Drugi dzień w nowym mieszkaniu po powrocie do Londynu. Pierwsza noc minęła niespokojnie. Wciąż te koszmary. Dalej gości w jego snach, pojawia się nieproszona. Paraduje w nich, jakby wcale nie wyrwała mu serca i rozszarpała na kawałki. Pieprzone blond włosy, opadają kaskadami na odkryte ramiona. Czarna sukienka opina się nieprzyzwoicie na każdej napotkanej przeszkodzie. Krągłości kuszą swoim jestestwem. Uwodzi, mami, kusi. Potem znika i pojawia się znów. I tak w kółko i w kółko i w kółko. Blaise nie pamięta nocy, podczas której nie przebudziłby się gdzieś między pierwszą, a czwartą nad ranem cały zlany potem i ze wzwodem w bokserkach. To doprowadzało go do obłędu. Nie wiedział kim była, nie znał imienia, nie widział twarzy. Za każdym razem ten sam fragment i za każdym razem ta sama reakcja. Miał już serdecznie tego dosyć i albo uda się do jakiegoś czarodziejskiego psychiatry, albo coś rozjebie jego czaszkę prędzej czy później. Lepiej żeby wydarzyło się to później, bo dziś miał gościć Eiv. Nie widział jej od.. Od bardzo dawna. Napisała do niego, jakby czuła, że przekroczył granicę i jest już w mieszkaniu by przyjąć ją tam z otwartymi ramionami. Sowa przyszła do niego dziś rano, a przecież ledwo wczoraj wprowadził się do mieszkania. Od jakiegoś tygodnia był już w Londynie. Na początek poodwiedzał znajomych i upomniał się o posadę w salonie tatuażu, którą obiecał zachować dla niego właściciel. Tak też się stało, a pracę mógł zacząć od zaraz. Dodatkowo złożył podanie do dwóch czy trzech czasopism jako fotograf na zlecenie, z prośbą, by polecali go ludziom z branży. Wszystko układało się znośnie, tylko te przeklęte nocne koszmary, które nie dawały o sobie zapomnieć. Nie było w nich nic złego, a mimo to budził się z sercem na ramieniu. Miał nadzieję, że w końcu będzie w stanie przespać całą noc spokojnie, bez żadnych urozmaiceń. Mieszkanie, które wynajął było okazałe. Trzy pokoje, kuchnia z małym salonikiem, łazienka i przedpokój. To wystarczyło. Jeszcze się nie rozgościł w pełni i nie rozpakował, spał na materacu tuż obok lodówki, którą jako tako zaopatrzył. Miał nadzieję po liście Eiv, że to ona pomoże mu się tu jakoś urządzić. końcu kobieca ręka to jednak to.
Kiedy zniknął… Wychodziła nieco z siebie i stawała obok. Potem wchodziła z powrotem w siebie i dostawała pierdolca. To chyba logiczne, że kiedy jedna z bliższych osób Twojemu sercu nagle znika, Ty odchodzisz od zmysłów, prawda? Ze strony Eiv lekka hipokryzja, bo jakby nie patrzeć; ona dokładnie to samo zrobiła z Noelem, Sweeneyem i wieloma innymi osobami, którymi się otaczała przez tak długi czas, a teraz? Jedyne czego pragnęła, to by jak najszybciej odepchnąć od siebie kolejne myśli dotyczące ucieczki. Nie miała zamiaru wyjeżdżać bez ślizgona, ani tym bardziej krukona, którzy idealnie wpasowywali się w gryfoński świat dziewczęcia. Jednak czy to było teraz istotne? Te wszystkie wyrzuty, pretensje, złości? Skąd. Henley potrzebowała odpocząć, a Blaise mógł jej to dać, tak jak za każdym razem gdy było naprawdę źle, a ona uciekała do jego czterech ścian, by choć przez chwilę posłuchać niewymagającej niczego ciszy. A dzisiejsze popołudnie, a może i nawet cały dzień dadzą jej coś więcej? Miała w głowie pewien plan, który chciała zrealizować, ale bez Theodora nie byłoby takiej możliwości. Zastanawiała się nawet co u niego i tej blond siksy, ale z drugiej strony nie miała ochoty rozmawiać o dziewczynie, która raczej słynęła z dość hulaszczego trybu życia. Niemniej jednak udało jej się wyzbierać nadzwyczajnie szybko i po raptem kilkunastu minutach od wyjścia ze swojego mieszkania była już w drodze… A raczej, kamienice