepewny czy może ponownie rozjaśnić jego twarz. Dopiero ściśnięcie palców - jak na Dori było to całkiem mocne - włączyło lampkę w jego głowie. - No przecież ona zna mnie lepiej niż ja sam siebie… i vice versa, ale czemu miażdżysz mi palce? - splótł ich dłonie w jedną poplątaną acz ciasną całość. Nagle go olśniło choć z pewnością nie w ten sposób, który należy. - Okay, to jest ten moment kiedy coś cię gryzie, a ja nie wiem co. - pochylił się ku niej i popatrzył na nią ciepło, ochoczo zatapiając się w jej ciemnym spojrzeniu. - Pamiętaj, że ja lubię prosto z mostu. Co źle powiedziałem?- myślał straszliwie powoli, co było jego zmorą edukacyjną i towarzyską. Nie byłby sobą gdyby nie zrekompensował sobie utraconej odległości. Uniósł jej knykcie do swoich ust. Nie da jej spokoju.
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. - Robię co…? - spytała tym swoim pełnym niepewności głosem, niezbyt świadoma siły, którą włożyła w ten uścisk dłoni. Tak trochę poczerwieniała, gwałtownie spoglądając na - jak to Eskil określił - miażdżone palce. - O… Ojej, przepraszam. - na chwilę całkowicie zapomniała o Robin i tym, jak Ślizgon rozczulał się nad swoją przyjaciółką. Z niezrozumiałych sobie przyczyn trudno jej było poluzować uścisk. Chciała trzymać go teraz mocno. Albo nawet usiąść mu na kolanach, żeby cały świat widział, że go ma, nie puści teraz, więc “proszę nie zabierać”. Bogowie, naprawdę nie przypuszczałaby, że obudzi się w niej taka zaborczość - nawet jeśli nie jest w stanie okazać jej w sposób dosadny. Uspokoiło ją to, że sam Clearwater nie zabrał swojej dłoni. Też ją trzymał. I to pewnie. Tyle wystarczało, by odrobinę rozmiękczyć jej puchońskie serduszko. Wzięła i straciła całe bojowe nastawienie, które narosło w niej, kiedy przez kolejne sekundy słuchała o klękaniu przed Robin. Rozumiała, że w tym przypadku Eskil żartował, jednak… rozbawiony ton wcale nie sprawiał, że martwiła się mniej. - Bo ja… - zaczęła, gotowa spełnić prośbę chłopaka i wyrazić się jak najprościej. Trudno było jednak nazwać to, co działo się w jej głowie - bo myśl o zazdrości z jakiegoś powodu ją bolała. Utożsamiała sobie to uczucie z chęcią kontroli drugiej osoby, a taka postawa, w stosunku do Eskila, byłaby zbrodnią nad zbrodniami. Podobnie też nie chciała dzielić się przekonaniem o swojej niższości. Przecież… Nie powie mu, że tak w sumie czuje się gorsza, wcale nieatrakcyjna i okropnie sztywna, przez co nie rozumie, co jest w niej “fajnego”. W przeciwieństwie do Eskila myślała dużo i szybko, co zdecydowanie łatwo ją przytłaczało. Bo o ile przydatnym była umiejętność wykonywania skomplikowanych działań w pamięci, tak bardzo łatwo przychodziło jej poplątać się w swoich wnioskach. A zwłaszcza tych o związkach i przyjaźniach. Tym trudniej było jej skupić się na tym mądrych zdaniach, które jej spłoszony mózg jej podtykał, kiedy półwil od tak muskał ustami jej knykcie. Jak on sobie wyobrażał takie rozmowy? Ona będzie się produkować, a on… całować ją po dłoni? - Eskil… - jęknęła, wykonując lekki ruch ręką. Nie wyrwała jej, jedynie dała znać, by trochę przystopował. - N-Naprawdę nie mogę się skupić, jak mi robisz takie rzeczy. - dodała zaraz, pamiętając, że “wolał prosto z mostu”. Zastanawiała się, czy Ślizgon zdawał sobie sprawę, jak trudna i żenująca potrafiła być dla niej bezpośredniość. Dała sobie chwilę na uspokojenie własnych myśli. Te uciekały w dość niebezpieczne rejony, przez widok Eskila trzymającego jej dłoń w taki sposób. W końcu od muskania ustami jej knykci bardzo łatwo byłoby przejść do drobnych pocałunków składanych wzdłuż jej całej ręki. I Bogowie, nie na tym chciała się teraz skupiać. - To chyba przez to, że… Jestem twoją dziewczyną, a ty opowiadasz o innej. - nie było to do końca bezpośrednie. Nie wspominała przecież, że wyglądał przy tym, jakby opisywał jej najwspanialszą postać na świecie i miał się zaraz rozpłynąć.
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Wywrócił oczami kiedy go przeprosiła. Czy wyglądał jakby cierpiał? Jego jedynie cierpienie to narzucona odległość kiedy nie zdołał się jeszcze nacieszyć dzisiejszą porcją przytulenia. W miejscach ogólnodostępnych niestety, ale nauczyciele ani sama Dori nie zgadzali się na wylewne czułości więc musiał sobie to jakoś zrekompensować. Nie myślał o zazdrości. Miał tego po dziurki w nosie, przeżył to uczucie z ogromnymi powikłaniami, które dopiero niedawno przestały tak bardzo doskwierać. Nie miał sił na zazdrość, a jeśli już miałyby się pojawić to w małych porcjach i na moment. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że gdy mówi o Robin to mówi to tonem innym niż normalnie. Za bardzo był z nią zżyty przez te liczne rozmowy i to miało prawo burzyć spokój Dori. Sęk w tym, że z pewnych rzeczy nie zdawał sobie sprawy. Czy wiedziała, że jest jego pierwszą dziewczyną? Tak naprawdę? Chyba nie. Wiele rzeczy powinien jej powiedzieć, ale jak zawsze zamiast skoncentrować się na tym, co trzeba to ucałował sobie raz, dwa, trzy razy jej knykcie. Zdekoncentrował ją co mile połechtało jego ego jednak grzecznie zaprzestał kontynuacji… przynajmniej na jakiś czas. Uśmiechał się ciepło a ona zbierała się w sobie i wypowiedziane słowa w końcu połączyły odpowiednie zwoje mózgowe w domyślny proces łączenia faktów. Wbrew pozorom nie wybuchnął entuzjazmem na przejaw zazdrości. Zmrużył oczy i momentalnie wyciągnął wolną rękę w kierunku Dori, przysuwając ją do siebie mocno i sadzając ją sobie na kolanach. Coś mu w sercu zaskomlało. - Próbowałem ją nie lubić ale nie umiem. - choć miał ochotę oprzeć głowę na jej obojczyku tak dzielnie opóźniał ten moment. Zerkał w te duże ciemne oczy z niepodobną do niego uwagą. - Byłem w niej kiedyś zakochany ale w końcu mi to przeszło. - uznał, że powinna wiedzieć choć nie miał pojęcia wagi tego wyznania. Zamknięcie w jednym zdaniu całej historii związanej z Robin było drastycznym niedopowiedzeniem. Znał jednak Dori na tyle, aby wiedzieć jak intensywnie może zacząć o tym myśleć więc oszczędzał jej tego, podsuwając wszystko w jednym zdaniu. Prosto. - Ona woli Huntera a ja wolę sto razy bardziej ciebie. - stwierdził dziarsko lecz i tak w jego trzewiach drgała nuta niepokoju. Wsunął dłoń pod warstwę jej włosów, tuż przy szyi, którą otulił ciepłymi palcami. - Ty jesteś normalna. Ja nie do końca więc zobacz, idealnie. - uśmiechnął się i non stop nie dawał jej spokoju. Tyle dobrego, że teraz była bardzo blisko, na jego udach, a więc ciężar, ciepło i zapach był jeszcze intensywniejszy ku jego szczerej uciesze.
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Przyzwyczaiła się do tego, że chłopak zawsze musiał gdzieś ją jakoś chwycić. Jeśli nie trzymał ją za rękę, to opierał dłoń na jej ramieniu. Siedząc, szukał pod stołem jej stóp, smyrał jej łydki, czy też przysuwał się na tyle blisko, by sprawiać, że miała wrażenie, że brakuje jej tchu. Zawsze, w ten, czy inny sposób rekompensował sobie brak dotyku - i Sheenani to akceptowała. Nie spotykała się w końcu z pierwszym lepszym podrzędnym chłopaczkiem, którego poziom hormonów był w absolutnej normie. Wzięła sobie złaknionego ciepła i dotyku półwila - jasnym było, że kleił się do niej niesamowicie. Znoszenie tego nawyku bywało czasami trudne, zwłaszcza, że sama Doireann nie zawsze była gotowa na bliskość, jednak wyznaczenie pewnych granic ułatwiało sprawę. Dlatego też nie miała najmniejszego pojęcia, jak z “proszę, nie całuj mnie po dłoni” Eskil przeszedł do posadzenia jej sobie na kolanach. Delikatna czerwień na jej policzkach przybrała odcień krwistej purpury. Podobnie zmieniło się jej spojrzenie. Do widocznego w nich zmartwienia dołożono dobrze znaną półwilowi panikę. Ta jednak nie wymagała interwencji. Wynikała jedynie z nagłego, znacznie bardziej intensywnego dotyku, którego dziewczyna po prostu się nie spodziewała. Wystarczyło to przeczekać. I faktycznie, nagłe zmieszanie ustąpiło, kiedy chłopak zaczął mówić. Sheenani spuściła wzrok, wbijając go w swoje kolana, czując rosnącą w gardle gulę. Słuchanie o uczuciach Eskila względem kogoś innego - i to kogoś, kto wywarł na niej niesamowicie dobre wrażenie, tak dobre, że aż się zachwyciła - nie należało do najłatwiejszych doświadczeń w jej życiu. Przez chwilę, przekonana o tym, że rozmowa zmierza ku najgorszemu możliwemu scenariuszowi, myślała, że wolałaby chyba znów oberwać jakimś czarnomagicznym cholerstwem. Łatwiej było znieść, kiedy bolało ciało, nie dusza. Ciche: - Naprawdę? - wymsknęło się z jej ust. Było jednocześnie zdecydowanie zbyt zaskoczone, by nie zdradzić jej wewnętrznej niepewności. Podniosła na niego wzrok, dopiero kiedy poczuła dotyk jego palców na skórze. Widać było, że czuła się owym wyznaniem zraniona; jednocześnie jednak nie wyglądała na kogoś, kto miałby zdzielić do za to w twarz, wstać i wyjść. Zacisnęła mocniej wargi, zastanawiając się, co właściwie powinna teraz powiedzieć. Dopytać się o szczegóły? To, że nie wiedziała wiele, niepokoiło ją. Z drugiej strony czuła, że wcale nie chce wiedzieć, co dokładnie łączyło Eskila z dziewczyną, z którą wciąż się widywał. Pewnie… byłoby inaczej, gdyby Robin nie była częścią nierozłącznego trio. - Nie jesteś nienormalny. - nie chciała, by Clearwater tak o sobie myślał - i dla własnego komfortu zaczęła od najmniej istotnej kwestii. - A ja… też nie jestem taka do końca normalna. - trudno jej było posądzić siebie o normalność. Bogowie, miała wrażenie, że ona ledwo daje sobie radę z tą całą zabawą w życie. Teraz jednak… nie miała pojęcia, co powinna zrobić dalej. Westchnęła ciężko, ostatecznie opierając swoją głowę o jego ramię. Cokolwiek by to nie było, nie chciała zostawiać tego swojego chłopaka. - Ja nie mam pojęcia, co o tym myśleć. - przyznała w końcu.