dalej, by znaleźć się tu przed drzwiami od numerku 66, a potem? Planowała odnaleźć to idealne m4, w którym spędzi trochę czasu. Jakby nie patrzeć, nic innego się dla niej nie liczyło, a przynajmniej nie teraz, kiedy wszystko stawało się tak bardzo oczywiste. Przełknęła jeszcze głośniej ślinę, aż w końcu odważyła się zapukać na ten swój charakterystyczny sposób trzy razy. Gdy otworzył drzwi, uśmiechnęła się w tym wrednym stylu, który był oznaką wszystkiego, a zarazem niczego. Mogli tutaj odprawiać wszelakie modły, bo jej nieco posiniaczona twarz z lewej strony nie była już tak nieatrakcyjna jak kilka dni temu. To było chyba dość istotne, prawda? Wbrew pozorom Henley nawet udało się o tym zapomnieć, ale teraz mogło wszystko się zmienić. Wrócić. Wystarczyło jedno pytanie, którego wcale nie chciała słyszeć, dlatego by ukryć resztę tych niepokojących śladów po pobiciu skryła pod długimi rękami za luźnej koszuli, a kolana pod długimi, potarganymi spodniami. -Wow, więc jednak… – Zakpiła nieco, a po chwili bezpardonowo wpadła do mieszkania Theodora. Była przecież Evelyn Carą Henley, która mogła wszystko, a już na pewno to, na co miała ochotę, a teraz nie miała zamiaru tkwić zbyt długo za drzwiami, dzięki czemu wejście do środka zajęło jej raptem… Cztery sekundy. -Miałeś mnie w dupie. – Jej głos był przesiąknięty wyrzutem, ale i żartem, którego mógł początkowo nie dostrzec. Czy miało to większy sens? Niekoniecznie. W każdym razie… Nie w tym momencie.
Był gdzieś między lodówką, a prowizorycznym łóżkiem gdy usłyszał pukanie. Nie zdążył nawet się porządnie przeciągnąć, po zwleczeniu z materaca. Henley była spontaniczna i zawsze spotykał ją w momentach, gdy najmniej się jej spodziewał, ale też wtedy, gdy ona go najbardziej potrzebowała. Traktował Gryfonkę ją jak młodszą siostrę, którą widywał od czasu do czasu. Lubił jej towarzystwo, lubił jej charakter. Była otwarta i nie przebierała w słowach. Mówiła zawsze to co myśli, czasami tez zanim pomyśli. Przypominała mu tak bardzo samego siebie. Życie nigdy jej nie szczędziło, dawało po dupie i nie pozwalało zapomnieć o niepowodzeniach. Tak dobrze znał to uczucia, tak bardzo rozumiał. Teraz choć było u niego nieco spokojniej, to nie na tyle by odetchnąć z całkowitą ulgą. Zawsze coś, zawsze ktoś. Choćby nawet te pieprzone koszmary. I jak tu się dowiedzieć i jak tu przypomnieć sobie kto to jest? Mógł tylko przypuszczać, że to coś na krój wybiórczej amnezji, albo zaklęcia zapomnienia. Skłaniał się bardziej do drugiego wariantu. Pieprzyć jednak sny, teraz Eiv czeka. Zostawił pudła, które właśnie przeglądał i podszedł do drzwi, aby otworzyć. Stałą za nimi w poszarpanych spodniach i za dużej o jakieś dwa rozmiary koszuli. Nie czekała na zaproszenie, nie przywitała się uprzejmie, po prostu wparowała tam jak do siebie. Prześlizgnęła się pod jego rękami, bo była nieco niższa i już siedziała przy lodówce, walając się po materacu. - Tak jak Ty mnie wiele innych razy - skwitował, wchodząc do kuchnio-salonu. A przynajmniej jego zalążka. Wrócił do pudeł, gdzie wyciągał różne zdjęcia i aparaty i maszynki do tatuażu. Przeglądał i segregował. - Jak już mi opowiesz co Cię tak przygnało, to będziesz mi potrzebna. Planuje tu jakoś względnie urządzić. Zawsze kobieca ręka, to inny punkt widzenia. A teraz zamieniam się w słuch. Opowiadaj. Tylko nie wywracaj oczami i nie wzdychaj, twierdząc uparcie, że nic się nie dzieje i wpadłaś z wizytą tak po prostu. Za długo się znamy i nigdy nie wpadasz tak do mnie z dnia na dzień, gdy nic się nie dzieje. Więc Henley, do rzeczy. - zakomunikował, siadając obok niej na materacu. Kanapy jeszcze nie było.
Elsa kiedyś się zetknęła ze stwierdzeniem, że symbol przeprowadzki z reguły zapowiada, iż z powodu jakiegoś tam wydarzenia, człowiek musi zmienić swe plany co do najbliższej przyszłości. I to tylko od niego zależy, czy ma ją uczynić stabilniejszą niż do tej pory - czy też wprost przeciwnie - i po prostu wprowadzić dzięki niej, typowy zamęt w swoim życiu. A trzeba przyznać, że Llewellyn była chwiejnie emocjonalną osóbką. Jednymi dniami wydaje się być wręcz stworzonym aniołem, który przypadkiem trafił na ten ziemski padół łez - a bywają i takie dni, gdy większość osób widzi w niej jedynie, wcielenie diabła. Melancholia miesza się u niej z niespotykaną dotąd upartością i stanowczością. A wręcz malowniczą delikatność, zazwyczaj dopełnia kobieca siła. A powód wyprowadzki z ciepłego gniazdka tudzież z Hogwartu, nastał całkiem spontanicznie. Wystarczył jeden głupi impuls by spakować wszystkie swoje rzeczy do podniszczonego kufra, wciągnąć kieckę przez głowę, na to równie czarny i zmechacony jednakże ukochany sweter, odnaleźć swoje tenisówki, skórzaną kurtkę i koniec końców, na to wszystko przewiesić przez ramię.. swoją typową mugolską, akustyczną gitarę. Zmusiła się nawet do tego by z miną wyrażającą skrajną rozpacz i awersję do jakiegokolwiek czarowania.. ostatecznie skorzystać z tej nędznej magii, by sobie ułatwić życie. Ni mniej, ni więcej tylko właśnie to. Uśmiechnęła się pod nosem z wyraźną ironią, na znak, że przebywanie w towarzystwie czystokrwistych osobników, totalnie rujnuje jej psychikę i westchnęła dramatycznie, gdy jeszcze raz rozejrzała się uważnie po swoim starym pokoju. Co prawda, znalazła nawet czas na to by naskrobać perfidny liścik do swojego wiecznie zbuntowanego brata. Chyba to dziewczę stało się jeszcze bardziej złośliwie niż dotychczas. Jednakże nawet nie chciała myśleć o konsekwencjach jakie poniesienie, gdy ten tylko ją dorwie w swoje łapska. Paręnaście minut później, gdy oglądając się za siebie na strzeliste wieżyczki Hogwartu, łukowatą bramę i rozlane błonia - mimowolnie poczuła dziwny skurcz w okolicach serca. Nie, nie z tęsknoty za tym miejscem. Gdyby była taka rozkochana w tym całym magicznym Hogwarcie, to przecież nie opuszczałby go tak chętnie, bez przesady. Załóżmy, że to było przeczucie i to gatunku z tych, których Elsa nienawidziła z całego serca i zazwyczaj zdawała się być w takich sprawach nieomylna. W każdym razie ponownie uniosła swoją różdżkę ku górze i szepcząc ciche zaklęcie, poczęła lewitować przed sobą ciężki kufer by móc dotrzeć do punktu aportycyjnego a zarazem znaleźć się poza granicami tej niedzielnej szkółki dla wariatów - jak zwykła ją nazywać przez te wszystkie lata. Parę chwil później po drobnej blondynce, przyobleczonej w aksamitną czerń, nie było ani śladu ani też dowodu, że taka sytuacja przed sekundą miała jakiekolwiek miejsce. Zatem, Londyn. Musiała przyznać, że miasto jako miasto nie było takie tragiczne, jak uważała wcześniej. Bynajmniej mówiąc, o tej normalnej części a nie o miejscówkach dla szajbusów, potocznie zwanych czarodziejami. A i tak wylądowała na Tojadowej 66. Nazwa w sam raz dla fanów wszelkiego wilkołactwa bądź dla optymistów, którzy uwielbiają się zaczytywać w tych.. osobnikach. Biorąc głęboki wdech i nie mając innego wyjścia, potarła jedynie z rezygnacją swoje czoło i z równie wielce zrezygnowaną miną, powlokła się do mieszkania numer dwadzieścia dwa i nie chcąc jej się nawet wyciągać kluczy do nowego przybytku ani używać magii, postanowiła wejść na swój własny, misternie opracowany sposób. Czyli klasycznie i buntowniczo, mianowicie z kopa. Nie