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Nie lubił trudnych rozmów, a przez powietrze dało się wyczuć, że jego słowa były zbyt poważne. Powinien powiedzieć jej, że ledwie co odważył się nazwać rzecz po imieniu i przyznać przed sobą, że czuł coś mocnego do Robin? Nie chciał. To pokomplikuje, a on od wielu miesięcy dbał o to, aby nie myśleć o tamtym okresie czasu. Chciał mieć w głowie tylko Dori i w większości czasu tylko o niej myślał. Sam z siebie. Pielęgnował to uczucie w sobie i udawało się to z zatrważającą łatwością. Chciał być blisko pomimo jej wyznaczonych granic, które doprowadzały go niekiedy do szału. Nie lubił ograniczeń, ale zależało mu na niej na tyle, że się powstrzymywał… choć nie było łatwo. Przywykł też do widoku paniki w jej oczach i nauczył się też, że zanim przystąpi do badania powodu tej paniki to wystarczy dać jej chociaż chwilę oddechu, aby dodała sobie dwa do dwóch i zauważyła, że świat się nie obrócił w proch za to, że siedzi mu na udach. Chciał więcej ciepła, czuł się taki wychłodzony przez tę jesień. Pokiwał głową na znak, że tak - minęło mu to i tak, to ją chce za dziewczynę, a nie Robin. Przy Robin za bardzo bolało serce gdy czasem pomyślał o tym, co stracił więc rekompensował sobie tamte wydarzenia tworzeniem nowych, które przyćmią tamte. Szkoda, że nie potrafił być tak cierpliwy. - Mi się to podoba.- nie będzie jej przecież zapewniać kto zasługuje na miano normalnego bo nie chciał o tym gadać. Czekał na jej reakcję, a kiedy ułożyła głowę na jego ramieniu to zabrała mu możliwość obserwowania oczu. Skubana. Cwaniara. - Zanim zacząłem się tobą interesować to robiłem dużo niepoczytalnych rzeczy, włącznie z uczuciami. - stwierdził swobodnie i nim się zorientował, ułożył dłoń na jej brzuchu. Namawiał do beztroski, jak to miał w zwyczaju. To kwintesencja jego charakteru. - Jak zaczniesz o tym myśleć to oszalejesz.- dodał i pochylił głowę aby popatrzeć sobie na jej jasną buzię. - Nie miałbym nic przeciwko przed maleńkim zapewnieniem, że pogonisz każdego kto będzie się na mnie za bardzo gapić. - uśmiechnął się krnąbrnie i choć bardzo, ale to bardzo chciał ją teraz pocałować (tak bardzo, że jego oczy lśniły takim oczekiwaniem, niemalże niemym i błyszczącym zawołaniem) to grzecznie czekał na jej reakcję.
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Czasami miała to nieodparte wrażenie, że ludzie nie oceniają jej w sposób racjonalny. Spotykała się ze stwierdzeniami, które, według niej samej, ani trochę do niej nie pasowały. “Normalność” było jedną z nich. Przecież… bała się wszystkiego - w tym najbardziej samej siebie. Był to więc temat łatwy do odwrócenia swoich myśli od tego, czego się dowiedziała. I ku jej rozpaczy, wcale nie został podchwycony. Ot, Clearwater najwidoczniej lubił być “dziwakiem” i wcale nie przeszkadzała mu możliwa dziwność u innych. Szlag trafił cały scenariusz, który ułożyła sobie w głowie; chłopak był skupiony i wcale nie chciał zostawiać tutaj niewygodnych niedomówień. Słuchała więc dalej, zastanawiając się, do jakich szaleństw mógł być zdolny. Szybko jednak doszła do wniosku, że to również mogą być rzeczy, o których wolałaby nie wiedzieć nic - dla własnego spokoju ducha. Z drugiej strony… Bogowie, miała nadzieję, że półwil nie bawił się w nic groźnego. Wystarczyło, że znała jednego krukona z narkotykową historią. Albo takiego Drake’a-najwyraźniej-wilkołaka, który trzymał swoją przypadłość tylko dla siebie. No, takie duszenie w sobie rzeczy mogło być równie niebezpiecznie, co wstrzyknięcie sobie heroiny. Czy… jej magicznego odpowiednika. Clearwater był jednocześnie sobą. Ślizgońskim chłopaczkiem, który nie lubił zasad i bez najmniejszego problemu testował wszelkie granice Doireann. Dłoń, którą położył na jej brzuchu, w połączeniu z tym, że siedziała na jego kolanach, miała raczej… jednoznaczny wydźwięk. Sheenani gwałtownie wciągnęła powietrze i wyprostowała się jak struna, ułatwiając mu tym samym dostęp do jej rozemocjonowanej twarzy. - H-hej… - dość sztywno położyła jedną z dłoni na ramieniu chłopaka. Dobrze wiedziała, że WCALE nie musi mówić mu, co tym razem zrobił “nie tak”. Ona wiedziała, że on wie. I była głęboko przekonana, że on wie, że ona wie, że on wie. - T-Trudno jest nie myśleć. - stwierdziła, starając się jakoś bardziej nad sobą zapanować. Temat mógł być trudny, a sytuacja dość… intensywna, ale wiedziała, że nie wypada jej siedzieć skwaszonej, czy aż tak spanikowanej. Dlatego ton jej głosu wydawał się być… bardziej stabilny. Zdecydowanie nie wesoły, ale nie wskazywał już na to, że zaraz odwali “typową Doireann”. To jest, popłacze się. Można było stwierdzić, że przy Eskilu spokojna Doireann przeżywała prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Trochę sobie panikowała, trochę martwiła się o to, kiedy rodzina dowie się o jej nagannym zachowaniu i w konsekwencji wywali ją z domu, zdarzało się, że bywała czasami smutna, ale w dużej mierze chodziła z całą gromadą motyli w brzuchu, czując się błogo. Sytuacji nie poprawiały te mimowolne wilowate momenty; bo chociaż nie były one na tyle silne, by sprawić, by dziewczyna działała wbrew sobie, tak… No, rozczulał ją do tego stopnia, że myślenie o czymkolwiek innym, niż on sam było dla niej trudne. - Połowa szkoły się na ciebie patrzy, Eskil. A reszta udaje, że tego nie robi. - mruknęła z pewnym opóźnieniem, zmuszając się, by oderwać spojrzenie od jego jasnych oczu. Wstyd było przyznać, ale… tak troszeczkę lubiła, kiedy “to” wychodziło z chłopaka. Inną kwestią było to, że nie miała pojęcia, jak się wtedy zachować. - A ja naprawdę nie chcę bić się z tyloma osobami.
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Po co obijać się o milion tematów pobocznych skoro mówią na ten jeden konkretny. Nie uważał to za coś złego. Zdarzały mu się szalone rzeczy, wiele z nich z własnej winy, ale fakt faktem Doireann nie powinna o nich wiedzieć do czasu aż nie wzmocni swojej psychiki na tyle, aby to znieść. Zniosła obecność harpiej złości - cudem opanowanej głównie przez profesor Dear - ale zniesienie jego przewinień było raczej gorsze. Chcąc nie chcąc musiał pamiętać, że miała dosyć "sztywnych" dziadków i nie, nie martwych tylko po prostu starodawnych i nudnych. O ile jego własna babcia próbowała go podobnie wychowywać, tak się jej nie udało przez jego charakter. Pozostawało zatem buntować dziewczynę i namawiać ją do nieodpowiedzialności do której miała prawo jako nastolatka. Nie da jej wmówić, że go nie ma. Westchnął. Westchnął ciężko i zabrał dłoń z jej brzucha. Faktycznie, nie musiała nic mówić. Reakcje Doireann mówiły same za siebie a to niekiedy porównywalne było do wylania na niego kubła zimnej wody. To te "nie wolno" którego tak nie cierpiał, a które zmuszało go do grzeczności akurat wtedy kiedy tego nie chciał - czyli w większości przypadków. - Zamęczy cię to myślenie o wszystkim. Zawsze mówię żebyś myślała o tym co jest tu i teraz, ale rzadko się to udaje. - był w tym zakamuflowany wyrzut. Nie ma co ukrywać różnic między nimi. Doireann myślała z wielkim wyprzedzeniem, wydawało się, że nieustannie coś analizowała, a on jedynie miał w sobie zdolność rozkojarzenia jej na parę chwil. Nie ośmieli się użyć na niej wilowatości choć skrycie twierdził, że przydałoby się jej trochę zapomnienia. Nie był jednak takim dupkiem aby to robić. Jeśli chciała kiedyś puścić hamulce swoim "nie wolno" to musiała tego chcieć. - Połowa szkoły to gapi się na Astrid, a nie na mnie. To ona non stop ma na twarzy wilowanie, a nie ja.- wybronił się przed niesłusznym komplementem, co mogło mówić więcej niż mogłoby się wydawać. To, co wydawało się spozierać z jego twarzy dosyć szybko wyblakło, oddając mu normalne rysy i zwyczajną gładkość skóry. - Nie mówię o biciu.- wywrócił oczami ale odpuścił. Oparł plecy o poduszki i choć jego ręka cały czas znajdowała się w okolicach jej kręgosłupa to niż już złego nie robił. Zarzucił wolną rękę na swój kark i nie zapowiadało się, aby miał zainteresować się leżącą książką. - W sumie to nie jest jakoś ważne. Przyjaźnię się z Robin bo nie wychodzi nam niechęć. - wzruszył ramionami. - Ale to ona układała mi w głowie i kazała ogarnąć się, a potem przyznać, że nie kręcę się wokół ciebie dla zabawy tylko na poważnie.- przymknął powieki i też dawał Doireann pełną swobodę. Niektóre mimowolne reakcje jej ciała dosyć solidnie go "uspokajały" na dłuższy czas choć starał się tego nie okazywać.
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. W swoim życiu wielokrotnie była pouczana; najpierw przez rodziców, którzy wpajali jej przy tym dość niezdrowe dla dziecka idee na temat świata, potem przez dziadków, w szczególności babcię, która cierpliwie uczyła sześciolatkę jak należy być damą. Do tej pory zdarzało się, że kobieta dość dosadnie zwracała jej uwagę na drobne błędy; bo trochę się zgarbiła, czy niepoprawnie nalała herbaty. Była do tego przyzwyczajona, nawet jeśli Mehab bywała przy tym szorstka. Bez problemu wykazywała się wtedy pokorą i poprawiała swoje zachowanie na to wymagane. Jednak, na wszystkie świętości, nie spodziewała się, że Eskil też potrafił wytknąć jej jakieś niepoprawne zachowanie. I… z jakiegoś powodu miała ochotę się za to dąsać. Nie będzie jej, naczelny buntownik, mówić, że ma pozytywnie myśleć o teraźniejszości, a nie zadręczać się rozmyślaniem nad każdą możliwą przyszłością. Zamiast jednak zapowietrzyć się, obrócić głowę z głośnym “Phi!, co ty tam wiesz!” i tupnąć raz, czy dwa, niechętnie pokiwała głową. Wiedziała, że spośród wielu rzeczy, na które zwraca się jej uwagę, ta jednak naprawdę ma znaczenie. Zamartwiała się wszystkim i to często zupełnie niepotrzebnie. Trudno jednak było od tak przestać. - Dziękuję, że i tak się starasz. - odpowiedziała z wyczuwalną dozą wdzięczności. Mimo wszystko, dobrze było pamiętać o tym, że Eskil nie przeszedł nad jej panikowaniem do porządku dziennego. Chciał, żeby coś się zmieniło - i przez to Doireann nieco lepiej dostrzegała, że ma ten problem. I że przydałoby się coś z nim zrobić. - A ja nie mówię o wilowaniu. - poczuła się nieco zrezygnowana. Dla niej Eskil był zdecydowanie najśliczniejszy. Nie bez powodu przywoływał jej na myśl porcelanowe koty, które kolekcjonowała, ciepłe poranki i zapach piekących się ciastek. Półwił równał się wielu ulubionym rzeczom - i to tymi, którymi chciałaby się z nim dzielić. - Po prostu uważam, że… jesteś przystojnym człowiekiem. Przez to ludzie często się na ciebie patrzą. - skończyła swoje zdanie nieco ciszej. Pamiętała, jak niekomfortowo czuła się na balu, kiedy udawało się jej wyłapać jakieś dziewczęce spojrzenia wbite w jej jeszcze wtedy niedoszłego chłopaka. Clearwater miał okazję widzieć tego dnia zdumioną Doireann naprawdę wiele razy. Teraz jednak jej twarz wskazywała nie tylko na zdziwienie; wyglądała, jakby właśnie coś w jej głowie zaskoczyło. Tak bardzo skupiła się na Robin, że… Umknęło jej to, co powtarzał półwil. To bardzo jednoznaczne “Sto razy bardziej wolę ciebie”, nieco subtelniejsze “Ty jesteś normalna. Ja nie do końca więc zobacz, idealnie” i to obecne “Kręce się wokół ciebie na poważnie”. W ciszy wpatrywała się w zamknięte powieki chłopaka, by... ostatecznie nie móc się powstrzymać. Pochyliła się w jego kierunku i, z typową dla siebie nieśmiałością, pocałowała go w policzek. Nagle nie przeszkadzało jej tak bardzo, że siedzi mu na kolanach, może nawet odrobinę zatęskniła za tą dłonią na brzuchu. - Masz rację. Nie będę o tym myśleć. - szepnęła jeszcze tuż przy jego policzku, nim odsunęła swoją twarz. Jeśli Robin pomogła Eskilowi być z nią na poważnie, to zdecydowanie miała w niej sojusznika. - I też cię lubię. Tak na poważnie. - uśmiechnęła się szerzej, niż zwykle, pozbywając się co najmniej połowy malującego się na twarzy zmartwienia.
+
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Zdecydowanie nie uważał, że ją poucza. W jego oczach było to zwrócenie uwagi na pewne zachowania, które nie przynosi nic dobrego. Doireann wykazywała się cechą skrajnie do niego przeciwną - zamartwianiem się o cały świat. Pomału próbował ją tego oduczyć jednak to sprawa na dłuższą metę. Czekało go sporo pracy w tej kwestii, a choć nie lubił się przepracowywać (na każdej płaszczyźnie) to jednak zależało mu na tym na tyle, że jeszcze próbował działać. Sęk w tym, że nawyki Doireann były w niej tak mocno zakorzenione, iż ich zmiana graniczyła z cudem. Z tego też powodu tracił zapał i poza zwróceniem uwagi nie wykazywał się szczególną pomysłowością. Nie dziś. Popołudnie było leniwe, spokojne, niemalże senne. Czekał na lepszą pogodę aby szlajać się na zewnątrz. Kto wie, może już jutro zmusi Huntera do porzucenia głosu rozsądku i wzięcia udziału w popadnięciu w kłopoty. Gdzie ta adrenalina, gdzie to szybsze bicie serca… Zamyślił się i dopiero głos Puchonki przywrócił go do rzeczywistości. Zatrzymał na niej uważny wzrok, a kącik jego ust unosił się powoli ku górze. Miło być przez nią komplementowanym. - Mów mi tak dalej, a stworzysz z mojego ego potwora, gorszego niż tego z wakacji. - żartował, aby już "zeszli" z tematu i chociaż się roześmiali. Nie muszą mieć nastrojów adekwatnych do pory roku. Zaskoczyła go skromnym (!) buziakiem w policzek który stanowił kroplę w morzu potrzeb, ale zaraz nadrobiła to szeptem i uśmiechem. Zmarszczył podejrzliwie brwi, ale usta cały czas gdzieś tam się uśmiechały w kącikach. - Trzymam za słowo. - puścił jej oczko i nabrał powietrza do płuc, aby odetchnąć zaraz z ulgą. - Spróbowałabyś nie "na poważnie"!- pogroził, przygarniając ją ku sobie, aby nie myślała, że po tym buziaku może bezkarnie się odsunąć. - To znaczy, że olewamy powtarzanie materiału na lekcję z profesorem Whiteligthe'm? Spotkałem go na środku pustyni… uwierzysz, że wydawał się fajny…?- i zaczął opowiadać jej jak to zgubił się na pustyni, oczywiście w wakacje, i jak to nauczyciel nie tylko go pozbierał z ziemi, podleczył, ale i deportował. Widząc zmartwienie na twarzy Doireann rozpoczął tortury- łaskotanie.