miała nastroju do kulturalnego i pieszczotliwego bawienia się z zamkiem bądź wyciąganiem swojej przeklętej różdżki by dostać się do środka. A po swojemu bardzo sprawnie i co najważniejsze - równie szybko się dostała do mieszkania i pozostawiając w przejściu bagaże, po prostu ściągnęła przez głowę swoją gitarę, którą ostrożnie oparła o framugę drzwi a sama zrzuciła z siebie skórzaną kurtkę, którą natomiast rzuciła gdzieś na bok co prawdopodobnie imitowało wieszak. Sama zaś cofnęła się o parę kroków w tył i natykając się na gruby materac .. po prostu runęła na niego. Swój pokój i tak przecież w końcu znajdzie, bez obaw. I prawdopodobnie będzie tak samo gustownie urządzony, jak ten o tu. Wygięła wargi w niemały grymas i jak już zaczęła z nudów leżeć na ów materacu, to nagle poczuła, że robi jej się niemiłosiernie gorąco. Toteż na oślep ściągnęła z siebie ten za duży worek potocznie zwany swetrem i odrzuciła go również na bok, ale jednocześnie w ten sposób by w razie czego był pod ręką. I tak jak już podziwiała, nie taki znowu najbrzydszy sufit - tak nie wiedząc nawet kiedy, oczy poczęły się temu dziewczęciu kleić i najzwyczajniej w świecie zasnęła. A znając życie i tegoż złośliwca, któremu obecnie okupywała materac to prawdopodobnie nie będzie miała za przyjemnej pobudki. Lecz która pobudka, kiedykolwiek staje się miła?
Zniknęła.. Ponownie.. Od momentu gdy Eiv opuściła jego mieszkanie, nic nie uległo zmianie. Wypłakała mu się w ramię i utleniła się. Takie typowe. Martwił się o nią, ale w końcu zaczął myśleć o tym, by przestać się tak przejmować. Za jakiś rok znowu wparuje tu jak tajfun i zniknie, zanim ktokolwiek zdąży się zorientować. W gruncie rzeczy Henley wcale go nie potrzebowała. Była to dla niej swego rodzaju odskocznia. Ktoś inny z kim mogła prowadzić konwersacje na zupełnie innej płaszczyźnie i gdzie czuła się bezpieczna i potrzebna. Theo zawsze uważał ją za dobrą kumpelę, która go wysłuchała. Ciekawe czy słuchała, lub może tylko słyszała? Teraz.. Został z nieumeblowanym mieszkaniem. Materac dalej spoczywał gdzieś obok lodówki w salonie, który miał być też kuchnią. Salon z aneksem kuchennym, brzmiało fajnie. Gorzej z realizacją. Powtarzał sobie, że jutro tym się zajmie i każde jutro było jutrem kolejnym i następnym i tak po dziś dzień. Jednakże tliła się nadzieja na zmiany. Otóż niebawem miała zawitać do niego Elsa. Dobra znajoma z Hogwartu. Nieco młodsza gęba do wyżywienia. Materiał do opieki. Theo był typem, który wbrew pozorom i opinii troszczył się o swoich najbliższych, bardziej niż oni by sobie tego chcieli. Taką przyszłość wróżę też młodej Llewellyn. Wrócił do domu wcześniej. Nie, nie wiedział, że kogokolwiek tu zastanie. Miała pojawić się w weekend. Wychodząc więc po schodach, wypalając uprzednio papierosa przed kamienicą, wszedł po schodach na swoje piętro. Już miał wyciągać klucz albo różdżkę i naciskać na klamkę, gdy zobaczył uchylone drzwi. W przedpokoju prawie zabił się o pozostawione bagaże, żeby za chwil parę zobaczyć jak Elsa śpi na jego materacu. Stanął chwilę znieruchomiały. Nie wiedział, czy zostawić ją tam czy wywlec za nogi z mieszkania. Wyglądała jednak zbyt niewinnie, by podejmować tak drastyczne środki. Wkurwił się jednak, że nie dała mu znać. Nie zdążył jeszcze nic przygotować. Zaparzył mocną kawę, postawił jej bagaże w kącie i wziął się za jej wybudzanie. Nie było to łatwe. Mocniejsze szturchanie i potrząsanie dało jednak rezultat. W końcu otwarła zaspane oczy. Stał nad nią z założonymi rękami i ustami ułożonymi w cienką linię. - Dzień dobry, jak się spało? - mruknął, mrużąc oczy.