| zt x2
+
Helena D. Swansea
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : piegi, brokat na powiekach (i wszystkim co posiada), zawsze umazana grafitem, węglem albo farbami, tatuaż ważki latającej po lewej nodze
Niby wiedziałam, że egzaminy – i to te najważniejsze w moim życiu – nadchodzą wielkimi krokami, a jednak skutecznie odkładałam tę myśl na później. Była zbyt stresująca i wytrącała mnie z koncentracji, a im bliżej terminu, tym więcej motywacji miałam, żeby robić cokolwiek innego niż przygotowania – trzeba było w końcu wydziergać prezent urodzinowy dla Grahama, znaleźć milion i jedną książkę o opiece nad lunaballą, dokończyć akwarelowe ilustracje, które porzuciłam pięć miesięcy temu i "posprzątać szafkę", przez co mam na myśli: wyciągać wszystkie znajdujące się w niej przedmioty i rozpraszać się każdym po kolei, dopóki nie powstanie jeszcze większy bałagan. Ostatecznie lepiej już robić jakieś głupoty, niż nic, co nie? Sama myśl o nauce paraliżowała mnie całkowicie, miałam ochotę zebrać wszystkie podręczniki i uderzać w nie głową, dopóki wiedza sama tam nie wpadnie, ale chociaż piękna to była wizja, wiedziałam, że nie zadziała. Z braku laku oddawałam się wszystkim tym bardzo ważnym zajęciom, dopóki nie nadszedł moment, w którym musiałam skonfrontować się z faktem, że egzaminy już za rogiem, a ja ledwo spojrzałam na swoje notatki. Od tej chwili w amoku przerzucałam się z przedmiotu na przedmiot, jeszcze bardziej rozprzestrzeniając bałagan po całym dormitorium. W efekcie nie mogłam się tam skupić ani ja, ani moje współlokatorki, dlatego w akcie desperacji zgarniam cały ten bajzel do torby i uginając się pod jej ciężarem zmierzam do przestrzeni nienaznaczonej jeszcze moją chaotyczną energią. Może dzięki temu uda mi się wczuć w jakiś uporządkowany tok myślenia? Oby cztery kawy zamiast śniadania nie stanęły na drodze tego postanowienia. Wpadając do salonu wspólnego, próbuję zdmuchnąć wpadającą do oczu grzywkę i poprawiam torbę wrzynającą się w ramię. Przejeżdżam spojrzeniem po pomieszczeniu w poszukiwaniu wolnego miejsca i... — JESS! — wykrzykuję tak głośno, że kilka osób obraca się w moją stronę, ale zamiast zwrócić na to szczególną uwagę, niezdarnie podbiegam do zajmowanego przez Smith fotela. — Co nie mówisz, że wróciłaś? Pewnie nie odpisałam ci na wizbooku, sorry, bo wiesz, ja czasem zapomnę i im więcej czasu mija, tym bardziej niezręcznie się przyznać... łooo, nic się nie zmieniłaś! — wyrzucam z siebie z szybkością znikacza, uważnie przyglądając się krukonce, tak jakby w trakcie ostatniego roku miała wyglądać jak zupełnie nowa osoba. Ta kawa jednak dobrze weszła, bo z głuchym huknięciem zrzucam torbę na ziemię i praktycznie tańczę dookoła jej fotela. — Jeju, stęskniłam się! Opowiadaj co tam! — zarządzam, po czym, adekwatnie, sama zaczynam gadać: — Nie uwierzysz, ale ostatnio znalazłam lunaballę pod drzewem, i ciągle śpi, bo nie wiem, czy zauważyłaś, ale nie ma księżyca — w tym momencie rozkładam ręce na boki w geście mówiącym "kto by się spodziewał". — Przysięgam, że zrobię wszystko, żeby ją zatrzymać, ale muszę się komuś zwalić z nią na mieszkanie, bo przecież jej nie będę chować po Hogwarcie... — mniej więcej w tym momencie orientuję się, że nie dałam krukonce dojść do głosu. — Aaach, Merlinie, przepraszam, wypiłam dzisiaj zdecydowanie za dużo kawy — przyznaję odrobinę zażenowana swoim rozentuzjazmowaniem – ale tylko na chwilę. — Naprawdę dobrze cię widzieć. Co tam w wielkim świecie? Jak się masz? — pytam, siadając w fotelu naprzeciwko i tym razem poświęcając już maksimum skupienia Smith.
O ile wcześniej spędzała w pokoju wspólnym Krukonów średnio o wiele więcej czasu niż przeciętna studentka - tak teraz nie spędzała w nim czasu w ogóle. Zamiast zacisznego kąta na krukońskiej sofie wybrała się do salonu wspólnego, gdzie przewijali się uczniowie wszystkich Domów. Oczywiście, absolutnie bez żadnego większego powodu. Wcisnęła się w jeden z wolnych foteli, gotowa okupować go przez najbliższe kilka godzin - wyposażona w cały stos książek, musy-świstusy i kubek z kawą, którą podgrzewała regularnie zaklęciem. Teraz jednak wertowała jeden z tomów traktujących o goblideuckich dialektach i co chwila dyktowała szeptem notatki dla samopiszącego pióra, które wraz z pergaminem wisiało tuż przy niej w powietrzu. Chętnie oddałaby się innej lekturze - ale powtórzenie materiału przed egzaminami było według niej konieczne. Właśnie kończyła kolejny rozdział i sięgała po kawę - kiedy wręcz poskoczyła, słysząc swoje imię. Tak szybki i radosny szczebiot mógł pochodzić tylko od jednej osoby. Smith ledwo ustabilizowała poziom kawy w kubku i podniosła szare spojrzenie na Swansea, a ta już biegała tanecznym krokiem wokół jej fotela. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nierzucanie się w oczy. — Hej Hela — rzuciła krótko na powitanie - nawet nie próbując wejść Puchonce w słowo. Uśmiechnęła się przy tym z pobłażaniem, czekając aż ta skończy swój wesoły monolog - a w głowie układając kolejne fakty, którymi została zarzucona, a do których winna się odnieść, kiedy już dojdzie do słowa. A ten moment nastąpił nawet szybciej niż sądziła! Zdążyła jedynie odłożyć książkę na bok i wygodniej usadowić się w fotelu. — Nie martw się, nie pisałyśmy na wizzbooku. — Machnęła ręką, swój lekceważący gest okraszając jednak przepraszającym uśmiechem. — W sumie nikomu nie pisałam, że wróciłam, tak jakoś w praniu wyszło... — Chociaż chyba Marli zdążyła coś przedłożyć - ale nie była pewna, bo od miesiąca siedziała zakopana w papierach. I może Augustowi? — Naprawdę się nie zmieniłam? — Przekręciła zaciekawiona głowę - Helę uznając raczej za spostrzegawczą, a na pewno empatyczną istotę i jakoś nie dając wiary w to, że nic się nie zmieniła. Sama po sobie widziała, że wróciła jej mrukliwość, o której właściwie zdążyła już zapomnieć. — Eeee... Co tam? Byłam w Japonii. Wróciłam na egzaminy... No i w ogóle wróciłam. — Wzruszyła ramionami, podciągając nogi na siedzisko fotela. Nie byłaby sobą, gdyby nie wróciła do tematu lunaballi, o której Puchonka już zdążyła się wygadać. — Mam kilka książek o lunaballach, jeśli będziesz chciała. Albo... — zerknęła na Helenę, powstrzymując uśmiech. — Jak już się obudzi to Ci po prostu powiem co i jak. Moje zwierzaki przez ten księżyc są szalenie niespokojne. Szczególnie Różoszponka... Też muszę ogarnąć jakieś większe lokum, żebym nie musiała jej po stadninach już przenosić. — Wyraźna zmarszczka wykwitła na czole Smith - bo rzeczywiście, szczerze martwiła się o swoją menażerię. Zafundowała im niezły rollercoaster przez ostatni rok. — Myślisz, że w Dolinie Godryka coś bym znalazła...? — zadumała się wyraźnie, na szybko analizując wszelkie za i przeciw - bo jednak średnio widziała hipogryfa, feniksa, charjuka i resztę stada w środku Londynu. — Chociaż i tak musiałabym jeszcze sporo odłożyć. Gobliny w Gringottcie to sknery, będę musiała zmienić tę pracę. — mruknęła. Sama siebie zaskoczyła jak łatwo przychodziła jej rozmowa w towarzystwie Swansea - Puchonka jednak miała w sobie coś, co nawet ostatnio zamkniętą Smith zdołało wyciągnąć ze skorupy.
Helena D. Swansea
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : piegi, brokat na powiekach (i wszystkim co posiada), zawsze umazana grafitem, węglem albo farbami, tatuaż ważki latającej po lewej nodze
— Nie pisałyśmy? Uff, okej, bo mam jakiś milion wiadomości, które udaję, że są nieprzeczytane, bo jak nie odpiszę od razu, to zwyczajnie zapominam i czasami wieki mijają i już nie wiem, co tym ludziom mówić, czy coś ściemniać, czy jednak zrozumieją jak im powiem jak jest… nie masz tak czasem? — kończę to zdanie głównie dlatego, że brakuje mi oddechu. W innym przypadku mogłabym jeszcze przez dłuższą chwilę opowiadać, jak to jest z moją socjalną niezręcznością na Wizzbooku i towarzyszącym temu zjawisku poczuciem winy. — Aż tak spontanicznie wróciłaś? — pytam, jednocześnie zachęcając spojrzeniem Jess do elaboracji na temat okoliczności jej powrotu. I może wyjazdu przy okazji (chociaż tego akurat spojrzenie nie oddawało chyba aż tak dobrze), bo co nieco pamiętałam, ale nie byłam do końca pewna, czy Jess mi wszystko na pewno opowiadała. Pamiętałam tylko, że wszystko wydarzyło się bardzo szybko, przynajmniej z mojej perspektywy. Przekręcam za chwilę głowę, przyglądając się uważnie Smith. — No na pewno fizycznie… jeśli chodzi o resztę to daj mi chwilę, chociaż przy pierwszym wrażeniu nie, nie bardzo — stwierdzam ostrożnie. — A czujesz, że się zmieniłaś? — pytam z zaciekawieniem, co prawdopodobnie zachwieje trochę obiektywizm mojej dedukcji, ale być może opinia samej Jess na ten temat będzie najbardziej informatywna. — No przecież wiem, że w Japonii, ale opowiadaj, jak tam było! — zachęcam, bo zdaję się najciekawszy wcinek tej relacji z podróży Smith zachowuje dla siebie, tak jakby się nie spodziewała, że egzotyka tego miejsca będzie tym, co mnie szalenie zainteresuje. — Gdzie pracowałaś? Jak wspólpracownicy? Bardzo to się różniło od pracy w Anglii? Jak ty się w ogóle tam dostałaś? — zadaję pytania pomocnicze, chwilowo nie przejmując się tym, że być może część z tych informacji już powinnam posiadać, tylko nie pamiętam. Najwyżej za chwilę będzie mi za to głupio. — O kurde, będę wdzięczna za wszystko! — mówię, bo przez głupiego Thomasa Tommy’ego mam wrażenie, że mogę sobie zupełnie nie poradzić z opieką nad lunaballą i mam zamiar udowodnić, że nie, że mogę być odpowiedzialną opiekunką tego stworzenia. Każda pomoc się liczy. — Jeśli chcesz, to byłoby super! Bo niby coś wiem o lunaballach, ale z drugiej strony to nie wiem, czy wystarczająco, żeby się nią dobrze zająć, a nie chcę być tą osobą, której tylko się wydaje, że robi wszystko, co może, a tak naprawdę jej zwierzątko jest całkiem zaniedbane, bo jest niedoinformowana… mogę dać ci znać w razie czego? — upewniam się, mimo że Jess sama zaproponowała pomoc. Słucham jej słów o Różoszponce z szeroko otwartymi oczami, prawie panicznie szukając czegoś do powiedzenia, ale nie mam żadnej złotej rady do sprzedania, bo na pewno wiem mniej, niż ona. — W Dolinie? Na pewno! Jeśli dobrze kojarzę, jest kilka miejsc na wynajem, chociaż ostatnio byłam tam w ferie, więc nie jestem na sto procent pewna. Ale jakbyś potrzebowała jakiegoś miejsca na już, to daj znać, mogę zapytać moich ojczulków, czy nie mają kawałka podwórka do pożyczenia — proponuję. Abel i Graham też mają ogromne chęci do pomagania, więc zakładam, że raczej podobna misja powinna się powieść, aczkolwiek nie mam stuprocentowej pewności. — Nie masz chociaż jakiejś, nie wiem, opcji mniej oprocentowanej pożyczki? — pytam, chociaż, znając życie, sama w to wątpię. — A nie myślałaś o zmianie pracy? — zmieniam front natychmiast po tej konkluzji.