Stały przed nią smoki. Ha! I to nie byle jakie, ale takie potwornie duże z równie dużymi ogonami i ogromnymi zębiskami. Co zabawniejsze, wlepiały w nią swoją ciemne ślepia i Elsa z ręką na sercu mogłaby by przysiąść, iż nie groziłaby jej amputacja ręki, gdyby takowego chciała pogłaskać. Już powoli, coraz bardziej się zbliżała do jednego z nich - czyli uroczo zielonego! - gdy nagle poczuła szarpnięcie. Początkowo chciała to uporczywe potrząsanie zignorować jak przystało na prawdziwą Llewellyn - ale na Merlina nie dało się! Dopiero po kilku minutach dała za wygraną i ze zrezygnowaniem, powoli otworzyła swoje oczęta by ujrzeć przed sobą osobę. Wkurzoną osobę. Albo bardzo wkurzoną - jak po chwili mądrze stwierdziła z tą swoją dość nieprzytomną miną, gdy przez parę dobrych minut przyglądała się Blaisowi. - Obudziłam się i trafiłam do piekła, ta? - spytała podejrzliwie, gdy jeszcze raz zlustrowała jego zaciśnięte wargi i ramiona założone na swojej klatce piersiowej w pozie aż nadto jej znanej. Stanton tysiące razy odstawiał zazwyczaj podobny teatrzyk, tylko dodatkowo wlepiał w nią natarczywe spojrzenie jakby chciał ją tym samym, zmusić do mówienia - a najlepiej do przyznania się do wszystkich swoich grzechów głównych. Koniec końców, podniosła się niegramotnie do pozycji siedzącej, gdyż nie wypadało leżeć w pozycji a ’la księżniczka na materacu, bądź co bądź na własności gospodarza domu i ziewnęła przeciągle jednocześnie podciągając kolana pod samą brodę. Machinalnie skryła pod swoją obszerną, czarną sukienką kolana i tak samo ponaciągała na dłonie przydługie rękawy kiecki, posyłając mu przy tym ukradkowe spojrzenia. Oczywiście w celu odgadnięcia czy też wywali ją na zbity pysk za piętnaście minut, czy też wystarczy mu może zaczerpnięcie dziesięciu relaksujących wdechów i zapomni o jej małej.. gafie. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie rozglądała się wokół siebie i jak ta sierota boża, potrząsała swoją płową łepetyną na wszystkie strony świata, gdy tylko dostrzegała coś, co ją od razu zaintrygowało. A to coś, było dosłownie wszędzie. - Kolekcjonujesz pudła czy cierpisz na syndrom zbieractwa? Chyba, że jeszcze się nie rozpakowałeś.. i tak, tak dzień dobry, Theo. - skwitowała z typowym dla siebie uroczym uśmiechem i przenosząc na niego swoje na co dzień pochmurne ślepia, tym razem postarała się by obdarzyć go ciepłym spojrzeniem. Nie dziwota! Co ten sen z ludźmi robi! Jednakże co do snu.. - A, Theo! Ludzie twierdzą, że pierwszy sen w nowym mieszkaniu zazwyczaj się spełnia. Więc skoro śniły mi się smoki, to mam zaadoptować jednego z nich? Wiesz, on był cały zielony i sympatycznie mu się z oczu patrzyło i chyba nazwałabym go Teoś. Tak na twoją cześć! - wymruczała całkowicie rozanielona, bo wstyd się przyznać ale tak jak nienawidziła magii, tak smoki pokochała od pierwszego wejrzenia. Nie obyło się także bez kolejnej jej serii ziewnięć to mniejszych to większych jak i zrobienie z siebie jeszcze większego czupiradła, gdy odruchowo przeczesała palcami swoje nigdy-nie-słuchające się jej włosy. Zmarszczyła także lekko nos i ostatecznie westchnęła cierpiętniczo, gdy wbiła uporczywe spojrzenie w ścianę naprzeciw. -Ojej wiem, że dzisiaj środa a nie weekend, tak jak się umawialiśmy ale to był impuls! Powiedziałabym, że gwiazdy mnie popchnęły w kierunku tak radykalnej decyzji, ale moje niezawodne przeczucie podpowiada mi, że nie będziesz za chętny do zaaprobowania mojej wymówki! - stwierdziła rozbrajająco i przestając kontemplować ścianę, zerknęła ku niemu z dość złośliwym uśmiechem i ujęła swoje ostatnie słowo w zabawny cudzysłów, który zakreśliła palcami w powietrzu. - Więc … ilu dzisiaj biednych ludzi wparowało do twojego cudownego-i-najlepszego-na-świecie-salonu by ich trochę pognębić igłą i tuszem? Też żeś sobie zajęcie wynalazł z piekła rodem! - rzekła filozoficznie i wydęła lekko, dolną wargę.
Piętnaście minut.. Tak bardzo zabawne! Llewellyn zdecydowanie przeceniała miłosierdzie pana domu, pod którego dachem była jej się łaska zatrzymać. Mniemam, że jeśli by takowy zamiar powstał, wówczas zajęłoby mu to nie mnie, nie więcej niż jakieś 15 sekund, by wywlec ją za drzwi wraz z jej niezliczoną ilością tobołów, przez które o mały włos nie zabił się, wchodząc do mieszkania. - Jeszcze będziesz błagać, żeby móc trafić z mojego mieszkania do piekła El.. - odpowiedział jej tym samym srogim tonem, którym ją przywitał zaraz po błogim i relaksującym śnie, który odstawiła na jego materacu. Tym razem jednak stał już oparty o framugę drzwi, podwijając rękawy swojej musztardowej koszuli, jakby miał zaraz spuścić komuś porządny łomot. Nie stało się tak. Ręce włożył do kieszeni spodni, jedną nogę cofnął w tym i założył z tyłu za drugą. Sterczał tam tak niedbale i czekał, patrząc co ten pomiot szatana będzie wyczyniał. Bywały takie momenty, że patrząc się na nią brakowało mu tylko czerwonej czupryny i charakterystycznych marlejówek, a mógłby mówić do niej Levittoux. Miała w sobie coś tak bardzo, coś co cholernie przypominało mu Ari. Właśnie tamta Gryfońska łajza upiła mu w życiu więcej krwi niż niejeden pieprzony Ślizgoński poplecznik jego kuzyna, lecz nie więcej niż sam Victor. Uparcie chciał spostrzec na co ona tak spogląda, ale nie był w stanie nadążyć za jej spojrzeniem, więc po prostu tak stał i się przyglądał. Wywrócił oczami i westchnął, słysząc jej słowa. - Jeśli mamy być tacy małostkowi, to dobry wieczór. Nie wiem ile tu spałaś, skoro ostatnie co zarejestrowałaś za oknem to słoneczne popołudnie. Jeśli mowa o pudłach, to czekałem na Ciebie. Czułem, że w końcu znajdę kogoś kto odwali za mnie kawał dobrej roboty.. - uśmiechnął się do niej, jakby ktoś ten uśmiech mu przykleił. Był szeroki zasłaniający zęby, nieszczery i tak bardzo komiczny. - Nie wiem El.. - wzruszył obojętnie ramionami. - Może śniło Ci się, że jeśli zaraz nie zabierzesz tych buciorów z mojego materaca, który jej częścią mojego przyszłego łoża, to zamienię Cię w tego smok i nazwę na swoją cześć Teoś?! - zakomunikował bardzo dobitnie, a między jego brwiami pojawiła się niewielka bruzda, która nie mogła wskazywać nic innego jak niemałą dezaprobatę. - Poznaj moją łaskę. Wiem jak bardzo kochasz smoki, a teraz spadaj z mojego materaca bo Twój sen może stać się rzeczywistością. I aż dziw bierze, że to właśnie gwiazdy zechciały się tak bardzo na mnie odegrać. Zastanawia mnie też jak to możliwe, że to właśnie one, skoro z astrologii i wróżbiarstwa jesteś jeszcze gorsza niżeli ja byłem... - powiedział tonem ociekającym cynizmem. Nie mógł pohamować śmiechu, ale w końcu mu się udało. Usta dalej pozostały w niezmienionym grymasie, ale za to oczy śmiały się w najlepsze. - Chcesz być może kolejną ochotniczką? Jeśli nie to wstawaj wreszcie! Nadasz się do czegoś. Pokaże Ci pokój, możesz z nim zrobić co tylko sobie zechcesz. Jest tam łóżko i kilka mebli. Zostawisz tam swoje bagaże, które rozpakujesz później. Teraz pomożesz mi rozładować te wszystkie pudła i poukładać rzeczy na miejscu.. Ale najpierw materac! Chodź, wywleczmy go do mnie. I jeszcze jedna sprawa! Jest tu pomieszczenie. Mój mały azyl. Tam tatuuje i zastrzegam sobie, żeby nikt tam nie wchodził! Nikt! Nawet Ty.. Chyba, że chcesz mieć gdzieś dziarę, to zapraszam. Nie ma jednak macania i dotykania narzędzi. Wiem do czego jesteś zdolna.. Zakodowane? - mruknął i pociągnął ją za rękę z tego materaca, bo wydawało się, że ktoś ją tam zabetonował.