Jessica Smith
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : Biały znak Zorzy łączący wewnętrzne kąciki oczu | Złote okulary (tłumaczki) | Krwawa 'obrączka' na lewej dłoni | Rude włosy | Brisingamen, Ijda Sufiaan i druidzki amulet na szyi | Delikatny zapach frezji
Czasem nie mogła wyjść z podziwu jak ktoś mógł tak nawijać jak katarynka i jeszcze w międzyczasie łapać oddech - nie mówiąc już o nie gubieniu wątku. A chociaż Helena rozbijała się w jednej wypowiedzi na kilka tematów - tak wszystkie i tak trzymały się kupy i ostatecznie splatały w jedną całość. Jeśli Smith miałaby wskazać uosobienie wielozadaniowości (nawet jeśli nie w 100% skutecznej) to zdecydowanie byłaby to Swansea. — Tak. Też tak mam, nie martw się — rzuciła krótko, z jaśniejącymi szarością oczami kwitując wesoły trel dziewczyny. Sięgnęła po swoją kawę - po raz kolejny - podgrzewając ją cichym zaklęciem i zanim odpowiedziała na jej kolejne pytanie, zdążyła upić łyk. — Niespecjalnie spontanicznie. Zdałam tam wszystko co uważałam za interesujące i stwierdziłam, że w materii starożytnych run niewiele więcej się nauczę. O wiele bardziej rozbudowany mają fakultet z magicznego krawiectwa — wyjaśniła, rzucając znaczące spojrzenie na Helę - uznając, że akurat ją mogłoby to zainteresować. — Jak coś, to mam kilka znajomych, którzy chętnie by wymienili kilka listów — dodała jeszcze, gwoli ścisłości. Wyraźne zakłopotanie wkradło się do jej mimiki, gdy Helena zaczęła rozkładać na części pierwsze jej zmianę - choć musiała przyznać, że było to błyskotliwe obrócenie tematu. Na pewno skłaniające do refleksji. — Chyba dojrzałam. I jednocześnie się pogubiłam — stwierdziła cicho - nie będąc pewną, czy przyjaciółka w ogóle ją usłyszała. Prawda była jednak taka, że to właśnie sobie powinna na to odpowiedzieć. Na pytania Puchonki odnośnie pracy pokręciła głową, poprawiając się na obszernym fotelu. — Nie pracowałam, studiowałam — sprostowała - za nic mając to, że być może już kiedyś tę informację Heli przekazywała. Zapominanie ludzka rzecz - zwłaszcza w przypadku rudowłosej. — Ale ludzie tam... byli bardzo serdeczni. Miło przyjmują ludzi z wymiany, nawet bardzo. Poza Mahoutokoro pozwiedzałam Tokio, Nagoję, Kioto... Pikniki podczas hanami, kiedy kwitną wiśnie i śliwy to prawie codzienność. Mam trochę zdjęć, przyniosę następnym razem — obiecała, uśmiechając się lekko. Musiała się chwilę zastanowić jakie jeszcze pytanie pozostawiła bez odpowiedzi. — A jak się tam dostałam... Właściwie to wysłałam listowne zapytanie o wolne miejsca. I były. To pojechałam. — Pominęła fakt, że była to też swego rodzaju ucieczka - bardzo głupia i nieprzemyślana, ale te kwestie będzie musiała wyjaśnić z kimś innym. O ile cokolwiek do wyjaśniania tu było - w co już wątpiła. Mleko się rozlało. — Jasne, to zrozumiałe — stwierdziła łagodnie, mrużąc lekko oczy na słowa wątpliwości kumpeli. Doskonale zdawała sobie sprawę, że przy opiece nad magicznymi stworzeniami same szczere chęci nie wystarczą - a jeśli tylko mogła służyć radą, to robiła to z czystą przyjemnością. Teraz przynajmniej nie wahała się proponować swojej pomocy. — Śmiało mnie zaczepiaj, czy w Hogu, czy na wizzbooku, pomogę — oświadczyła, zsuwając z nosa złote okulary i chowając je do kieszeni. Ze słabo ukrywanym rozczuleniem (przy Swansea naprawdę trudno było się powstrzymać) wysłuchała jej pełnej zaangażowania propozycji pomocy. Musiała przysłonić usta dłonią - jakby w wyrazie zamyślenia - żeby po prostu nie uśmiechać się jak idiotka. Aż musiała odchrząknąć. — Jeszcze przez chwilę sobie poradzę, ale dziękuję Hela, naprawdę doceniam — przyznała, zupełnie szczerze i z wdzięcznością skinęła głową. — Nie chciałabym pożyczać od nikogo - ani niczego galeonów. Rodzice by mi pomogli, ale są mugolami. No i mam jeszcze sześć sióstr, także... — Rozłożyła ręce w wyrazie bezradności - zwyczajnie musiała radzić sobie sama. Przynajmniej póki miała jeszcze jakieś deski ratunku. Pytanie o zmianę pracy nieco strąciło ją z pantałyku. Przyjrzała się dziewczynie ostrożnie, jakby niepewna, czy aby na pewno Swansea nie była przypadkiem legilimentką. — Właściwie to tak — przyznała po prostu, bawiąc się kawą w swoim kubku. — Już od jakiegoś czasu myślę o różdżkarstwie. Tylko z transmutacją u mnie na bakier. Bez niej nie miałabym jak podejść do kursu, nie mówiąc już o podjęciu pracy. Mam kilka, myślę, że praktycznych pomysłów, ale teoria bez umiejętności nie jest warta złamanego sykla — westchnęła krótko, przygryzając wnętrze policzka. — Czasem sama się zastanawiam, kiedy przestałam widzieć siebie inaczej niż mugolaczkę z talentem do języków.
Helena D. Swansea
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : piegi, brokat na powiekach (i wszystkim co posiada), zawsze umazana grafitem, węglem albo farbami, tatuaż ważki latającej po lewej nodze
Co prawda i tak będę się trochę o to martwić, unikając otwierania wizbooka na tych kilku konkretnych stronach, zanim nie wymyślę odpowiedniego usprawiedliwienia, ale na zapewnienie Jess uśmiecham się głupawo z wyraźną ulgą wymalowaną na twarzy. — To serio, czemu nie pisałaś, że wracasz? — pytam bez żadnej oceny ani wyrzutu, raczej ze zdziwieniem. Otwieram na chwilę szerzej oczy na wspomnienie krawiectwa, chociaż natychmiast przechodzi mi przez głowę, że moje portfolio związane z tym zajęciem musiałoby wyglądać śmiesznie na biurku w Mahoukotoro. — Myślisz? Nie będą zażenowani moim poziomem? Nie widziałaś anomalii, które ostatnio niechcący stworzyłam — na szczęście nikt nie widział. — Skrzat by się nie poczuł wolny, gdyby to dostał — stwierdzam i parskam na wspomnienie wykrojów, które próbowałam zrobić na oko, wciśniętych gdzieś w kąt kufra, żeby nie zahaczać o nie zbyt często spojrzeniem. Gdy tak teraz przyglądam się Jessice, faktycznie, ma w spojrzeniu coś, czego wcześniej tam nie było, a na co ciężko mi znaleźć słowo. Tak jakby jeszcze głębszą zadumę, niż ta odbijająca się tam do tej pory. Zagryzam wargę, bo przypominam sobie, że ostatnio często widuję Darrena w towarzystwie swojej kuzynki i podejrzewam, że może to mieć coś wspólnego z zagubieniem, o którym mówi Jess. Przez chwilę milczę, nie chcąc rzucać jakimś marnym pocieszeniem, bo nie mam nic mądrego na ten temat do powiedzenia. Krukonka może i się pogubiła, ale w tym zakresie ja chyba nigdy nie byłam blisko doszukania się czegokolwiek, więc jaką radę mogłabym jej dać? — Jakbyś chciała o tym pogadać… to wiesz, jestem — mówię, bo to chyba najlepsze, co mam do zaoferowania. — Ach, no, no, studia, no tak. — Kiwam gwałtownie głową. Uśmiecha się bezwiednie, słuchając o kwitnących wiśniach i piknikach. — Brzmi jak marzenie! Chyba nigdy nie byłam na pikniku, takim, wiesz, z prawdziwego zdarzenia, i w sumie jak tak o tym myślę, to się wydaje niedorzeczne, nie sądzisz? Może chcesz się wybrać na jakiś piknik w okolicy, kiedy już wróci nam księżyc i nie trzeba będzie się dzielić jedzeniem z dementorami? I po egzaminach, oczywiście. Albo może w wakacje? — pytam z podekscytowaniem, bo wydaje mi się to fantastycznym pomysłem, nawet jeśli Jess się napiknikowała na swojej wymianie. — Koniecznie je weź, chcę zobaczyć! Albo wyślij mi na wizbooku. — Znowu kiwam zaciekle głową, opierając się łokciami o stolik w taki sposób, że praktycznie na nim leżę górną częścią ciała. Zupełnie już zapomniałam o torbie pełnej książek, leżącej gdzieś pod stołem. Na deklarację Smith wyciągam w jej stronę złożone jak do modlitwy dłonie. — Jesteś aniołem — mówię z wdzięcznością, bo na razie, sama, nawet na imię dla lunaballi nie mogłam się zdecydować, a to jedyne zadanie, którego mogłam się podjąć z pełną wiarą w swoje kompetencje. — Ale jakby jednak to się nie wahaj — przekonuję ją. — Wooah, sześć?! Ale czad — stwierdzam, bo jako jedynaczka, zawsze narzekałam w młodości ojcom na brak towarzystwa. Miałam co prawda kuzynostwo, a oni sami też poświęcali mi sporo swojego czasu i uwagi, ale jednak zawsze marzyłam o siostrze. Nawet brat od biedy mógłby być. — Oo, to mega ciekawe! No i pracowałabyś chyba też trochę ze zwierzętami, nie? — wypytuję, po czym przechylam lekko głowę. — No to dobrze, że przestałaś, bo to tylko czubek góry lodowej twoich talentów. Transmę też pewnie szybko ogarniesz — stwierdzam z pewnością, obrzucając wymownym spojrzeniem książkową fortecę towarzyszącą krukonce. — Tak zupełnie szczerze, Jess, chciałabym tak dobrze ogarniać szkolne sprawy, jak ty. Zawsze się zastanawiałam, jak ty to robisz. — Odpowiedź na to pytanie pewnie była dość jasna, ale… cóż.
Od samego początku lubił przesiadywać w pokoju wspólnym, bo i wydawało mu się, że nie ma lepszego sposobu na to, by poznać w Hogwarcie kogoś nowego, a jednak szybko zdał sobie sprawę, że choć w teorii jego plan miał dużo sensu, to w praktyce skazany był na porażkę. Do Salonu Wspólnego udawały się całe ekipy znajomych, w które nie miał szans się wbić, a nawet jeśli ktoś faktycznie przychodził tutaj sam, to najczęściej okazywało się, że tylko czeka na znajomego z innego domu, by razem ruszyć dalej. Przyzwyczaił się jednak do tego miejsca na tyle, by i tak wędrować do niego na niemal każdym przytrafiającym mu się okienku, a nawet wybrał już sobie swój ulubiony fotel, na którym siadał zawsze, gdy tylko ten był wolny. Gdy wczytywał się w trudne angielskie definicje opuszki palców same odnajdywały nierówności skórzanego obicia skryte na skraju podłokietnika, by ich mimowolnym zaczepianiem wprowadzać się w trans potrzebny do tego najwyższego poziomu skupienia. - A-PE-RA-CJUM - powtórzył kilka razy niemal bezgłośnie, ledwo wprowadzając powietrze w drżenie, intensywnością swojego spojrzenia niemal wypalając dziurę w podręczniku, by dokładnie zapamiętać nie tylko deklinację, ale i ruch, który musi wykonać dłonią. Sięgnął w końcu po różdżkę, z torby wyciągając na stolik obok potężny kałamarz, celując w niego groźnie całym swoim skupieniem. - Aperacjum - rzucił i machnął różdżką, ale absolutnie nic się nie wydarzyło, więc ściągnął brwi pod myślą, że musi po prostu postarać się mocniej. - Aperacjum! - powtórzył więc, wcale nie głośniej, ale z większa mocą, z dużo większym zaangażowaniem machając różdżką, przy okazji gubiąc też odpowiedni tor jej ruchów, przez co zaledwie sekundę później podrywał się z fotela z głośnym gaspnięciem, gdy kałamarz siłą zaklęcia wybuchł w miejscu, brudząc wszystko wokół. - Ja. Ciebie. Tak. Dużo. Przepraszam - wydusił z siebie powoli, w szoku wpatrując się w pokrytego czarnymi plamkami @Vinícius Marlow, zanim z kolejnym "Ja dużo przepraszam!" nie ukłonił się pospiesznie, byle tylko nie parsknąć śmiechem przez skojarzenie z dalmatyńczykiem. - Ja to usunę! - zadeklarował z zapałem, unosząc od razu różdżkę w gotowości do kolejnego zaklęcia, gdy drugą dłoń układał już na piersi w geście dobrych zamiarów.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Do salonu wchodzę do reszty pogrążony w myślach. Mam ostatnio więcej na głowie, zorientowałem się, oczywiście pod koniec semestru, że jednak muszę przyłożyć się do nauki trochę bardziej, a jednocześnie postanowiłem złożyć CV na recepcję do świętego Munga i, ku mojemu przerażeniu, przyjęli mnie prawie od razu. To nie tak, że nie chcę, wręcz przeciwnie, w innym wypadku wcale nie ubiegałbym się o tę pozycję, ale nie spodziewałem się, że nastąpi to tak szybko. Chyba jednak mam w sobie więcej z Włocha, niż kiedykolwiek przypuszczałem, skoro myśl o pracy i pełnej samodzielności tak bardzo mnie stresuje. Cud, że wyprowadziłem się od mamy przed trzydziestką – choć Merlin jeden wie, czy tak by się stało, gdyby nie konieczność wyjazdu do Hogwartu. Nie jestem do końca świadom tego, co się wydarza, więc kiedy już się dzieje, czuję się niezwykle zagubiony, jak aktor, któremu ktoś zapomniał dopisać kawałek scenariusza. Ręce wciśnięte w kieszenie spodni, przygryziona bezwiednie warga i nieobecny wzrok szybko przeistaczają się w zdziwioną minę i gwałtowną gestykulację, tak jakbym wierzył, że mogę cokolwiek pomóc tym, że pomacham trochę rękami. — Jezu Chryste — klnę po mugolsku, nie spodziewając się takiego powitania... czy jakiegokolwiek, jeśli mam być szczery. Powoli otwieram zaciśnięte w zdrowym odruchu powieki, uprzednio przecierając twarz dłonią (oczywiście tylko pogarszam tym sprawę). Patrzę na swoją rękę i z zaskoczeniem odkrywam, że jest zupełnie czarna. Podnoszę zaskoczony wzrok na nieznajomego chłopaka, który od razu pędzi z wygłaszanymi zniekształconą angielszczyzną przeprosinami. Zaczynam machać rękami na znak, że nic się nie stało, a kiedy widzę, że ten znów podnosi różdżkę, macham jeszcze mocniej, żeby jakoś go powstrzymać. — Poczekaj! — wołam w końcu, uświadomiwszy sobie, że poza językiem niewerbalnym mam ten chwilowo bezużyteczny we własnej gębie i czasem zdarza się, że bywa przydatniejszy. To zdecydowanie jeden z tych momentów. Skracam dystans między mną a chłopakiem i dotykam jego dłoni, delikatnie kierując ją ku dołowi. Nie znam go, ale po takim wstępie nie do końca ufam jego umiejętnościom. Swój gest łagodzę ciepłym i niewymuszonym uśmiechem; obdarzam go nim, wycofuję się na bezpieczne pół kroku i opadam na pufa. — Czy to było... huh... co to właściwie było? — marszczę brwi i podnoszę na niego pytające spojrzenie. W głowie zaczynam odtwarzać sobie całą scenę, próbując wyłapać szczegóły, które umknęły mi za pierwszy razem... a wtedy dociera do mnie jej komizm. Najpierw prycham, próbując jakoś się powstrzymać, ale nie mija chwila, a już chichoczę jak głupek.
Wstrzymał oddech, jakby Puchon z prośbą o poczekanie faktycznie oczekiwał od niego wstrzymania wszelkich procesów potrzebnych do życia i odetchnął dopiero, gdy jego różdżka wycelowana już była w podłogę, a on sam mógł mimowolnie odwzajemnić uśmiech chłopaka, nawet jeśli jego własny był wciąż jeszcze dość blady i zdecydowanie nie śmiał objąć oczu. - ...Zaklęcie - odpowiedział tępo, opuszczając spojrzenie na własne pokryte atramentem dłonie, dopiero teraz pozwalając sobie na to, by poczuć jak po skroni łaskocze go powolnie spływająca po niej czarna kropla. - Aperacjum - doprecyzował, choć może zbyt cicho, zaraz już uśmiechając się wpierw nieśmiało, a zaraz już nieco pewniej, by w końcu rozchichotać się wraz ze śmiejącym się obok dalmatyńczykiem. - To jest zaklęcie, które robi, że tusz jest niewidzialny - rozwinął, łapiąc pospiesznie książkę, by palcem wskazać chłopakowi opis wspomnianego zaklęcia, które podkreślił nawet, na marginesie dopisując estetycznie nakreślone w hiraganie znaki. - Może ja powinienem rzucać to zaklęcie na napisane już słowa... - dodał skrępowany, szukając powodu swojej porażki. - Ja pomyślałem, że to fajne zaklęcie, gdy się chce zostawić gdzieś notatkę komuś. Pisze się coś miłego gdzieś, zostawia, potem zaklęcie już nie działa i ktoś czyta co mu się wypisało. Albo można wypisać list i dać ten list komuś, ale ten ktoś musi czekać, aż będzie mógł go poczytać - wyrzucił z siebie nieco szybciej, więc i nieco mniej zrozumiale, gdy opadał już na zachlapany atramentem fotel, zwyczajnie ciesząc się tym, że może z kimś podzielić się swoimi mało życiowymi pomysłami. - Ale ja chyba lepiej po prostu kupię taki tusz w Hogsmeade. To Wy wszyscy będziecie więcej bezpieczni - dodał, chichocząc od nowa, gdy tylko uniósł spojrzenie na nakropionego tuszem Puchona. - Ty może umiesz to zniknąć?