Z każdym jego słowem, wargi Elsy coraz bardziej niebezpiecznie drżały by przypadkiem nie huknąć zdrowym śmiechem na jego wszelkie zakazy, nakazy oraz mnóstwo innych zasad jakimi już ją łaskawie uraczył. Chyba, rzeczywiście następnym razem jak najdzie ją ochota na przeprowadzkę to wybierze siódmy krąg piekielny a nie Tojadową 66. W czasie całego wykładu jaki jej wyłożył, zdążyła jeszcze dwa razy potężnie ziewnąć, potrzeć oczy i smętnie pokiwać głową na znak, że rozumie chociaż niewiele z tego zrozumiała. Dopiero gdy ją szarpnął powodując tym samym, zmianę jej perspektywy patrzenia jak i ustania na własnych nogach i o własnych siłach - rzuciła mu obrażone spojrzenie i wycelowała palcem w jego nos. - Hejże! Jestem czarownicą, nie gremlinem i nie potrzebuję spisu wszystkich zakazów i nakazów jakie panują w tym domu! I ta cała zasada odnośnie macania i dotykania twojego piekielnego sprzętu jest niedorzeczna! Tylko sadysta lubi głaskać maszynerie, które zawierają w sobie igły, fuj! - mruknęła buńczucznie i tupnęła, jakby dla podkreślenia swoich słów a po chwili wystrzeliła ramionami wokół siebie by mu zademonstrować swoją odrazę jaką pałała do wszelkich igieł. I wtem dotarły do niej, jego wcześniejsze słowa dotyczące tych wszystkich pudeł i jej domniemanej pomocy przy ich rozpakowywaniu. A było ich.. wiele. Bardzo wiele! Koszmarnie wiele! I tym sposobem z obrażonej miny, szybko przeskoczyła na całkowicie nadąsaną i iście naburmuszoną. Miała być jego współlokatorką a nie wielbłądem czy też służącą! Czego nie omieszkała po cichu wymruczeć pod nosem. W każdym razie sprawnie go ominęła i zapuściła przysłowiowego żurawia do swojego nowego pokoju i uznając, że wygląda całkiem normalnie - odetchnęła z ulgą. Ujmując się pod boki, jeszcze raz rzuciła okiem na piętrzący się stos wszelakich pudeł i pudełeczek, po czym zerknęła na Teosia z niepewną miną. - Okradłeś całą Pokątną czy wygrałeś w magicznego totka? Chyba, że splądrowałeś okoliczne magazyny bo to niemożliwe byś tyle rzeczy miał! Rozpakowanie tego wszystkiego zajmie wieczność! Wynajmij może jakąś firmę, która zajmuje się tego typu rzeczami, serio. - umilkła na chwilę gdy zmrużyła oczy i okręcając się na pięcie w końcu oparła się plecami o najbliższą futrynę drzwi. Zamkniętych drzwi - które sekundę później uchyliła i pisnęła cicho. A więc tak wygląda jego gabinecik do męczenia dusz, ekstra! Przekrzywiając nieznacznie głowę, zlustrowała z ciekawością postawny fotel na samym środku i nie marnując czasu, spojrzała przez swoje ramię na starszego kolegę - któremu posłała rezolutny uśmieszek. - Ten salonik mi bardziej wygląda jak skrzyżowanie gabinetu dentystycznego z eee, no z Twoją działalnością. - wymruczała dyplomatycznie z typowym dla siebie niewinnym tonem głosu i postukała się lekko palcem w brodę, gdy łypnęła na niego z zaintrygowaniem. - A masz tu pędzelki? Nie chcę by mi igła się wbijała w ciało ale rysunek bym mogła mieć jakiś ładny. I dajesz znieczulenia? Dentyści aplikują człowiekowi zastrzyki prosto w dziąsła. Okropność! To tak, jakby ktoś Ci wbił szpilę tuż nad zębem i zaaplikował płynny lód, fuj. - wzdrygnęła się nieznacznie i założyła ramiona na swoich piersiach. Uśmiechnęła się także szeroko, widząc przez cały czas jego skrzywioną minę i pokręciła lekko głową. - A fe, niedobry chłopiec. I nie krzyw się tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo tak Ci zostanie i klientów sobie odstraszysz! A wtedy będzie klapa. - ach, jaka z niej dobra dusza, że tak chętnie się z nim dzieli swoimi dobrymi radami, prawda? Zezując także na ten cały fotel, który bądź co bądź trochę ją kusił jak i odstraszał zarazem - opuściła bezradnie ręce a po chwili ułożyła je jak do modlitwy i tym razem rzuciła proszące spojrzenie w stronę Teo. - Mogę na nim usiąść? Proszę, proszę, proszę! I tak mnie nie zamienisz w smoka za karę, bo nie byłeś taki genialny z transmutacji w szkole! A ja niczego nie popsuję. Nie dotknę igły. Ani tych śmiesznych słoiczków. Ani niczego!