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Zwykle jest tak, że kiedy coś mnie rozbawi, roztrząsam to w myślach raz za razem i z każdym kolejnym bawi mnie od nowa, ze zbliżoną mocą, sprawiając, że nie mogę przestać. Teraz nie jest inaczej, za każdym razem, kiedy myślę o tym, że czas już przestać rechotać, przypominam sobie wyraz jego twarzy, swoje bezradne machanie rękoma, salon w ciapki i odpowiedź, że było to zaklęcie. I proces zaczyna się od nowa. W końcu udaje mi się zapanować nad sobą i przestaję się nakręcać. Ocieram kąciki oczu, w których zebrały się maleńkie łzy rozbawienia, biorę głęboki wdech i wachluję rozpaloną twarz dłonią. W końcu otwieram oczy i patrzę jeszcze lekko nieobecnym wzrokiem wpierw na chłopaka, a potem na książkę, którą podsuwa mi przed nos. Wiodę wzrokiem po literkach i łapię się na tym, że marszczę brwi, próbując zrozumieć, co próbował osiągnąć, rzucając je na atrament. Na szczęście sam spieszy z wyjaśnieniami i wkrótce wszystko staje się jasne. Uśmiecham się i staram się już nie śmiać, żeby przypadkiem go nie zawstydzić. — Nie nie, zobacz — delikatnie przejmuję od niego książkę, namierzam definicję palcem i stukam w odpowiednie słowo — tutaj jest napisane, że pokazuje niewidzialny tusz. Czyli jest niewidzialny i pod wpływem zaklęcia się pokazuje. — Nie wywyższam się swoim tonem, nie strugam też z siebie mądrali, po prostu tłumaczę mu, gdzie popełnił błąd. — Jeśli mam być szczery, Twoja wersja bardziej mi się podoba, ale nigdy nie słyszałem o takim zaklęciu. Może spróbuj zapytać nauczyciela? Rozkładam bezradnie ręce. Dupa ze mnie nie zaklęciarz tak naprawdę, ale mam zielonego pojęcia, czy takie zaklęcie istnieje, czy nie, wiem jednak, że nigdy na nie nie trafiłem. Chętnie pokazałbym mu działanie aperacjum, ale ani nie dysponuję niewidzialnym tuszem, ani tym bardziej nie potrafię go w taki sposób zakląć. — Jesteś z Mahoutokoro, prawda? Musi być Wam bardzo trudno uczyć się naszych zaklęć, u Was brzmią pewnie zupełnie inaczej — nie chcę generalizować po wyglądzie, ale mimo wszystko azjatycka szkoła wydaje mi się bardziej prawdopodobnym trafem niż Tecquala. Kiedy zdaję sobie sprawę z tych wszystkich różnic, nabieram do przyjezdnych naprawdę dużego szacunku. Pewnie są momenty, że czują się tutaj jak pierwszoroczni. — Tergeo powinno sobie z tym poradzić, ale bez lustra nie dam rady wyczyścić twarzy — sięgam po różdżkę i rzucam Tergeo, wymawiając je na głos, żeby zaprezentować je nowemu znajomemu. Okazuje się, że rzeczywiście drobinki tuszu unoszą się i znikają w kontakcie z różdżką. — Wiesz co, zawsze się zastanawiam co się wtedy dzieje. Wiesz, w różdżce. Wciąga syf i on nigdzie nie wychodzi, to na co je przerabia, na powietrze? Na moc? Nie da się zniknąć czegoś bez śladu, to wbrew wszelkim zasadom fizyki, nawet w Hogwarcie... — zaczynam pleść trzy po trzy, kontynuując wciąganie plamek (nawet mi się to podoba, matka byłaby ze mnie dumna) i nawet nie orientuję się, że być może mówię zbyt dużo i zbyt szybko (i zbyt durnie) jak dla niego.
Wpatrywał się w niego wpierw z ciekawskim rozbawieniem, oczarowany tym szczerym wybuchem rozczarowania, bo i niezbyt brał pod uwagę, że chłopak może śmiać się z niego. Sam więc też raz po raz śmiał się cicho, odruchowo zakrywając usta dłonią, co chwilę uciekając jednak spojrzeniem gdzieś w bok, by przypadkiem nie zawstydzić chłopaka swoim spojrzeniem, doskonale wiedząc jak głupio sam by się czuł, gdyby ktoś zbyt uważnie oglądał jego napad śmiechu. Podsunął mu książkę bliżej, gdy ten tylko był na to gotowy i zaraz mimowolnym "Oooo" i gwałtownym zamruganiem musiał skomentować wytłumaczony mu błąd, który oblał mu twarz ciepłem zawstydzenia, bo teraz, gdy już słyszał te słowa na głos w innej kombinacji, wydawało mu się to absurdalnie wręcz oczywiste. Obrócił podręcznik znów w swoją stronę i uważnie wczytał się jeszcze raz w definicję, ściągając nieco brwi w skupieniu nad wyłapaniem konkretnego słowa, które tak wprowadziło go w błąd, aż nie musiał przerwać, by z uśmiechem unieść spojrzenie na chłopaka. - Ja nie wiem czy mnie aż tak zależy. Ja tylko chciałem trochę wyćwiczyć rękę, bo w zaklęcia to ja nie jestem wiele dobry - wyjaśnił powoli, starając się nieco okiełznać swój akcent, by brzmieć nieco bardziej brytyjsko a mniej japońsko. Zmrużył oczy w uśmiechu, wyciągając ozdobną zakładkę z żurawiem spomiędzy stron książki, bo i stracił zupełnie sens ćwiczenia zaklęcia, którego nie miał jak wykorzystać bez specjalnego tuszu, po czym przysiadł na krańcu fotela, by wygodnie schować podręcznik do torby. - Tak - przytaknął, od razu też kiwając na potwierdzenie głową, zaraz jednak musząc pokręcić nią przecząco. - Och, nie. To znaczy... Myślę, że dużo zaklęć my mamy takich samych, tylko my je trochę inaczej wymawiamy. Tak, dużo zaklęć brzmi inaczej, ale dużo dużej jest takich, które my też mamy z łaciny, więc... Na przykład... - urwał, by odchrząknąć, wyciągając różdżkę i z pełną powagą wyinkantować "Łingudiumu rebioosa", zgrabnym szarpnięciem nadgarstkiem unosząc swoją torbę w górę, od razu łagodnie odstawiając ją też w dół. Odłożył różdżkę i uśmiechnął się tak, jakby faktycznie zaprezentował coś, czego nie potrafili zrobić pierwszoroczni z Mahoutokoro, bo i bardzo chciał nowemu koledze udowodnić, że jest w stanie rzucić j a k i e k o l w i e k zaklęcie, a jednak uśmiech nieco osłabł mu przy prezentacji Hogwartczyka, bo sam nawet nie słyszał o takim czymś jak Tergeo. Mimowolnie otworzył oczy nieco szerzej, widząc jak drobinki tuszu znikają pod wpływem magii i już zaraz śmiał się cicho, niby chłopaka słuchając, a jednak już rozpraszając się tym, by objąć jego dłoń i ostrożnie poprowadzić trzymaną przez niego różdżkę do twarzy. - Ja Tobie pomogę, Ty rób zaklęcie - zaproponował, podekscytowany przyglądając się temu jak kraniec różdżki wsysa czarne piegi. - Ja myślę, że on z tego robi kurz pod łóżkiem. Z tego s y f u - dodał, dusząc w sobie śmiech, bo i nie chciał niegrzecznie prychnąć chłopakowi w twarz, skoro przysuwał się do niej bliżej, wmawiając sobie, że widzi plamki atramentu tam, gdzie go wcale nie było, byle przedłuż nieco tę chwilę zażyłości, gdy z bliska mógł zerkać ukradkiem w niemal tak ciemne oczy, jakie miał on sam. - Przypominasz trochę uczniów z Tecquali - zauważył cicho, na moment zapominając o swoim zadaniu, więc gdy tylko sobie o nim przypomniał szybko zgarnął ostatnie plamki ze skroni i cofnął się z uprzejmym uśmiechem. - Mam na imię Renji. Miło mi Cię poznać - wyrecytował, tę jedną formułkę potrafiąc wypowiedzieć bezbłędnie, niemal bez żadnego akcentu. - Nawet jak ja myślę, że Tobie by było milej mnie poznać trochę inaczej.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Uśmiecham się zupełnie automatycznie, bezwiednie podążam w tym geście za swoim nowym kolegą, patrząc na unoszącą się torbę z takim zaangażowaniem, jakbym widział coś takiego po raz pierwszy w życiu. To nie tak, że kłamię, że mnie to interesuje – naprawdę czuję w sobie coś na kształt fascynacji, choć może wcale nie dlatego, że pokazano mi właśnie, że da się podnieść przedmiot samą siłą woli. To uniwersalność magii tak mnie pociąga, to, że w każdym zakątku świata, choć nieco inna, przynosi tak podobne efekty. Prawdę mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym wcześniej, nawet pobyt we Włoszech nie dawał mi do tego szczególnych powodów – przecież tam łacina była nawet bardziej oczywista i częściej używana, niż w Wielkiej Brytanii. Nie przypuszczałem, że mógłby nie znać tak przydatnego zaklęcia jak tergeo, dlatego w pierwszej chwili jestem ciut zaskoczony jego reakcją, w drugiej czuję bezwzględną dumę wywoływaną głównie tym, że udaje mi się czymś mu zaimponować. Nie chodzi nawet dokładnie o jego atencję, bo parę minut temu jeszcze go nawet nie znałem, ale chyba o fakt, że w jego oczach wiem coś o zaklęciach i jest on tym samym pierwszą osobą, która może tak myśleć. Czy w takim razie jest to już pycha? Cóż, więcej grzechów nie pamiętam i niczego nie żałuję. Chichoczę, gdy łapie mnie za rękę i kiwam delikatnie głową, gdyby, choć nic na to nie wskazuje, jednak szukał we mnie jakiegoś przyzwolenia. Zaraz z trudem skupiam się na „robieniu zaklęcia” (to określenie wydaje mi się w jakiś sposób przezabawne), powodując, że między ciemnymi brwiami pojawia się zmarszczka, o której istnieniu nie mam pojęcia. — Merlinie, to by wiele wyjaśniało. I może wszystkie te okruchy w plecakach? — marszczę brwi jeszcze mocniej, kiedy dociera do mnie, że być może wychodzę właśnie na fleję, toteż dodaję zaraz — powiedz mi, że nie tylko ja mam z nimi problem. Uśmiecham się, choć nie za mocno, żeby mimiką nie zakryć żadnych plamek atramentu, albo żeby przypadkiem nie doprowadzić do tego, że gdyby zachciał skierować różdżkę w okolicę ust, wyczyściłby mi z buzi całą ślinę. Wyobrażam sobie, że nie byłoby to przyjemne. — Viní. Vinícius — tym razem już nie udaje mi się powstrzymać i korzystając z tego, że po pierwsze chłopak majstruje przy mojej skroni, a po drugie nieco się zawiesił, uśmiechem się na pełną szerokość swojej gęby, prezentując szereg zębów. — I ja myślę, że dzięki temu już Cię nie zapomnę — dodaję zaraz, zapewniając go tym samym, że nie chowam urazy. Nawet przez myśl nie przeszło mi denerwowanie się na niego, musiałby mnie chyba oblać kwasem, żeby tak się stało. — Moja mama jest Włoszką, jestem do niej bardzo podobny — przyznaję się od razu, choć prawda jest taka, że przemknęło mi przez myśl, żeby chociaż na chwilę nieco go oszukać. Dochodzę do wniosku, że po pierwsze jestem kiepskim kłamcą, a po drugie nie chcę żerować na jego naiwności i wykorzystywać wymiany, która czyniłaby tę sytuację więcej niż prawdopodobną. — Ale wychowałem się w Anglii. Chociaż przez rok byłem we Włoszech, per questo so l'italiano — płynnie przechodzę na włoski i przyznaję się bez bicia – tym razem już naprawdę perfidnie się przed nim popisuję.