Wreszcie teleportowała się na ulicę Tojadową, jedną z niewielu dzielnic magicznych w Lodynie. Było ich zaledwie kilka, ale i tak wydało jej się dziwnie śmieszne, że Theodore znalazł sobie mieszkanie tak blisko miejsca w którym mieszkał Victor. Ciekawe czy spotykali się czasem w sklepie, idąc rano po pieczywo na śniadanie? Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Znalazła kamienicę 66, a potem też odpowiednie mieszkanie. Ociągała się z przyjście tutaj. List wysłała rano, a teraz był już wieczór. To nie tak, że nie chciała zobaczyć kuzyna. Bardzo chciała. Ale jednocześnie bała się jak to będzie... Pewnie jak zwyczaj. Czyli zupełnie normalnie. Często chciała, żeby przestał ją traktować tylko jak słodką, młodsza kuzynkę, ale jednocześnie nie robiła nic w tym kierunku. Zapukała więc i czekała, aż otworzy.
Gdyby Theo wiedział, że Victor jest tu gdzieś i sączy swój jad na pewno nie zostałby tu długo. Choć może dojrzał już na tyle, by omijać go szerokim łukiem. Lekceważyć zamiast częstować pięścią. Pamiętał ile razy Laura odciągała go od okładania kuzyna pięściami. Sam nie wiedział czy bardziej z troski o brata, czy o niego. Nie wiedział tego nigdy, choć jasno mówiła, że nie chciała by spotkał się z gniewem jej ojca. Cóż.. Mniejsza o przeszłość. Teraz wolał by minione wydarzenia pozostały tam gdzie ich miejsce, a sam chciał zacząć od nowa. Bez tego pieprzonego balastu, który był jak wrzód na dupie. Nowe mieszkanie, lepsza pensja, wszystko szło po stokroć lepiej. Nawet Laura sobie w końcu o Nim przypomniała. Zapowiedziała się rano w liście. Dawno jej nie widział. Trochę tęsknił. Była dla niego jak siostra, choć chciała być traktowana inaczej. - Nareszcie! Myślałem, że nigdy tu nie dotrzesz.. - mruknął, gdy tylko otworzył drzwi.
Przez chwilę myślała, że może nie otworzy i już chciała zwiać, ale wreszcie klamka opadła w dół, a drzwi się uchyliły i zobaczyła Theodora... Nic się nie zmienił, w końcu wcale tak dużo czasu nie upłynęło od ich ostatniego spotkania. Rozpromieniła się na jego widok i mimo chwili niezdecydowania, zarzuciła mu ręce na szyję. - Nie chciałeś przyjść do mnie, to wreszcie ja musiałam... - powiedziała z uśmiechem, wchodząc sobie do mieszkania. Rozglądała się ciekawie, poszukując wszelkich szczegółów, które powiedziałyby jej czy Teo z kimś mieszka. Znalazła się w kuchni, nie będąc tak wścibską, żeby od razu przeszukiwać mu pokoje (zrobi to jak pójdzie na chwilę do łazienki, hehs). - Pomyślałam, że upieczemy ciasteczka... - zdradziła swój świetny pomysł.