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Val przeciągnęła się sennie. Prawie przysnęła nad opasłym tomem z eliksirów, zastanawiając się poważnie nad tym, dokąd zmierza jej życie. Nie umiała na niczym skupić swojej uwagi, ale doskonale sobie zdawała sprawę, kiedy należy usiąść na tyłku i odrobić co należy. Z każdym zbliżającym się dniem coraz bardziej bała się przecież OWUTEM-ów. Ale póki co ten strach wypierała do podświadomości. Póki co zaczynała się jesień, ludzie wyjmowali grube skarpety i wymykali się do kuchni na kakao. Póki co wszyscy się szykowali do Nocy Duchów. Póki co noce stawały się coraz dłuższe, a brak słonecznego światła to przecież najlepsze wytłumaczenie na to, by zalec w miękkim fotelu z opasłą książką w ręku. I być może nawet nad nią przysnąć. Ziewnęła, rozglądając się dookoła. Nudziła się i szukała sposobu, na odwrócenie uwagi. Na odwleczenie w czasie napisania kolejnego bezsensownego eseju. Na Merlina, jakie to bez sensu W salonie było niewiele osób, jednak tak się złożyło, że akurat żadnej nie znała. Toteż ukradkiem obserwowała rozmawiających ze sobą ludzi, kątem oka zauważając jedyną osobę, która jak ona była tu sama. Od dawna, od niedawna? Nie sposób powiedzieć. Uśmiechnęła się zachęcająco, majtając bezwiednie nóżką. Tak się akurat składało, że czubek buta wskazywał na stojący naprzeciwko niej pusty fotel.
Z nosem wściubionym w opasłe tomisko "Transmutacji, czyli miliona sposobów na lepsze życie" siedział ten milczący zazwyczaj Krukon. Lekko przygryzał wargi, bezwiednie, za każdym razem kiedy kończył akapit. Pochłonięty lekturą zazwyczaj nie zwracał uwagi na rzeczywistość dookoła, choćby smoki znowu miały zaatakować zamek, on zapewne dokończyłby jeszcze stronę zanim rzuciłby się do ucieczki. Tym razem jednak coś wierciło w nim dziurę. Czuł, jakby ktoś szturchał go palcem. Raz. Za. Razem. Podniósł głowę. Leroy zmarszczył brwi, widząc że spojrzeniem odrywa go od lektury Puchonka, którą skądś kojarzył. Przynajmniej twarz była znajoma, tak. Palcem wskazał na siebie, nie otwierając nawet ust. Gest był równoznaczny z pytaniem: "o mnie chodzi?". Zaraz jednak wstał i usiadł na fotelu, który wskazywała stopą. Zupełnie zresztą było to zachowanie do niego niepodobne. - Tak? - zapytał, nie bardzo wiedząc czego mogła od niego chcieć obca mu osoba.
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Kojarzyła go, bo kto w tej szkole nie znał Baxterów, istnych gwiazd Quidditcha? To, że dopiero niedawno dołączyła do drużyny nie oznaczało przecież, że żyła do tej pory pod kamieniem. Być może właśnie dlatego, gdy zauważyła tego dziwnego przedstawiciela tak charakterystycznego czarodziejskiego rodu, nie mogła oprzeć się pokusie. A przecież mówi się, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. W sumie nie widziała powodu, żeby się z nim trochę nie podroczyć. Gdy usiadł w końcu naprzeciwko niej, zaznaczyła zakładką niespiesznie miejsce w którym skończyła i położyła książkę na kolanach. Uśmiechnęła się do niego po raz kolejny i założyła kosmyk włosów za ucho. - Cześć, pewnie mnie nie kojarzysz, ale jestem Val - wzruszyła ramionami, jakby zagadywanie do obcych było jej chlebem powszednim. Nie było. Ale ostatnio przecież i tak robiła rzeczy, których wcześniej nie próbowała. - Pomyślałam, że… - zaczęła, ale tak trudno było jej skończyć. Westchnęła i rozejrzała się wokoło. - Słuchaj, masz jakieś porady. Dla początkującej ściagającej? Coś oprócz "nie daj zwalić się tłuczkom z miotły przy pierwszej lepszej okazji"? Zaśmiała się cichutko, czując, że cała się chyba rumieni. Z jednej strony była w niej śmiałość, bo w końcu zagadała do kogoś zupełnie nie ze swojej ligi. Quidditcha oczywiście. Zaś z drugiej strony po prostu dalej była tą samą zahukaną dziewczyną, która uparcie nie potrafiła uwierzyć w swoje własne możliwości.
Chyba byłby ostatnią osobą, która uważałaby siebie za kogoś sławnego, tym bardziej ze swej domniemanej slawy korzystała. Leroy był tym cichym, zamyślonym dzieciakiem, którego życie rozgrywało się przede wszystkim wewnątrz, niż na zewnątrz. Sobą nie przyciągał uwagi wcale, a wcale. Był przezroczysty. Z jednym ale. Gdy tylko dotykał drewnianego trzonku miotły, kiedy dłoń w skórzanej rękawicy zaciskała się na nim mocno, a stopy w ciężkich butach naciskały na pedały, wtedy... Wtedy wszystko wypływało z niego na zewnątrz. Potrzeba rywalizacji, przeznaczenie Baxterów, potrzeba prześcignięcia braci. Na boisku zmieniał się w potomka miotlarskich mistrzów, którego pierwszym celem było być najlepszym, a drugim skopanie dupy braciom. - Cześć. Leroy. - odpowiedział zdawkowo i natychmiast ją skojarzył. Była nową ścigającą Hufflepuffu. Nie znał jednak jej umiejętności. Jeszcze. Kiedy już pozna, Val trafi do jego pamiętnika na strony z analizą wszystkich zawodników szkoły. Zamrugał. Jej pytanie, cóż, nie spodziewał się go. Nikt obcy nigdy wcześniej nie pytał go o rady. Wyczuwał zresztą, że i ona nie miała tego w zwyczaju. - Hm... To zalezy co potrafisz. Długo latasz? - bez kontekstu ciężko mu było być pomocnym, a jej zaklopotanie sprawiło, że poczuł ochotę bycia pomocnym.
Ostatnio zmieniony przez Leroy Baxter dnia Pią Paź 06 2023, 12:10, w całości zmieniany 1 raz
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Zaśmiała się nerwowo, słysząc jego pytanie. A to była przecież taka ciekawa historia. Jeszcze do niedawna unikała miotły jak ognia, bo bała się przecież wysokości, bała się tego uczucia ale ostatnio… coś w lataniu przyciągało ją jak ćmę do ognia. Czy to poczucie całkowitej wolności? Możliwe. A może perspektywa tego, że za sprawą dołączenia do drużyny nazwisko Lloyd może coś zacząć wkrótce oznaczać? Val ciężko pracowała na swoją reputację. Pochodziła z rodziny o niemagicznych korzeniach i na każdym kroku musiała przez to udowadniać, że coś jednak znaczy. Nawet jeśli nie komuś, to sobie samej. Spojrzała na chłopaka, unosząc podbródek z dumą. Odparła bez cienia lęku czy zażenowania. - No niby od pierwszej klasy, wiadomo. Ale tak naprawdę to dla mnie stosunkowo nowe. Wcześniej skupiałam się na zaklęciach, wiesz… - Chcę zostać aurorem nie przeszło przez jej gardło. To było płoche marzenie, którego wciąż tak bardzo się bała. Niemniej uparcie dążyła do wyznaczonego celu, bo nie miała innych perspektyw. Nie widziała dla siebie innej drogi niż próbować i być może popełnić błąd, upaść, ale po chwili się podnieść. I przeć naprzód. Była w końcu Puchonem, a jeżeli przedstawiciele jej domu byli z czegokolwiek znani, to właśnie z niesłabnącej determinacji. - Może to głupi pomysł, ale w sumie stwierdziłam, że warto spróbować. Może nie dorównuję umiejętnościom Jina, ale szybko się uczę. Zresztą to, jaką drogę od początku zeszłego roku przeszedł nas nowy kapitan jest pokrzepiające - chwaliła go, bo było za co. Choć przyjechał do Hogwartu zaledwie 12 miesięcy temu z dalekiego Mahoutokoro, gdzie z magicznymi sportami miał tyle wspólnego co Val z towarzyskim tańcem, znacznie rozwinął się w kwestii Quidditcha. Co robiła w tym czasie ona? Wzdychała za chłopakami, rysowała i tworzyła kampanie do Dnd, w które nikt nie chciał z nią zagrać. No trochę żenada. - A ty? - wypaliła, zanim mózg zareagował jak trzeba. - No tak, ty pewnie robisz to od dziecka. Nie kusiło cię nigdy do czegoś… innego? - zapytała z czystej ciekawości, bo do tej pory nie miała okazji rozmawiać z żadnym z Baxterów. Spoglądała przy tym na jego książkę, chcąc wyczytać co do tej pory tak skutecznie pochłaniało jego uwagę.